Najpierw następuja faza refleksji.
Pierwszy krok, to głebokie zastanowienie się, kim jest dla mnie Jezus, w jaki sposób odbieram Jego życie i ofiarę za mnie i dla mnie. Czy jestem pod wrażeniem Jego miłości do mnie i mam ochotę na nią odpowiedzieć. Czy widzę w sobie też to, co Jezus widzi we mnie: ogromny potencjał do czynienia dobra, pomimo nieprzyzwyciężalnej skłonności do ulegania iluzorycznym pożądliwościom. Bo gdyby tak nie było, nie podjąłby tego całego trudu.
Krok drugi, to zastanowienie się, czy Jezus budzi we mnie nadzieję na zmianę życia, na wejście na niezdobytą dotąd górę, które teraz wydaje się niemożliwe. Czy zaczynam postrzegać siebie jako kogoś, kto będzie kiedyś zdolny żyć życiem samego Boga i czy to mi sprawia radość? Czy odczuwam płynącą z Niego moc miłości, która nie może zawieść?
Krok trzeci, to szczera odpowiedź na pytanie czy komuś takiemu jestem w stanie zaufać co najmniej tak samo, jak przewodnikowi, który w pewny sposób prowadzi mnie na szczyt niezdobytej góry. Czy będę w stanie powierzyć mu swoje życie, gdy wezwie mnie do uczynienia kroku nad przepaścią. Czy jestem pewien, że chce tylko mojego dobra, że "nie szuka swego"? Czy jestem gotów zawierzyć Mu bez stawiania żadnych warunków i granic, tylko dlatego, że wiem, iż On dla mnie umarł i zmartwychwstał? Czy gotów jestem także do podobnego zaufania i posłuszeństwa wobec tych, którym On sam powierzył prowadzenie tych, którzy Mu zaufali? Czy jestem też gotów zrezygnować z ułudy jaką jest nadzieja na "samozbawienie" za pomocą bogactwa, sławy i/lub władzy, wyrzec się tego definitywnie?
Potem następuje faza decyzji
Jeśli w wyniku przeprowadzonej dogłębnej refleksji doszedłem do jakieś konkluzji, to powinienem ją teraz w jakiś sposób wypowiedzieć, ale koniecznie własnymi słowami, zgodnie z tym, co czuje moje serce. Albo też zapisać. To jeszcze nie musi być modlitwa, ale to już powinna być jakaś konkretna decyzja.
Może ona potwierdzać, że Jezus mnie pociąga tak bardzo, że jestem gotów zrezygnować z dotychczasowego sposobu życia i pójść za Nim. Wtedy dobrze jest to wypowiedzieć w modlitwie.
Może być też tak, że jestem w stanie wewnętrznego rozdwojenia. Wtedy mogę zadecydować, że potrzebuję więcej czasu na refleksję.
Może być też tak, że Jezus mnie nie pociąga. Ale wtedy muszę dokładnie uzmysłowić sobie, dlaczego. Może się wtedy okazać, że moja decyzja nie jest wolna, wynika z jakichś ukrytych zranień lub też uprzedzeń, które trudno mi natychmiast pokonać. Uprzytomnienie sobie tego też jest wkroczeniem na drogę uzdrowienia.
Ostatnia faza, to konkretne czyny, nie deklaracje
Jest ona zarezerwowana dla tych, którzy w poprzedniej fazie zadecydowali, że Jezus ich pociąga, chcą wejść na Jego drogę i są gotowi zrezygnować z dotychczasowego sposobu życia dla Jego sposobu życia.
W tym momencie muszę też uświadomić sobie, że Jezus ustanowił wspólnotę uczniów, której powierzył kontynuację swego dzieła i że sprzeciwiłbym się jego woli, gdybym chciał wejść w relację z Nim pomijając ją:
Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał (Łk 10,16)
Jeśli nie jestem ochrzczony, to podejmuję decyzję wkroczenia na drogę katechumenatu, aby Go lepiej poznać.
Jeśli już jestem ochrzczony w Kościele katolickim (lub prawosławnym), to podejmuję decyzję o reformie życia, najpierw poprzez sakrament pojednania, potem poprzez inne środki, które będą mi wskazane przez Kościół.
Jeśli należę do kościoła protestanckiego, kluczowe pytanie polega na tym, czy ja chcę się naprawdę upodobnić do Chrystusa, czy też uzyskać tylko "negatywne" zbawienie (rozumiane jako wybawienie od piekła, nie jako udział w życiu trójjedynego Boga) składając szczery akt wiary w Jego Ofiarę i proklamując go "osobistym Panem i Zbawicielem". Jeśli to pierwsze, to zastanawiam się nad tym, jakie środki w tym kierunku proponuje mi moja dotychczasowa denominacja. Owszem, są protestanci, którzy też są w posiadaniu środków uświęceniowych, np. propagując codzienną lekturę Biblii, "duchowe oddychanie" itp. To też już jest coś. Ale są takie, które dosłownie nic nie mają, poza czczą ideologią - i od takich trzeba co szybciej odejść.
Uwaga końcowa
4PŻD mówią, że tylko ten jest chrześcijaninem, kto wyznał Jezusa "osobistym Panem i Zbawicielem". Pokazuja to za pomocą "aktu intronizacji Jezusa na tron mojego serca". Sam w sobie jest to bardzo piękny akt, przypominający katolicki akt zawierzenia "Jezu ufam Tobie" czy też Najświętszemu Sercu, intronizacji Jezusa na Króla (co prawda bardziej w aspekcie narodowym niż indywidualnym) itp. Niestety nie za bardzo wiadomo, co z tego miałoby potem konkretnie wynikać.
Zupełnie się też nie zwraca uwagi na to, że nasze zawierzenie Jezusowi jest stopniowalne, że może być mniej lub bardziej radykalne. W jakichś tam broszurkach SNE doczytałem się, że "Jezus albo jest Panem mego życia w 100%, albo w ogóle nim nie jest". Realizm duchowy wcale tego jednak nie potwierdza. Na przykład św. Ignacy z Loyoli wyróżnia trzy stopnie zawierzenia Jezusowi, które nazywa bardzo słusznie "trzema stopniami pokory". Przytaczam je wszystkim wyznawcom 4PŻD ku opamiętaniu:
[165] Pierwszy stopień pokory jest konieczny do zbawienia wiecznego. Polega on na tym, że się do
tego stopnia poniżam i upokarzam, ile to tylko możliwe, żebym we wszystkim był posłuszny prawu
Boga, naszego Pana. Oznacza to, że choćby mnie mianowano panem wszystkich rzeczy
stworzonych i choćbym [miał stracić] własne życie doczesne, to i tak nie brałbym pod uwagę
przekroczenia jakiegokolwiek przykazania - ani Bożego, ani ludzkiego - które mnie obowiązuje pod
grzechem ciężkim.
[166] Drugi stopień pokory jest doskonalszy niż pierwszy. Polega on na tym, że doszedłem do
takiego usposobienia, iż się nie czuję przywiązany bardziej do bogactwa niż ubóstwa, do szukania
bardziej chwały niż wzgardy, do pragnienia bardziej życia długiego niż krótkiego, byleby to w
jednakowy sposób służyło Bogu, naszemu Panu, i zbawieniu mojej duszy. Ponadto [ten stopień
pokory polega na tym], że ani za wszystkie rzeczy stworzone, ani nawet gdyby mi miano życie
odebrać, nie brałbym pod uwagę popełnienia jakiegokolwiek grzechu powszedniego.
[167] Trzeci stopień pokory jest najdoskonalszy. Polega on na tym, że zawiera w sobie pierwszy i
drugi, [ale jeśli] będzie równa chwała i cześć Bożego Majestatu, żeby lepiej naśladować Chrystusa,
naszego Pana, i bardziej być do Niego podobnym, chcę wybrać raczej ubóstwo z Chrystusem
ubogim niż bogactwo, raczej zniewagi z Chrystusem pełnym zniewag niż zaszczyty. Pragnę też,
żeby mnie uważano raczej za obłąkanego i głupca dla Chrystusa, którego wcześniej za takiego
uważano, niż za mądrego i roztropnego na tym świecie.