Dużo się mówi o tym, że wiara to w dużej mierze decyzja woli, ale trochę mnie ten werset martwi... Jak to jest w końcu z tą wiarą? Chodzi mi o taki przykład, że jestem od pewnego czasu bardzo chwiejna w wierze - moje główne etapy życia religijnego to:6 Bez wiary zaś nie można podobać się Bogu. Przystępujący bowiem do Boga musi uwierzyć, że [Bóg] jest i że wynagradza tych, którzy Go szukają
1. wychowana w katolicyzmie, mniejsze lub większe sinusoidy oczywiście się zdarzały, ale nic skrajnego
2. Z czasem traciłam tę wiarę
3. Od pewnego czasu udaje mi się odbudować ją
I to odbudowanie mojej wiary polega na tym, że praktykuję, staram się modlić, jestem za wartościami chrześcijańskimi, ale ostatnio znowu mnie ogarnia takie subiektywne uczucie, że nie wydaje mi się, aby Bóg rzeczywiście istniał... Chociaż rozumem i wolą bardzo mocno chcę wierzyć, to jakoś coś mnie blokuje, choćby nie wiem co, to ja nie potrafię tak do końca "uwierzyć, że Bóg jest i że wynagradza tych, którzy Go szukają"... Gdzieś tam w głębi ta moja "wiara" wydaje mi się nieszczera, boję się że jeśli Bóg naprawdę jest (na co mam nadzieję), to mnie potępi za ten brak całkowicie szczerej wiary, ale ja nie potrafię inaczej, choćby nie wiem co, nie potrafię wam wyjaśnić jak bardzo czuję, że coś mnie blokuje w tej wierze. Im mocniej chcę uwierzyć, tym jest gorzej.