Wiesz, zagrożenia się wszędzie.
Ja osobiście (ale znam wielu ludzi) odszedłem od wiary z powodu tego jak podawano mi naukę Kościoła, z powodu „głupoty” jaką dostrzegałem w religii, z powodu ograniczenia i zła, które dostrzegałem w katolicyzmie. Przez blisko 20 lat uważałem, że to o czym mówił Kościół to brednie i że nie ma tam żadnego Boga. No i z czego to mogło wynikać. Oczywistym jest, że z mojej niedojrzałości, moich zaburzeń, mojej niegotowości. Problem nie tkwił w Kościele, katolikach, religii, moich rodzicach, a we mnie.
Wydaje mi się, że podobnie jest ze świadomym snem, psychologią, Jungiem itd., itp. Fakt, że Jung kogoś „opęta” nie wynika z jego psychologii, a z niegotowości, niedojrzałości czy zaburzeń osoby, która w to „wchodzi”. Świadomy sen, psychologia czy Jung same w sobie nie są złe. Przecież dobrze wiemy, że również religia może stać się „niebezpiecznym” narzędziem (politycznym, zastraszającym, fanatycznym) czy generować zaburzenia (nerwica eklezjogenna).
Jeżeli nie ma miłości, relacji, więzi nie ma czemu zagrażać, bo nie ma duchowości lub jest chora/pozorna.
Cieszy mnie, że to takie oczywiste.
Powinniśmy, ale śmiem twierdzić, że największym zagrożeniem duchowym jesteśmy sami dla siebie. Czy naprawdę uważasz, że zainteresowanie buddyzmem, że buddyzm, religia dobra i miłości, lub jungowska psychologia głębi same w sobie jest zagrożeniem duchowym?
Miłość to nie jest „suche” mówienie komuś co jest dobre, a co złe. Miłość to relacja, więź, proces, współbycie. Miłość to bliskość. Jeżeli kochasz, nikogo do niczego nie musisz przekonywać.