Browsed by
Kategoria: Bajki i opowiadania – Maria Polaczek

ŚWIATŁO GRUDNIOWEJ NOCY

ŚWIATŁO GRUDNIOWEJ NOCY

Nad światem stała noc cicha i mroźna, usiana gwiazdami. W chłodnym półmroku betlejemskiej stajenki rodziło się Dzieciątko. Gdy Matka położyła Je w żłóbku, na nieboskłonie rozbłysło nieziemskie światło. Było potężne, a zarazem delikatne i miękkie.
Zobaczyli je pasterze, strzegący trzód, ujrzały je wszystkie ludy całej ziemi, także te nie znające jeszcze Jedynego Boga, widzieli je Mędrcy, królowie. Cała ziemia zajaśniała ciepłym, mocnym blaskiem. Ujrzała je także mała dziewczynka, kuląca się z zimna pod murem dostatniego domu. Zgrabiałymi od chłodu rączkami poprawiła na ramionach wytartą, połataną chuścinę, jedyną pamiątkę po matce, której nawet nie znała. Sierota nie miała schronienia od niespełna godziny. Zamożna gospodyni, u której służyła, na ile pozwalały jej wątłe siły, aby zapracować na skromny posiłek i twarde wyrko na strychu, właśnie wyrzuciła ją za drzwi, kazała się wynosić i więcej nie wracać.
– Na oczy mi się więcej nie pokazuj, ty utrapienie! – krzyczała purpurowa z gniewu. –
Skaranie boskie z tobą! Żałuję, że ci kiedykolwiek okazałam litość!
Sierota westchnęła ciężko. Nawet nie miała już siły zapłakać. Zresztą, wypłakała już chyba wszystkie łzy, kiedy gospodyni wrzeszczała na nią nad skorupami rozbitego dzbana.
Ale przecież ten dzban był taki ciężki, a ona miała ręce zdrętwiałe z wysiłku i chłodu, bo przed chwilą nabierała wody ze studni. I naprawdę nie chciała go rozbić…
Dziewczynka zadrżała z zimna i podniosła głowę. Nie mogła tu dłużej siedzieć. Mróz brał na noc, a ona nie miała schronienia. Spojrzała na wzgórza, nad którymi jaśniało tajemnicze światło. Wstała i zrobiła kilka kroków w tym kierunku. Obejrzała się na dom, z którego ją wyrzucono i zacisnęła blade wargi.Równie dobrze mogła iść przed siebie aż do utraty sił.Nie miała przecież nic do stracenia…Postanowiła tak właśnie zrobić. Pójdzie w kierunku światła i może je znajdzie, a wraz z nim jakichś dobrych ludzi, którzy użyczą jej dachu nad głową i dadzą coś do zjedzenia. Odpracuje im to, na pewno! Przecież odkąd pamiętała, nie jadła darmo chleba… A jeśli nie dotrze do miejsca, skąd wydobywało się światło? Jeśli to za daleko? Wzruszyła chudymi ramionkami. Równie dobrze może umrzeć z wyczerpania po drodze,zanim dotrze do blasku.I tak tutaj, gdzie była, nie czekało jej nic innego, niż śmierć z zimna i głodu… Ruszyła więc przed siebie, potykając się i kalecząc bose stopy o kamienie.
W miarę, jak wędrowała ku światłu, coraz więcej ludzi spotykała po drodze. Byli to pasterze i rolnicy, kupcy i rzemieślnicy.Wszyscy zapatrzeni, z sercami pełnymi dziwnej, niewytłumaczalnej radości, podążali w tym samym kierunku. Ktoś dał dziewczynce kromkę chleba, ktoś inny stare chodaczki. Otucha wlała się w serce sieroty. Tak dotarła do światła.
Była już bardzo zmęczona i słaba, więc kiedy inni przyspieszyli kroku, ona, nie nadążając, została w tyle. Kiedy zatem przybyła do stajenki, skąd wydobywał się ten niezwykły blask, nie miała możliwości przecisnąć się przez wielki tłum ludzi i zobaczyć, co tam się dzieje. Wsunęła się więc przez szparę pomiędzy deskami, bez trudu, bo przecież była chudziutka, i przycupnęła w kąciku.
Szeroko otwartymi oczami patrzyła na niezwykły widok. Wokół pełno było aniołów!
Aż powietrze drżało od trzepotu anielskich skrzydeł! A na środku, na samym środeczku stajenki.. Och! Dziewczynce zaparło dech w piersiach! W żłóbku, takim zwyczajnym, do jakiego kładła nieraz paszę krowom gospodyni, leżało Dzieciątko przecudnej urody.To od Niego biło to światło, które rozjaśniało mroki nocy! Nad Maleństwem pochylała się Jego Matka,słodka i śliczna, a obok wysoki, przystojny, milczący mężczyzna, z delikatnym uśmiechem odbierał od przybyłych jakieś zawiniątka. Czego tam nie było! Wełna i ciepłe futra, pękate od pierza poduszki, wszelkie domowe sprzęty, a między nimi najróżniejsze pyszności- garnuszki masła, bochny chleba, beczułki miodu, sery, wędzonki… Ach!
Głodnemu dziecku ślinka pociekła na ten widok!
Każdy z przychodzących witał Dziecko i składał swoje dary. Maleństwo było tak śliczne i pełne uroku, że sierotka zapragnęła również podejść bliżej i przywitać Je. Wysunęła się ze swojego kącika, zapatrzona w Dzieciątko. Przeciskając się między deskami do stajenki, zgubiła gdzieś chustkę i chodaczki,trochę za duże, więc teraz,bosa i w cienkiej tylko,spłowiałej sukienczynie, znalazła się w kręgu światła. Mężczyzna, który odbierał dary, wyciągnął ku niej dłoń.
I wtedy sierota struchlała. Z przerażeniem pojęła,że ona jedna niczego Dzieciątku nie przyniosła! Niczego! A tak Je przecież kochała!Tak! Kochała! Pokochała to słodkie Dziecko od pierwszej chwili, kiedy Je ujrzała na sianku, tak cudnie uśmiechnięte, takie urocze i śliczne!
Spojrzała dziewczynka na swoje puste ręce i zalała się łzami żalu. Poczuła,ja k jej małe, osierocone serduszko rozpada się na milion kawałków!
– Ja nie mam nic!–wyjąkała przez łzy, nie śmiejąc nawet podnieść spłakanych oczu–Nic,zupełnie! Nic! Mam tylko swoje serce…
I nagle rozśpiewały się chóry anielskie! Ach! Jaka cudna to była melodia! Blask,który wydawał się tak potężny,stał się jeszcze mocniejszy! Sierota zadrżała i bezwiednie przysunęła się bliżej, aż do samego żłóbka. Zobaczyła, że Dzieciątko spogląda wprost na nią i wyciąga ku niej drobne rączki. Nagle nastała cisza. Dzieciątko patrzyło na nią, a ona znów wyszeptała, ledwie będąc w stanie wydobyć z siebie głos, tak się wstydziła:
– Niczego Ci nie przyniosłam… Mam tylko to moje serce…
I wtedy w ciszy rozległ się Głos Dzieciątka,słodki i mocny,a tak przedziwnie cudny,że cudniejszego wieczność nie słyszała:
– Serce? O, moje dziecko najmilsze! Ja tylko tego pragnę!

DOM NA WZGÓRZU

DOM NA WZGÓRZU

Stał jakoś tak w połowie zbocza, mając za plecami ścianę lasu. Nikt nie pamiętał, kiedy i kto go zbudował. Wyglądał, jakby wyrósł pośrodku tych wszystkich chaszczy, które go otaczały. I chyba tak było, bo przecież w przeciwnym wypadku choćby najstarsi mieszkańcy wioski wiedzieliby o nim coś konkretnego…
Tak więc stał sobie na wzgórzu i chociaż jego pochodzenie otaczała tajemnica, sam bynajmniej tajemniczo nie wyglądał. Ot, zwykła rudera, jakich wiele! Dach wprawdzie był, jakimś cudem, jeszcze cały, ale zapadł się pośrodku, a dwa małe, półokrągłe świetliki, wyglądały jak brwi uniesione ze zgrozą. Okiennice zwisały smętnie, a szyby, te które ocalały, powlekała warstwa kurzu. Na niewielkim ganku panoszyły się dzikie pnącza. Ludzie, przechodząc i przejeżdżając obok wzgórza, odwracali wzrok z niesmakiem.
– Wziąłby ktoś i zburzył to paskudztwo! – sarkali. – Wioska zadbana, czysta, piękna, a ta rudera tylko nam opinię psuje i wygląda, jak jakiś wrzód!
Ale dom stał, dni i noce przepływały nad nim, jak deszczowe i śniegowe chmury, słońce oświecało go tak samo, jak stojące u stóp wzgórza, odremontowane, wycackane budynki. Mijały lata, jesienie, zimy i wiosny, a on wciąż wyglądał tak samo, a upływ czasu można było poznać jedynie po wyglądzie zdziczałego ogrodu, który go otaczał. Wiosną kwitły powykręcane ze starości, jak ciało paralityka, jabłonie i grusze, a w splątanych zaroślach porzeczek i agrestu ptaki bezpiecznie wiły swoje gniazda. Latem pszczoły przylatywały na wyciągające się z wysiłkiem ponad chwasty kwiaty, ale chwasty też kwitły i czasem w tej powodzi kwiecia nie można było odróżnić, gdzie kończy się dawny klomb, a zaczyna dzika łąka. Pszczoły też miały tam swoją kwaterę w starych, spłowiałych ulach, wyglądających jak szare grudy, które tylko w promieniach zachodzącego słońca jaśniały złocistą obietnicą słodyczy w nich zamkniętej. Nikt nie wiedział, co dzieje się w zapuszczonym ogrodzie. Dostępu do niego broniły zwały jeżyn i dzikiego wina, porastających to, co pozostało z ogrodzenia. Wyglądało na to, że stary dom umarł i tkwi, jak zasuszona mumia, pośrodku ogrodu, a życie przepływa wokół niego. Czasem tylko jego okna zachodziły mgłą i przypominały wtedy załzawione oczy człowieka, wyglądającego z tęsknotą powrotu bliskiej osoby. U jednych rudera budziła odrazę, innych śmieszyła, jeszcze inni, i tych było najwięcej, przechodzili pomimo obojętnie, nawet nie spoglądając w jej stronę. Dom po prostu był od zawsze i większość mieszkańców wioski przyzwyczaiła się do jego widoku tak, jak przyzwyczajamy się do ogrodzeniowego słupka czy starego pniaka przy drodze.
Pewnego dnia stało się coś dziwnego. U stóp wzgórza zatrzymał się samochód i wysiadła z niego młoda para z małą, kilkuletnią, dziewczynką. Kobieta zapatrzyła się na wzgórze, odwiecznym obronnym gestem kładąc dłonie na wystającym brzuszku.
Dziewczynka otworzyła szeroko oczy i usta, chwytając ojca za nogawkę spodni. Spojrzeli na
siebie, a kobieta uśmiechnęła się słodko do męża. On najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz
rozpogodził się i spojrzał na żonę z taką miłością, że aż ich córeczka zaklaskała w rączki i
zatańczyła z radości. Postali jeszcze chwilę i pojechali. Wrócili jeszcze kilka razy, i za każdym razem zatrzymywali się u stóp wzgórza i patrzyli na dom. Kilka osób widziało mężczyznę, jak zagadywał najstarszych mieszkańców wioski. Podobno pytał o dom…
Tymczasem kobieta i dziewczynka wspinały się stromą ścieżką, choć kobiecie było coraz
trudniej ze względu na noszone pod sercem życie, i zbierały zdziczałe i polne kwiaty, coś sobie opowiadając ze śmiechem i pokazując palcami. A potem nie było ich długo…
I znów czas przepływał nad domem, mijali go ludzie, którzy, nie mając już nadziei na to, że wioska pozbędzie się szpecącej rudery, nawet nie spoglądali w tamtą stronę. Zresztą, musieli by podnieść wzrok, a ten przywiązany był mocno do ich codziennych, udeptanych ścieżek, skupiony na powszednich zmaganiach z życiem. Dom i ogród nawet byli z tego zadowoleni. Życie płynęło swoim utartym rytmem wśród starych drzew i splątanych zarośli.
Nikt tu nie zaglądał, nie wpadał, żeby wypić w spokoju flaszeczkę, nie zakłócał spokoju ptasich i pszczelich rodzin. Może to dlatego, że ciężko tam było się dostać, a może z tego powodu, że przebąkiwał ten i ów, jakoby widział tam ducha…
Mijały dni i tygodnie, znacząc upływ czasu rozkwitem i uwiądem, owocowaniem i opadaniem… O starym domu już nikt nie pomyślał. Starzy ludzie, którzy jeszcze może pamiętali jego dobre czasy, wymierali, a młodzi ciekawsze sprawy mieli na głowie…
– Widziałeś ruderę? – spytał raz jeden miejscowy pijaczek drugiego, siedząc na ławce przed
sklepem z pierwszą tego dnia butelką piwa.
– A co?
– A bo wiesz, chyba się zwaliła albo co? Szedłem tamtędy wczoraj, a tu nie ma. I wiesz co?
Ktoś się tam pobudował!
Wieść rozeszła się po wsi lotem błyskawicy. Mieszkańcy podchodzili do stóp wzgórza i zadzierając głowę w górę, z zadziwieniem stwierdzali, że nie poznają tego miejsca. Zniknęły
gdzieś zwały chaszczy, choć pozostały jeżyny i piękna łąka. Stare drzewa w sadzie ktoś
pooczyszczał z uschłych gałęzi. Ule były odnowione i odmalowane, czekające na słodką obfitość lata, a obok starych zarośli agrestu i porzeczek, pozostawionych dla ptaków, rozrastały się nowe krzewy, obiecując urodzaj owoców. Ale największą sensację budziła rudera. Nie było jej! Zamiast niej pysznił się niewielki, ale piękny domek, z jasnymi oknami, uroczym ganeczkiem oplecionym kwiatami. W ogrodzie bawiły się dwie małe dziewczynki, a ich matka siedziała z robótką na huśtawce i spoglądała z miłością na dzieci. A potem czule zerkała na dom… A ten stał dumnie wśród kwiecia i zdawał się uśmiechać ze szczęścia.
Zresztą także od jego mieszkańców promieniowały wręcz miłość i szczęście… Widać było ,że kochają siebie nawzajem i dom, w którym upływało im rodzinne życie. Mężczyzna stale
znajdował coś do roboty przy budynku i ogrodzie i widać było, że sprawia mu to przyjemność. Żona i córki towarzyszyły mu, podsuwały pomysły i pomagały, jak potrafiły.
Nic też dziwnego, że domek wyglądał jak z bajki. I nic dziwnego, że jego mieszkańcy tak go
kochali…
– Ale cacko! – zachwycali się mieszkańcy wioski.
I tylko najstarszym, którzy jeszcze pamiętali ruderę, zdawało się, że widzą coś znajomego w kształcie budynku, niewielkim ganku, zarysie dachu i półokrągłych świetlikach, które wyglądały teraz jak brwi uniesione w radosnym uśmiechu…

WYBÓR KROPELKI

WYBÓR KROPELKI

Była sobie mała kropelka. Taka zwyczajna kropelka wody. Nie miała imienia, bo kropelek jest takie mnóstwo, że chyba nikt nie umiałby wymyślić im tylu imion. Będziemy ją więc nazywać o prostu Kropelką. Narodziła się w górach, w czystym górskim źródle, razem z tysiącami i tysiącami sióstr, kropelek takich jak ona. I od razu, ledwie ujrzała słoneczne światło, zaczęła marzyć. A o czym mogła marzyć taka mała Kropelka? – zapytacie. Ach! Była wprawdzie maleńka, bardzo maleńka, ale marzenia miała przeogromne. Płynęła sobie w dół po kamieniach, wąskim leśnym strumyczkiem i cały czas szeptała do siebie, rozglądając się wokoło z ciekawością, bo pierwszy raz widziała na oczy ten piękny Boży świat:
– Jakie ogromne te świerki! A te głazy! Ojej! I niebo takie niebieskie, a na nim białe obłoki! Chciałabym być takim obłokiem…
Bo nasza Kropelka marzenia miała takie same, jak miliony innych kropelek. Pragnęła zostać obłokiem, albo jeszcze lepiej ogromną chmurą. A za chwilę wydawało jej się, żejednak wspanialej byłoby dopłynąć do oceanu i zasilić jego potężne wody, opłynąć z nimi cały ziemski glob.
– Sama już nie wiem, co lepsze… – mówiła Kropelka do swoich sióstr. – Chyba jednak najlepiej byłoby dopłynąć do oceanu. To takie wspaniałe uczucie, współtworzyć coś wielkiego nawet, jeśli samemu jest się maleńkim! O tak! Za wszelką cenę chcę dopłynąć do oceanu! Stać się cząstką jego potęgi!
I tak sobie marząc, płynęła Kropelka przez górski las razem z innymi kropelkami.
Spływały po zboczach, szumiały na kamieniach. Powoli strumień przemienił się w rzeczkę, najpierw niedużą, ale z czasem coraz większą. Kropelka żegnała siostry, które wyparowywały, by stać się chmurami, albo wsiąkały w ziemię, żeby napoić rosnące na brzegach rośliny. Nie zazdrościła im wcale. Miała przecież swoje wielkie marzenie. Nie mogła się doczekać, kiedy z wodami rzeki dopłynie do oceanu i stanie się jego częścią. Za wszelką cenę pragnęła dokonać czegoś wielkiego – stać się częścią morskich fal.
– Ach! Jak to będzie pięknie razem z innymi współtworzyć wielki ocean! – wzdychała.
Tymczasem rzeka opuściła górzyste tereny, zwolniła bieg i rozlała się szeroko po żyznej równinie. Był środek lata i słońce prażyło niemiłosiernie. Od wielu tygodni nie spadła ani kropla deszczu i Kropelka, płynąc teraz wolno i statecznie, widziała wkoło rośliny mdlejące w upale i wypatrujące deszczowych chmur. Te jednak nie nadchodziły. Coraz więcej sióstr naszej Kropelki wyparowywało w cieple słonecznych promieni i rzeka stawała się coraz płytsza. Kropelka zaczęła się poważnie obawiać, że jak tak dalej pójdzie, to i ona wyparuje i nie zdoła dopłynąć do oceanu. Szukała więc odrobiny cienia przy brzegu, pilnując się bardzo, żeby nie wsiąknąć w wysuszoną ziemię, bo to zniweczyłoby jej wielkie marzenie.
A rzeka płynęła teraz przez pola zbóż, które jednak, zamiast wznosić ku słońcu dojrzewające
kłosy, opuszczały je nisko ku ziemi, bo brakowało im wody. Pewnego ranka Kropelka zauważyła, że jeden z kłosów, próbując choć trochę się napić, wyciągnął korzonki w stronę nurtu rzeki. Nie mógł jednak dosięgnąć wody, bo w rzece było jej mało, więc jego odsłonięte korzonki wysychały w palących promieniach. Kropelka usłyszała cichy szloch:
– Jeśli umrę, kto wyda plon? Jeśli nie będzie ziarna, skąd ludzie wezmą mąkę na chleb? A jeśli nie dostaną chleba, będą głodować i oni, i ich zwierzęta… Ach! Gdybym mógł się napić… – wzdychał więdnący kłos.

Kropelka zadrżała. Oto na jej oczach umierał kłos zboża. Nigdy jeszcze nie widziała śmierci ani cierpienia, bo przecież jej siostry kropelki, choć wyparowywały, wracały na ziemię w postaci deszczu, śniegu, rosy. Krążyły tak bez ustanku między ziemią a niebem.
– Trzeba mu pomóc! – zawołała Kropelka do swoich sióstr. – Przecież on umiera! Dajmy mu pić!
– Jak to! Chcesz go napoić? Przecież wtedy nie dopłyniesz do oceanu! Co z twoim wielkim marzeniem?! – mówiły inne kropelki.
Ale Kropelka nie chciała tego słuchać.
– Muszę mu pomóc, bo umrze i nigdy sobie nie wybaczę, że mogłam go uratować, ale nic nie zrobiłam! – zawołała i ruszyła ku korzonkom więdnącego kłosa, a za nią, zachęcone przykładem, jej liczne siostry. Poczuwszy wilgoć, kłos podniósł znękaną głowę i zawołał:
– Woda! Woda! Życie! Życie!
A Kropelka, wsiąkając do jego wnętrza, pomyślała, że:

Są sprawy tak ważne i wielkie, że warto dla nich zrezygnować nawet z najpiękniejszych marzeń… I nawet nie wiedziała, że zrobiła coś o wiele wspanialszego, niż dopłynięcie do oceanu…

Bo największą rzeczą na świecie jest miłosierdzie.

 

 

W KLASZTORNYM SADZIE

W KLASZTORNYM SADZIE

Przy niewielkim klasztorze, pośród łąk i pól, znajdował się stary sad, łagodnym zboczem schodzący ku rzece. Rosły w nim jabłonie, śliwy i grusze, w trawie błyszczały złote gwiazdki mleczy, białe i różowe stokrotek. Na skraju sadu, tam, gdzie trawa była najzieleńsza i kwiatów w niej najwięcej, stało kilka uli, wokół których od świtu do zmierzchu uwijały się pszczoły. Pośrodku sadu rosło najstarsze drzewo, duża śliwa, której owoce nie były może okazałe ani piękne, ale słodyczą mogły konkurować z owocem pracy pszczelich rodzin. Nad sadem przepływały jesienie i zimy, wiosny i lata. Pewnej wiosny stara śliwa zakwitła wyjątkowo obficie. Przechodnie cieszyli się zapowiedzią obfitego owocowania, ponieważ zakonnice, mieszkające w klasztorze, chętnie dzieliły się plonami swego sadu i ogrodu.
Pewnego dnia na jednym z kwiatów śliwy przysiadła pszczoła. Nie ustając ani chwili, zbierała pyłek i nektar, a gdy już zapełniła znajdujące się na nóżkach mieszki, odleciała do ula. Wracała wielokrotnie na drzewo, by wśród kwiatów wyszukiwać te najbogatsze w nektar i pyłek. Za którymś razem śliwa odezwała się, potrząsając gałązkami, ale delikatnie, żeby nie strząsnąć krzątającego się owada:
– Czy ty kiedykolwiek odpoczywasz?
– Och! Jasne, że tak! Przecież w nocy nie da się zbierać pyłku i nektaru! – odparła pszczoła, nie ustając w swojej krzątaninie.
– I tak cały dzień pracujesz bez wytchnienia… – westchnęło drzewo.
– Cóż robić?! Królowa potrzebuje mojej pracy, potrzebują jej larwy, z których wyrośnie kolejne pokolenie robotnic, potrzebują jej moje siostry. Zresztą ty też jej potrzebujesz. Zapylam przecież twoje kwiaty, aby wydały owoce. – powiedziała pszczoła i odleciała w kierunku ula.
Śliwa spojrzała na pasiekę. W słońcu ule lśniły jasnymi kolorami, a latające wokół nich pszczoły wyglądały jak złote iskry skrzesane przez słoneczne promienie. Po całym sadzie rozlegał się melodyjny brzęk ich skrzydełek, wygrywających prostą, ale piękną melodię codziennego trudu. Dzień po dniu pszczoła przylatywała na kwiaty śliwy i odlatywała do ula, unosząc swój ciężar. Można powiedzieć, że zaprzyjaźniły się ze śliwą, choć rzadko kiedy zamieniały kilka słów. Ale drzewo przywykło do pracowitej obecności maleńkiego owada i patrzyło na niego czule.
Czas mijał. Z kwiatów śliwy zaczęły opadać płatki, ukazując zawiązki owoców. Pszczoła nadal przylatywała po pyłek i nektar, ale śliwa zauważyła, że w miarę, jak przekwitały jej kwiaty, zaścielając ziemię swoja bielą, pracowity owad z coraz większym wysiłkiem unosił się w powietrze, coraz wolniej uwijał się wśród ostatnich kwiatów.
– Zmęczona jesteś! – stwierdziła śliwa, widząc, że jej przyjaciółka z trudem rozprostowuje skrzydła, by odlecieć do ula ze swoim zbiorem.
– Nie, nie… – westchnęła pszczoła. – Po prostu moje dni dobiegają końca… My, pszczoły, nie żyjemy długo… Robimy, co do nas należy i odchodzimy…
Uniosła się ciężko w powietrze i odleciała. Śliwa posmutniała. Polubiła pszczołę i serce pękało jej na myśl, że już wkrótce przyjdzie im pożegnać się na zawsze. Jej kwiaty przekwitały, pszczoła umierała… Owszem, wkrótce ciepłe słońce coraz dłuższych dni ogrzeje jej owoce i sprawi, że nabiorą słodyczy i rumieńca, ale jej mała przyjaciółka może już tego nie zobaczyć… Westchnęła i zobaczyła, że na jej gałęziach pozostał już tylko jeden kwiat. Za chwilę ugiął się pod ciężarem pszczelego ciałka. Ale tym razem pszczoła nie zajęła się nektarem i pyłkiem. Śliwa zobaczyła, jak jej wielkie oczy, wpatrzone w zachodzące słońce, gasną. Jeszcze chwila, a owad stoczył się na ziemię, a za nim spłynęły ostatnie płatki. Drzewo zadrżało.
– Pszczółko kochana! Przyjaciółko moja! To już?! Nawet nie zdążyłam cię pożegnać…
Z klasztornej kaplicy dobiegł głos kapłana czytającego Ewangelię:

„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity.”

Śliwa spojrzała w kierunku pasieki. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca ule lśniły złocistą obietnicą przyszłej słodyczy.
Do klasztornego sadu powoli wkraczał zmierzch. Śliwa popatrzyła w dół i zobaczyła, że pierwszy powiew wieczornego wiatru porusza opadłe płatki, okrywając ciało pszczoły białym całunem. Dźwięk organów w klasztornej kaplicy poruszył powietrze jak delikatny brzęk pszczelich skrzydełek. Drzewo zapłakało słodką wieczorną rosą…

HISTORIA PEWNEGO NASIONKA

HISTORIA PEWNEGO NASIONKA

Było sobie Nasionko.
Mieszkało razem z innymi nasionkami w małej, ciasnej torebce, leżącej na półce w sklepie ogrodniczym. Przez papier torebki przenikało czasem trochę światła i Nasionko mogło zobaczyć, jak wyglądają jego bracia i siostry mieszkający wraz z nim.
– Ale ze mnie brzydactwo – wzdychało – jestem małe, pomarszczone, bure i twarde w dotyku. Nic dziwnego, że leżę tu tyle miesięcy i nikt mnie nie zechciał. Komu potrzebne takie paskudztwo jak ja?
Tak mówiło do siebie i ocierało ukradkiem łezki. Tak bardzo chciało być kochane! Było przecież dzieckiem, a wszystkie dzieci, bez względu na gatunek, potrzebują miłości.
Czasem przez papier torebki wnikało więcej światła i wtedy Nasionko mogło zobaczyć, że na jej powierzchni namalowane są piękne, kolorowe kwiatki.
– Tak będziemy wyglądać, kiedy dorośniemy! – mówiło rodzeństwo Nasionka.
Ale ono nie wierzyło tym zapewnieniom.
– Niemożliwe! Ja się mam kiedyś zamienić w taki prześliczny kwiat? Co za bzdura! Jestem przecież takie paskudne! Musiałby wydarzyć się cud, żebym tak wypiękniało!
Leniwie płynął czas w sklepie ogrodniczym. Nasionko nudziło się bardzo i spało, budząc się rzadko kiedy. Któregoś dnia poczuło silny wstrząs i usłyszało głos małej dziewczynki:
– Kupmy te, mamusiu, proszę! Są takie śliczne! Będą kwitły w ogródku przy altanie!
– Dobrze, Anusiu. Włóż je do koszyka. Mnie się też podobają. – odpowiedziała mama dziewczynki.
Torebka z nasionkami powędrowała więc do koszyka, a potem razem z Anią i jej mamą do ogrodu na skraju miasta. Tam dziewczynka otworzyła torebkę i wysypała nasionka do miseczki.
– A uć! – pisnęło Nasionko, bo wypadając z torebki, uderzyło się w brzuszek. Zaraz jednak szeroko otworzyło oczka i buzię z zachwytu, bo poczuło przyjemne ciepło i zobaczyło słoneczko.
– Ach, jak pięknie! – zawołało radośnie, bo wokół kwitły tulipany, żonkile i bratki.
Zaraz jednak zamilkło przestraszone, czując, że chwytają je paluszki dziewczynki.
– Nie! Nie! Ja nie chcę! – krzyknęło przerażone Nasionko, bo Ania włożyła je do dołka w ziemi.
Nasionko poczuło, jak ziemia je przysypuje i zamknęło oczka.
– To już koniec – pomyślało – Już nigdy nie zobaczę słoneczka.
W ziemi było zacisznie, przytulnie i… nudno. Nasionko znowu zasnęło. Było mu ciepło, tylko czasem budziła je wilgoć, gdy dziewczynka przychodziła z konewką i podlewała rabatkę.
Któregoś dnia Nasionko poczuło, że jest mu coraz ciaśniej w jego dołku. Zaczęło się mocno wiercić, ale to nie pomogło. Postanowiło rozsunąć trochę grudki ziemi nad sobą.
Rozpychało się, rozpychało, coraz mocniej i mocniej, ale ciągle było mu ciasno. Wreszcie dotarło zmęczone do powierzchni ziemi i ostatnim wysiłkiem wytknęło główkę.
– O! Słoneczko! – zawołało radośnie, rozkoszując się światłem i ciepłem.
Uradowane nasionko zaczęło wyciągać się do góry i wspinać na paluszki, żeby dosięgnąć słoneczka. Grzało się w jego promieniach i piło wodę z konewki Anusi.
Któregoś poranka usłyszało okrzyk dziewczynki:
– Mamo! Mamo! Zobacz, jaki śliczny kwiatek wyrósł z mojego Nasionka!
Tak! Stał się cud! Nasionko zakwitło i nie posiadało się ze szczęścia. Rozkładało barwne płatki i dumnie podnosiło główkę.
– Widzisz, Aniu – powiedziała mama do dziewczynki – wystarczyło trochę wody, słoneczka i
twojej troskliwej opieki, a z burego Nasionka rozwinął się piękny kwiat.
Po czym dodała, przytulając córeczkę do serca:

– Ludzie są jak nasionka. Tak samo potrzebują miłości, żeby rozkwitać.