Browsed by
Kategoria: Jak odnaleźć Boga, czyli świadectwa Jego obecności wokół nas i w naszym życiu.

Krysia

Krysia

Moja starsza córka Ola była przed maturą, pewnego dnia przed wakacjami przyszła do mnie i powiedziała, że pani od niemieckiego zaprosiła klasę na tani obóz Chrześcijański, mamo czy mogę jechać? Zgodziłem się (bylam pewna, że organizuje go Kościół katolicki ).  Pojechała,  po 2 tygodniach wróciła. Nawróciła się, ale oznajmiła nam ,że tam się ochrzciła i będzie chodzić do kościoła protestanckiego (szok przeżyliśmy).  Mąż tłumaczył , ja tłumaczylam, nie i koniec. Myśleliśmy, że jej to przejdzie, ale nie. Poszłam do Jezusa w Najświętrzym Sakramecie, kłócilam się, prosiłam i kiedy zamilkłam Pan Jezus powiedział do mnie,, jeżeli Ja jej dałem wolną wolę, dlaczego ty jej chcesz ją zabrać?”. Dotarło to do mnie od razu i mówię do Pana: jeśli tak to daj mi łaskę by mnie to tak nie bolało. I po pewnym czasie tak się stało. Wciągnęła drugą córkę, Anię (Szok ). Tłumaczyliśmy.Nic to nic nie pomogło. Są protestantkami. Kiedy Ola wychodziła tam zamąż , zorganizowaliśmy wesele, na ślubie też byliśmy i pastor, który udzielał im ślubu zaprosił Jezusa (Ja pomyślałam nie zaprosili Ciebie Maryjo ) . Ślub był w sobotę. W niedzielę poszliśmy z mężem do Kościoła katolickiego na Mszę św. i na Ewangieli jest Wesele w Kanie Galilejskiej – odbywało się wesele  *zaproszono tam Jezusa, a Maryja już tam była” ( w tym słowie Pan mi odpowiedział). Bedąc na rekolekcjach w Rakowicach, modląc się za dzieci było proroctwo, „odnajdę każdą zaginioną owcę, chorą uzdrowię, skaleczoną opatrzę, wezmę na ramiona i zaniosę z powrotem do stada .” Wiedziałem, że to słowo jest do mnie, dało mi ogromną nadzieję.My rodzice mamy się modlić, a Pan Jezus zrobi resztę.Amen

Łukasz Bałuch

Łukasz Bałuch

Mam na imię Łukasz mam 27 lat i jestem trzeżwym alkoholikiem od 6lat. Jestem Rycerzem Niepokalanej, należe do Żywego Różańca, aktualnie się formuję w Żołnierzach Chrystusa, i w przyszłości pragnę zostać Żołnierzem Chrystusa. Pracuje w wojsku, pochodzę z Rembertowa z bloków, obracałem się w nieciekawym środowisku, i jestem z rodziny dysfunkcyjnej. Mam ojca i brata alkoholika. Takim motorem napędowym żeby się z wami podzielić świadectwem mojego nawrócenia są słowa Pana Jezusa które zakorzeniły się w moim sercu. ,, Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat aby dać świadectwo prawdzie”. Dlatego tutaj jestem aby dać światło i nadzieję ludziom którzy jeszcze Boga nie znają i jeszcze tkwią w swoich nałogach, w swoim nieszczęściu. Pan Bóg mnie przeprowadził przez różne doświadczenia ze śmierci do życia. Już pomimo młodego wieku miałem do czynienia z różnymi niebezpiecznymi nałogami które niszczyły moje zdrowie fizyczne i psychiczne ponieważ na początku traktowałem tą jako dobrą zabawę i też miał napewno na to wpływ że dorastałem w takim środowisku oraz że nie miałem dobrego wzorca do naśladowania bo wychowywałem się bez ojca.W wieku 13-14 lat w czasach gimnazjalnych był to największy okres buntu jaki w życiu miałem. Zaczynało się niewinnie, pierwsze wagary, pierwsze problemy z prawem, pierwsze piwka i narkotyki co pózniej po kilku latach spowodowały bardzo poważne konsekwencje psychiczne i zdrowotne. Byłem uzależniony od alkoholu nie pamiętam kiedy miałem jakąś przerwę w piciu, miałem ciężkie stany po narkotykach potrafiłem nie spać 70h czyli 3 dni i 3 noce. Skutek zażywania narkotyków był taki że pojawiły się u mnie lęki, depresja, halucynacje. Alkohol mi dawał że stawałem się otwarty, odważny, duszą towarzystwa. Nałogi z biegiem lat pogłębiały się z czego wchodziłem w jeszcze głębsze bagno. Nałogi powodowały że traciłem dosłownie wszystko. Szacunek otoczenia, rodziny i do samego siebie. Aby zdobyć na nałóg były przeróżne kombinację. Byłem egoistą oszukiwałem samego siebie, mamę aby zdobyć na nałóg a to potrzebuje na korepetycję a to na kino i tak dalej i tak dalej różne pomysły aby zdobyć pieniądze na przelew-kradłem w dodatku pieniądze w domu, alkohol w sklepie. Tak mi się w głowie poprzewracało że pod wpływem środków odurzających zachowywałem się jak w jakimś amoku, ja tego nie pamiętam ale mama mi to opowiadała że po środkach usiadłem na parapecie i chciałem skakać z okna. Nie pracowałem, rzuciłem szkołę w 2 Technikum moje życie skupiało się tylko na substancjach zmieniających myślenie. Wyobrażcie sobie jak się ogołociłem w wieku 21 lat że zbierałem butelki-nic kompletnie mnie nie interesowało. Wszyscy mnie opuścili na mojej drodze Krzyżowej, tylko pod krzyżem stała matka bolesna ta ziemska, Maryja i Pan Jezus razem byliśmy przybijani do krzyża. Do pracy nad sobą nie podjąłem decyzji o terapii, 12 kroków czy wizytą u psychologa. Może już próbowaliście zmienić swoje życie chodzić po róznych specjalistach, terapeutach, wróżkach, Chcesz zmienić swoje życie ? Jeśli chcesz idz do swiątyni do trybunału sprawiedliwości do konfesjonału do Sakramentu Pokuty i Pojednania tam czeka na ciebie Boski Lekarz ja tam go znalazłem i wyznałem mu ze łzami w oczach swoje grzechy, nędze, biedę. Tak czeka na ciebie Bracie i Siostro bo tylko Jezus daje zbawienie pełne uzdrowienie duszy i ciała, spróbuj a się nie zawiedziesz. Opowiem jak się zaczęło moje zdrowienie z programu Ocaleni dowiedziałem się że przeszedłem psychoterapię bo zdecydowałem się 2 razy na zabieg esperalu. Nie mam wątpliwości że wspomogła mnie Łaska Boża w tym dobrym postanowieniu. Jednak to jest żywy dowód na to że ostatnie słowo nie należy do śmierci ale do życia do Boga, który dał mi drugie życie z Wody i Ducha Świętego w Chrystusie. Ta historia z pozoru wyglądała jako przegrana i wiem że w pewnym momencie Bóg mi się objawił i że pomoc i moc nadeszła z góry i chciałem popełnić samobójstwo patrząc na drzewo miałem myśli samobójcze i chciałem skończyć ze sobą raz na zawsze na ten moment nie widziałem wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji i zawołałem do Boga ,, Boże mój Boźe mój czemuś mnie opuścił?.. I od takiego momentu zaczyna się każda prawdziwa droga z Bogiem bo jak jest zdrowie, są pieniądze, jakoś się układa to Pana Boga nie potrzebujemy, potrzebujemy dopiero wtedy gdy nasze wesele zamienia się w pogrzeb. Od tego momentu pozmieniało się w moim życiu o 180 stopni. oto nastało zbawienie królowanie naszego Boga i władza jego Pomazańca. Jestem wolny w Chrystusie od papierosów, alkoholu, narkotyków, pornografii, leków, hazardu. Oto takie rzeczy Bóg czyni w naszym życiu. Wielbi dusza moja Pana i raduję się Duch mój w Bogu moim Zbawicielu bo mnie przyodział w szaty zbawienia. Pomimo trudności jakie napotykam na drodze wiary jestem teraz szczęśliwym człowiekiem. Ponieważ nie raz byłem prześladowany z powodu Chrystusa i wiary nawet wsród najbliższych w domu, czy to w pracy Pan Bóg mi postawił trudnych ludzi wokół mnie którzy są zdala od Kościoła abym nauczył się bardziej kochać i przebaczać, czy to wsród rówieśników byłem prześladowany z powodu Ewangelii jakieś podśmiechójki czy kpin. Wierzysz w Boga jesteś nienormalny, masz chyba coś z głową, zachowujesz się jak nawiedzony. I jeszcze na koniec chciałbym podzielić się krótki świadectwem- w Ewangelii Łukaszowej piszę że ojciec stanie przeciw synowi i te słowa wypełniły się w moim życiu- Mieszkałem z ojcem alkoholikiem 2 lata, jak to w życiu raz lepiej raz gorzej. Wieczory wyglądały nastepująco, odmawiałem Rózaniec i ojciec wracał wypity do domu, chciał oglądać mecz, oczywiście od słowa do słowa i awantura gotowa i mnie prześladował do Kościoła do Kościoła, tak Kościół chleba ci da. Dlaczego o tym mówie?. Dlatego że ojciec był zdala od kościoła a dzięki mocy modlitwy różańcowej ojciec zaczął pielgrzymować po świętych miejscach. Wiara która daję siłę przebaczyć. W 2021 i 2022 roku był w Medjugorje, w 2022 r w Watykanie spowiedz, w Licheniu byliśmy. Takie cuda wyprasza Najświętsza Panna Różańcowa. Pan Bóg wyrwał mnie z królestwa ciemności do królestwa światłości razem z Jezusem na wyżynach niebieskich w którym mamy odkupienie, odpuszczenie grzechów. Jezus dał mi pełnie życia, jesteśmy normalnymi ludzmi którzy mają swoje obowiązki domowe, zawodowe, czy wolnym czasie coś dla ciała lubię pograć w piłkę, pojeżdzić na rowerze, czy na basen dla lepszego zdrowia psychicznego i fizycznego jak to mówi stare powiedzenie,, zdrowy Duch w zdrowym ciele”. I kończąc, syn pozbył się nałogów, oddał się Bogu i szczęście gościło w progu jego domu Amen.

Basia Czerwińska

Basia Czerwińska

Postanowiłam podzielić się z Wami moim świadectwem na Chwałę Panu.
Zacznę od tego, że długo zwlekałam ze spowiedzią generalną. Ale pojawił się ksiądz ,który zgodził się na tą spowiedź. Pisze pojawił bo tak po prostu nieznany wcześniej ksiądz przyjechał do sklepu i zgodził się, że tak powiem, od ręki.
Myślałam, że to ja wybrałam ten dzień spowiedzi ale gdy usłyszałam na mszy czytanie z księgi Estery i zdanie , które usłyszałam na spowiedzi, uśmiechnęłam się. To Pan wybrał ten dzień. Na bierzmowanie właśnie wybrałam imię Estera.
W momencie gdy ksiądz dawał mi rozgrzeszenie zamknęłam oczy i zobaczyłam Pana z otwartymi rękami, a Pan był światłością , jednolitą jasnością.
Tydzień temu w czwartek odbyłam spowiedź, później msza i komunia. W małym bardzo skromnym i okropnie zimnym kościółku ale w objęciach Pana.
Postanowiłam na drugi dzień, że pojadę na mszę bo już tęskniłam za komunią.
Dwie godziny przed mszą uległam wypadkowi, w którym byłam bardzo poobijana. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale nie byłam w stanie pojechać na tą mszę. Nie mogłam wstać z łóżka i bardzo ubolewałam nad tym ,że nie przyjmę dzisiaj Pana do serca. Msza miala odbyć się o 17:30. Tuż przed 18 godz przysnęłam i przyśnił mi się chleb na tacy a obok kielich. Usłyszałam głos i słowa:” Jedz mój chleb i pij moją krew”, w tym samym momencie obudziłam się i zrozumiałam, że Pan przyszedł Sam skoro ja nie mogłam.
Piątek i sobotę przeleżałam a leki uśmierzające ból zaczęły dobrze działać. Bardzo chciałam pojechać na rekolekcje, ale nie czułam się na tyle dobrze.
Gdy wstałam w niedzielę postanowiłam, że jednak pojadę z mamą.
Musiałam udawać przed mamą, że jest dużo lepiej, bo inaczej chyba by mnie nie wypuściła z domu.
Na drugi dzień w drodze powrotnej diabeł znowu zaczął mieszać i działy się cyrki. Zniechęcił nas do trzeciego dnia, ale na czwarty powiedziałam sobie, że mój Pan tu rządzi i pojechałam sama choć moja mama panikowała.
Gdy wracałam, na rozwidleniu dróg pojechałam krótszą drogą, którą kiedyś już jechałam. Wjechałam do wioski i z moich oczu zniknęła droga, która miała mnie doprowadzić do drogi głównej. Nawigacja poprowadziła mnie inną drogą, przez jakiś lasek po kilku minutach okazało się, że jakimś sposobem objechałam tą wioskę i wyjeżdżam z niej tą samą drogą ,którą wjechałam. Mogłam skręcić już na tą odpowiednią, ale coś mnie poprowadziło do następnej wioski, w której byłam wcześniej. Zatrzymałam się w niej i na nowo postanowiłam ustawić nawigację. Okazało się, że na nawigacji jest ustawiona inna miejsowość niż moja. Ustawiłam na nowo i ruszyłam do domu.
Po przejechaniu około 20 km. zobaczyłam z daleka niebieskie migające światło w obszarze niezabudowanym. Pomyślałam ,że jeszcze tego mi brakuje. Zbliżając się zorientowałam się, że zdarzył się wypadek.
Dla mnie wszystko było jasne po co to kręcenie się w kółko, postoje, zawracanie i zyskanie na czasie. Mogłam być uczestnikiem tego wypadku, ale Pan tego dnia był moją nawigacją i moim Stróżem choć Anioł Stróż też mnie nie opuszczał.
Dziękuję Panu kolejny raz, że tak o mnie dba i strzeże, choć czasem wygląda na to ,że coś niedobrego może mnie spotkać, to nasz Bóg nie spuszcza ze mnie oka.
To też pokazuje jakie dobro Bóg wyprowadza z każdej sytuacji. Trzeba tylko ufać.

Do napisania tego świadectwa natchnęły mnie słowa Św. Ignacego Loyola.

” To, co pochodzi od Boga, rodzi najpierw strach,przykrość, gorycz; a następnie radość i pokój.

To, co pochodzi od diabła- odwrotnie”.

Za błędu przepraszam bo już nie raz doświadczyłam jak diabeł ogonem nakrywa. Błąd jest, a ja go nie widzę choć patrzę na niego.

Małgośka Grabińska

Małgośka Grabińska

Dzisiaj chcialam podzielic sie z Wami moimi przezyciami i doswiadczeniami w wierze, mam nadzieje, ze moje bledy pomoga i niektorym z was.
Jestem matką trojki dzieci, a moje zycie od wielu lat plynęło z dala od moich bliskich, najpierw w Italii jako opiekunka do starszych ludzi a teraz w Anglii praca w fabryce.
Od dziecka modlilam sie, ale moja modlitwa bardziej opierala sie na strachu przed karą niz na milosci. Modlilam sie też wiecej w okresach zwiazanych z problemami w domu. Okolo dwoch lat temu przyjechal do mnie moj syn aby zarobic troche grosza, ,bo jak wiecie w Polsce nie zawsze jest lekko. Moja najstarsza corka juz tutaj byla od kilku lat, nie mieli oni najlepszych kontaktow ze sobą, ale z milosci do mnie syn przelamal się i zaczeli oboje się spotykac i rozmawiac ze sobą. Na skutek tych rozmow doszlo do tego, ze moj syn razu pewnego oznajmil mi, ze religia to jedna wielka bzdura, a po pewnym czasie oswiadczyl, ze jego siostra znalazla informacje w internecie jak wypisac się z Kosciola i ze on takze podpisze te papiery i wysle do naszej parafii w Polsce. Moje serce zaczelo krwawic i pojawil sie strach o to, ze moje dzieci nigdy nie zobaczą nieba. Zaczelam sie modlic, byc moze poraz pierwszy calym sercem i z ogromna nadzieją, ze Pan Bog i tylko On moze mi pomoc.
Kolezanka zaprowadzila mnie do malego kosciolka, gdzie codziennie odbywala sie adoracja Najswietszego Sakramentu.
Pewnego razu poszlam tam sama, trochę wczesniej zeby ludzi nie bylo. Padlam na kolana i plakalam, plakalam tak zalosnie. ze serce mnie bolalo przy oddychaniu i mowilam: Mateczko Swięta nie dopusc do tego aby moje dzieci trafily do piekla. W pewnym momencie poczulam tuz obok mojej lawki przepiękny zapach róż, to bylo tak jakbym byla w ogodzie, gdzie kwitly same róże. Odruchowo podnioslam glowe i spojrzalam na kwiaty na oltarzu, ale tam byly tylko tulipany, rozejrzalam sie dookola myslac, ze moze ktos przyszedl i nie widzialam wczesniej, ale kosciol byl pusty. W tej chwili z moich oczu wytrysnely lzy szczescia, zaczelam dziękować Mateczce Swietej za to, ze byla ze mną w tej chwili, ze dala mi nadzieje i wiarę. Teraz juz nikt nie zniecheci mnie w modlitwie, modlę się codziennie i pokutuję kiedy moge. Moj syn zaczyna się trochę zmieniać, ale moja corka daleka jest jeszcze od wiary. Mimo to ja ufam, ze modlitwą wywalczę moim dzieciom odkupienie. Kochani, zrozumialam tez jedno, nie czas zaczynac się modlic jak juz się zepsuje nasze zycie, trzeba codziennie sie modlic za nasze rodziny, naszych przyjaciol i wrogow tez. Blogoslawienstwa Bozego Wam wszystkim i milosci.
…………………………………………………………………………………
Kilka dni temu opublikowalam na grupach modlitewnych moje swiadectwo . Dostalam parę prywatnych wiadomosci proszacych o modlitwy, ktorymi sie modlę. Kochani bracia i siostry, Wasze modlitwy nie są gorsze od moich, kazda modlitwa plynąca z serca jest przyjmowana przez Boga Ojca jak najcenniejszy dar. Brak skupienia przy modlitwie albo mysli, ze nasze modlitwy nic nie pomagaja i moze lepiej zaprzestac to podszepty zlego, nie poddawajcie się, proscie Ducha Swietego o prowadzenie. Chcę Wam dzisiaj opowiedziec o tym jak mnie zly wodzil przez lata cale. Jak juz wspominalam wczesniej wiele lat pracowalam w Italii , goniac za pracą trafilam do pewnej wioski w gorach kolo Austrii .Bylam tam tylko ja i pewna Krysia. Ta kobieta na początku doprowadzala mnie do szalu. Otoz mialysmy tylko dwie godziny wolne w ciagu dnia a ona zawsze zaczynala ten czas modlitwą , Koronka do Milosierdzia Bozego jej ukochana, na szczescie myslalam sobie, ze krotka. W domu gdzie pracowalam babcia codziennie godzinami się modlila. Ja odmawialam rozaniec i uwazalam, ze tyle wystarczy na dzien, moja wiara jak juz wczesniej pisalam, byla ograniczona. Poskarzylam się babci, ze zwariuję z Krysią, ale z czasem przywyklam do niej i jej modlitwy, Krysia mowila zawsze: Malgosiu, Ty nawet nie wiesz jaki Jezus jest kochany, a ja myslalam co ona bredzi, skąd niby to wie?. Po dwoch miesiacach nasze drogi sie rozeszly, wyjechalam do drugiej miejscowosci za większe pieniadze. Byla to malenka mieścina dalej w Alpach.Tam az wstyd powiedziec co wyprawialam. Kochani, wlosi sa mistrzami komplementow a ja popadlam w grzech pychy i nieswiadoma okradalam nawet Pana Boga . Co niedziela babcia pozwalala mi z rana isć do kosciola a ja ubieralam sie jak CHOINKA umalowana, obcisle spodnie , szpilki i bizuteria, nie myslac o tym, ze w Kosciele ludzie powinni byc skupieni na Panu Bogu i modlitwie a nie na mnie. Kobiety byly zazdrosne a mężczyzni ciekawi i napewno wielu nie myslalo o tym zeby sie modlic. Stalam sie sensacją w tym miasteczku, co mnie nawet bawilo swojego czasu. Kochani, do czego zmierzam – otoz dzisiaj chcialam Wam pokazac na moim wlasnym przykladzie jaki Pan Jezus jest cierpliwy i kochany i jak umie przebaczyc nawet takiemu nikczemnikowi jak ja. Od czasu jak moje dzieci odeszly od wiary a ja padlam na kolana i zaczelam prosic o Laski dostalam sama Laskę zrozumienia moich blędow, w mojej glowie zaczely sie otwierac strony o ktorych istnieniu juz dawno zapomnialam . Codziennie modle się do Ducha Swietego i proszę o uczenie mnie modlitwy i o madrosc. Ostatniej niedzieli jak poszlam do kosciola przede mna siedziala pani, ktora miala piekne kolczyki w uszach i wiecie co, moje oczy ciagle uciekaly do tych kolczykow i nagle zrozumialam, ze kudlata bestia cieszy się, ze ja zajeta jestem czym innym zamiast myslec ze JEZUS jest na oltarzu, zrozumialam jak wiele zlego wyrządzilam ludziom z tej miesciny i w wielu innych miejscach, zrozumialam, ze do kosciola powinnam chodzic skromnie ubrana i z naleznym szacunkiem oddawac sie modlitwie.
………………………………………………………………………..
Witajcie kochani, dzis jestem ponownie aby opowiedziec Wam o moim doswiadczeniu z Duchem Swietym. Kilka miesiecy temu moja kolezanka Basia napisala do mnie wiadomosc: Gosia przyjezdzaj, będzie Msza Swieta uzdrawiajaco -uwalniajaca z O.Witko. Nigdy o tym czlowieku wczesniej nie slyszalam, ale moze i dlatego, ze ciagle jestem za granicą. Moja odpowiedz byla: Basiu moze innym razem bo zero na koncie w banku. Po glowie jednak zaczęla mi chodzic mysl o wyjezdzie, w modlitwie poprosilam Pana aby mi podpowiedzial co mam robic. No i odpowiedz nadeszla za kilka dni. Odkleily mi sie koronki i zaczelam klapac paszczą bez zębów. Teraz to juz na uszach stanęlam aby zdobyc kasę i pojechac do Polski bo jesć czymś trzeba. Malo bylo czasu zeby zrobic dobrą robotę u dentysty, ale na Mszy bylam. Byla tez moja najmlodsza córka ze mną. Kochani, pierwsze co pamietam na wejsciu – kosciol oczywiscie pelen no i miejsca siedzace wszystkie zajete. Ja mialam krzeselko dla corki bo balam sie, że nie da rady tyle wystać. No i zaczęlo sie. Jakas kobieta odeszla ledwo od spowiedzi i zaraz kolo nas zaczęla lamentować, że zajela tu miejsce a ludzie siedzą i teraz gdzie ona biedulka usiądzie. Nikt sie nie ruszyl chociaz w większosci siedziala tam mlodziez, no a pani juz ze zloscią krzyczy i mnie tez zaczęły juz nerwy nosić i myslę: zaraz tą babę usadzę, dowale jej tym, ze dopiero od spowiedzi odeszla a juz krzyczy i szacunku dla miejsca nie ma, bo przeciez w kosciele jestesmy, ale jakos sie przelamalam i mowię: kobieto dam Ci moje krzeselko tylko się uspokoj, po co te nerwy. Nie przyjela propozycji i odeszla. Zaczęla się Msza Sw. Ksiądz powiedzial, ze jesli kolo nas bedą się dzialy dziwne rzeczy to Duch Sw jest z nami. Dwie dziewczyny upadly na ziemię, jedna z nich na moje nogi, dwie kolejne zaczely spiewać w dziwnym jezyku, moja corka z otwartą buzią przygladala się temu wszystkiemu, no i w pewnym momencie ksiadz dmuchnąl w mikrofon mowiac, ze jest posrednikiem miedzy niebem a ziemią i proszac aby Duch Sw przyszedl . W tej chwili mialam opuszczoną glowę, polozone ręce na plucach bo wlasnie prosilam aby byly zdrowe , nagle jakby podmuch wiatru pchnąl mnie do tylu, nie upadlam, ale trochę się wystraszylam, ze komus na glowie usiąde, tak mną zakolysalo. Wyprostowalam się i doznalam czegos cudownego, mialam wrazenie jakby przez otwarte okno wlecial wiaterek niosac blask slońca do moich pluc. Mile uczucie, nic gwaltownego ani bolesnego. W nastepnej chwili mialam taką potrzebę aby się smiac, ale sie balam, ze ludzie mnie wezmą za opetaną i tylko usta mialam usmiech plus ogromną radosc w srodku. Widzialam tych ludzi proszacych i slyszalam glos wewnatrz mnie. Przeciez To Wszystko Nie Jest Wazne. Nie wiem dlaczego slyszalam te slowa, nie wiem czego dotyczą, ale wszystkich namawiam do uczestnictwa w takiej Mszy. Naprawde warto.
……………………………………………………………………………
Justyna Sawicka.

Justyna Sawicka.

Świadectwo. Piszę, kasuję i tak od pół roku nie mogę napisać, bo jak już coś napiszę to jest taki chaos, że usuwam, bo przecież i tak nikt tego nie zrozumie, poza tym tyle się nazbierało, że w takim jednym poście co ja tu zmieszczę. A więc pomalutku…tak zresztą zaczęło się moje nawracanie. Kiedy było tak już strasznie ze Mną źle przyszła Ona -Maryja. Byłam martwa od wewnątrz: depresja, nerwica, podejrzewam, że mogła to być też śmierć duchowa, ale to trzeba byłoby rozeznać z księdzem. Jestem osobą, która była molestowana dwa razy jako dziecko (piszę 2 razy bo to dwóch innych mężczyzn i w innym wieku), córką samotnej matki- alkoholiczki, żoną alkoholika. Po co to piszę, no to jest sedno tego, że jakoś życie od początku nie było łatwe i nie  było łatwo przyznać się do tego, że jest się osobą współuzależnioną. Akurat padło to na Rożańcu, bodajże 24 września. Byłam wtedy w Gietrzwałdzie. Maryja z Jezusem poprzez Ducha Świętego naprawdę przemienia serce i życie i to niby kroczek po kroczku, ale w zawrotnym tempie. Fajnie mnie prowadzi, np. 11 listopad to pierwsza moją NP. Królowa oddzyskała Niepodległość, 17 marzec to data moich narodzin, mój tato wpada w śpiączkę i jak się wybudza padają takie słowa „o ty Nowonarodzona, a ja w szoku, pytam:co?,a On no ty nowonarodzona, przecież urodziłaś się 17 marca”. Wtedy nie wiedziałam co to było, potem 26 maja skończyła mi się data ważności dowodu osobistego i ni stąd ni zowąd nie miałam czasu złożyć wcześniej o nowy tylko akurat w ostatni dzień Wielkiej NP 5 lipca bodajże,dostałam nową tożsamość. W końcu to najlepsze, jestem tu,j estem tu Boże, festiwal Abba Pater, zrobię sobie fotki z Zielińskim Marcinem i ks.Teodorem. Jestem na modlitwie, choć były straszne problemy z dotarciem, ale jestem,bardzo stęskniona za Jezusem. Teraz wiem, że to była Jego łaska. Marcin się modli a ja padam na kolana, gorąc w sercu i nie mogę oddychać. Dobra,  puściło. Wstałam i koleżanka podała mi wodę żebym się napiła. Napiłam się i niby już lepiej, nagle znowu mnie łapie i to drugi raz, tym razem mocniej.Kładę się krzyżem na ziemi, jakieś kobiety modlą się nade mną i zaczynam się drzeć, potok myśli: „Boże oni wszyscy na mnie patrzą i pewnie myślą -wariatka-, moje dzieci płaczą. Te kobiety dalej się modlą, mrowieją mi ręce i usz. Nagle widzę Jezusa na krzyżu, ale tak , że ja jestem z Nim, tak, że my byliśmy tak jakby w jednym ciele i co On mi pokazał, nawet teraz jak to piszę to lecą mi łzy. W tym gdy On już konał to Jego Serce tak pełne było miłości,j a ją czułam i widziałam ciemność, ale to byli ludzie, cały świat i na nich ta miłość się wylewała jak te dwa promienie z tego obrazu „Jezu ufam Tobie”. Buchnęłam płaczem jak to zobaczyłam, to było tak poruszające. I nagle wszystko zaczęło puszczać i znowu wstałam i szybko do dzieci, żeby ich uspokoić, że wszystko w porządku. Podeszła kobieta i trzeci raz mnie łapie i to było takie uczucie jakbym rodziła, takie bóle parte, tyle, że nie z brzucha a z serca. Podchodzi kobieta do mnie i mówi, żebym podeszła do takiego chłopaka i dziewczyny, że oni się tam modlą to mi pomogą. Zaprowadziła mnie do tego chłopaka (teraz wiem, że to Maciej Mikołajczuk). Mówię jemu co mi się dzieje. I On zaczyna się modlić nade mną, powoli wraca oddech i uspokaja się cały mój organizm i zaczynają mi nogi odchodzić a On do mnie mówi, że czuje jak mi nogi odchodzą, ja wryta, jak on czuje wszystko to co ja, jak to możliwe. Za chwilę czuję taki POKÓJ SERCA mi przychodzi i on mi mówi, że czuje jak przychodzi mi pokój. Ja już myślę WOW. Mówi ,żebym zaczęła się z nim modlić takimi prostymi słowami: Przyjdź Duchu Święty, że mogę w myślach zapraszać Pana, no to tak zrobiłam i to rozwaliło system. Zstąpił Boży POKÓJ na me serce, żadne, ale to żadne tabletki uspokajające nie dadzą czegoś takiego. Super, fajnie,wow,wróciłam do domu i poprosiłam Jezusa by przygotował mnie do spowiedzi i on pokazuje całą prawdę o mnie, której wcześniej nie dostrzegałam, to jest naprawdę trudne i bolesne – robię rachunek sumienia z całego życia, nie byłam u spowiedzi ponad 20 lat, szczerze to będzie moja Pierwsza Spowiedź Święta. Rozwodzę się-ślub cywilny, alkoholik i rozeznawałam czy wziąść ślub kościelny czy rozwód ponad 3 lata, no i też dodam, że właśnie do Gietrzwałdu jechałam aby podjąć ostateczną decyzję. Tam Maryja wskazała mi drogę, już wcześniej mi ją wskazywała, tylko ja to odrzucałam, nie chciałam tego przyjąć, to było dla mnie za trudne, to było w czasie tej WNP na Rożańcu, to było,coś o rozstaniu, ale zaraz zaczęłam wyć i upierałam się,że będę jak Święta Rita, a na następny dzień też ksiądz Teodor mówił o tym , że szatan tak też może działać, że my będziemy właśnie dążyć żeby upodobnić do jakiegoś Świętego,coś takiego było i pamiętam, że idealnie wbił się w tamtym momencie w moją sytuację, tyle że stale z tym walczyłam. To jest naprawdę nic to co napisałam, bo było dużo więcej. Wiele łask spłynęło na mnie, nie palę papierosów od oddania, nie przeklinam, sumienie mam wrażliwsze. Na początku nie mogłam słuchać normalnej muzyki tylko religijną. Nie oglądam telewizji i nabrałam życia i radości, ciągle coś się dzieje, super, super i super.CHWAŁA PANU I MARYJI.To najwspanialsza,najkochańsza Mama na Świecie.Dziekuję ks. Januszowi, ks.Teodor Sawielewicz i całej TeoBańkologii, wspólnocie Głos Pana, a szczególnie Maciejowi,Heres, Tomasz Nowak, Adam Szustak, dzięki Wam moje życie się odmieniło,bo poznałam i doświadczyłam miłości Boga.Amen.

Joanna Wołoch

Joanna Wołoch

Następny rok z kalendarza życia dziś otwieram. Urodziny to taki szczególny dzień kiedy człowiek troszkę więcej analizuje to co było, jest i co chciałby żeby jeszcze się wydarzyło.
Jeszcze 20 lat temu myślałam, że całkiem inaczej będzie wyglądało moje życie. Nic z tego o czym marzyłam się nie wydarzyło. Modlitw tysiące wznoszonych do Nieba nie zostało wysłuchanych. Życie samo zadecydowało za mnie. Czy żal? Trochę żal. Ale może marzenia i plany były nie takie.
Przeszłam wiele, nie tylko choroby moich dzieci rzucały mnie na kolana. Doświadczyłam bólu, który zdawałby się nie do wytrzymania. Bólu nie fizycznego ale tego duchowego, na który Apap czy inny środek przeciwbólowy nie pomoże. Ale mimo że myślałam czasem, że nie dam rady więcej to za każdym razem powstawałam i mimo wszystko walczyłam i ciągle walczę.
Bo dostałam od życia najpiękniejszy dar jakim są moje dzieci. Miłość do nich napędza mnie co dzień do działania, nie pozwoliła mi nigdy poddać się. Miłość mojego męża, zawsze podtrzymywała mnie i dodaje sił i mocy. Tak cudownie jest mieć świadomość tego, że obok jest ktoś z kim można iść razem w życie i na dobre i na złe.
Teraz jestem na półmetku a może i dalej, któż to wie. Jestem inną osobą niż kiedyś i myślę, że to dobrze. Jak człowiek upada na kolana zaczyna zauważać i tych, których też los rzucił na ziemię. Biegnąc wyprostowanym, patrząc tylko przed siebie nie uda się zauważyć tych leżących, no chyba, że o nich potkniemy się.
Teraz na szczęście stoję w życiu i dziękuję za to co mam i doceniam to, ale ciągle też rozglądam się wokół siebie. Widzę drugiego człowieka zawsze. Moje marzenia i plany zmieniły się diametralnie, mam ogromną nadzieję, że Bóg pomoże zrealizować je.

I mimo wszystko dziś mówię mojemu życiu – DZIEKUJĘ. Bo to co przeszłam nie było łatwe, ale ukształtowało mnie na całkiem inną, mam nadzieję, że lepszą osobę

Tomasz Maximus Lego

Tomasz Maximus Lego

Mija równo 5 lat od kiedy oddałem życie Matce Bożej ❤. Pięć lat to długo.
Gdy 12 czerwca 2016 roku oddawałem życie Maryi wpatrzony w Najświętszy Sakrament podczas Eucharystii wcale nie wiedziałem jakie będą tego oddania konsekwencje. Czyniłem to wówczas wyłącznie z powodu ogromnego pragnienia jakie miałem w sercu, aby być jak najbliżej Najświętszej Panny, to znaczy Tej, która podniosła mnie z sideł grzechu i pokazała Jezusa Chrystusa.
Wiele mówi się o tym, że Maryja zawsze prowadzi do Jezusa. To prawda. Ale gdybym tak mocno tego osobiście nie doświadczył, to pewnie myślałbym, że to tylko tak się mówi. Jestem człowiekiem bardzo konkretnym, często potrzebuję jasnych i jednoznacznych informacji, aby podjąć jakieś działanie, czy podjąć ważną decyzję. Bóg to wie, bo zna nasze serca lepiej niż my sami. Widząc moją marność i beznadziejność, w którą sam się wpędziłem swoim grzechem – Bóg powodowany zamysłem czystej dobroci dał mi się poznać przez Najświętszą Maryję Pannę. Niech będzie Mu chwała i cześć i dziękczynienie po wszystkie wieki, za to, że zaiste jest miłością i że zawsze działa miłością powodowany.
? W pewnej książce wyczytałem, że Maryja jest Tą, która pochyla się nad porzuconym przez żniwiarzy kłosem, aby podnieść go z ziemi. Gdy już wszyscy ludzie przejdą i nikt nie pochyli się nad potrzebującym, leżącym przy drodze człowiekiem, wówczas przychodzi Ona, którą nazywają Jutrzenką. Pochyla się nad nim, podnosi go z ziemi, obejmuje ramionami i przyciska do Serca. Jej oczy napełniają serce pokojem, jakąś niedoznawaną wcześniej radością. Czułem, że będzie już tylko lepiej, że mój zły czas się skończył, spojrzałem w Jej oczy i powiedziałem: „tak, chcę…”
? „… to chodź, ku Wschodzącemu Słońcu” – odrzekła i chwyciła mnie za rękę. I pomimo tego, że nie wiedziałem kim jest Wchodzące Słońce i dokąd tak naprawdę owa Jutrzenka chce mnie poprowadzić, otworzyłem Jej swoje serce i pozwoliłem zamieszkać w nim. Odtąd wszystko się zmieniło. Wszystko.
Wydarzenia potoczyły się jak lawina, chodzi mi o tempo zmian, ale i o zniszczenie grzechu w moim życiu. Wiele lat trwania w grzechach. Łańcuchy, które z jednej strony przykute do mojego serca, z drugiej do dna piekła, były tak grube i mocne, że nie widziałem żadnej nadziei na uwolnienie się z ich więzów… a jednak Jezusowi Chrystusowi przerwanie ich zajęło ułamek sekundy. Niczym siekierą przerąbane pękły okowy mojej niewoli. Zostałem uwolniony. A Maryja była obok mnie.
Wydarzyło się to wszystko podczas Mszy Świętej. Gdy wszedłem do kościoła, byłem zniewolony potężnymi łańcuchami przywiązania do grzechów, na plecach dźwigałem ogromny wór ciężkich kamieni, wchodziłem niejako na kolanach nie mogąc wyprostować się pod ciężarem, który mnie wciskał w ziemię. Ale już wówczas Maryja była w moim sercu i to Ona sprawiła, że na tę Mszę Świętą przyszedłem, można powiedzieć – resztką sił.
Siadając w ławce podczas Mszy Świętej zapytałem: „…jestem tu, Maryjo. Tak, nadal Ci ufam. Nadal moje serce jest dla Ciebie otwarte. Kim jest Wschodzące Słońce, Najświętsza Maryjo?”
I stało się. W ułamku sekundy, poczułem niesamowitą lekkość, wolność, brak przywiązania do jakiegokolwiek grzechu. Ktoś zdjął mi wór kamieni z pleców, jednym uderzeniem odrąbał łańcuchy niewoli i dał wolność. Upadłem na kolana, zalałem się łzami, a gdy wstałem, byłem już wolnym człowiekiem…
„…Maryjo, któż to sprawił, jaką mocą? Czy to Ty, Najświętsza Panno? Jakże wielki dar otrzymałem, jakże Ci dziękuję Moja Pani. Czuję, że ktoś rodzi się w moim sercu, któż to taki? Maryjo?”
Spowiedź Święta. Komunia Święta. Lekkość. Wolność. Radość. Niedowierzanie. Doświadczenie prawdziwej miłości z nieba.
„…Najświętsza Matko! Ty to uczyniłaś, to Ty mnie uwolniłaś, Ty uzdrowiłaś, Ty zerwałaś łańcuchy grzechu, Ty dałaś wolność, Ty podniosłaś mnie z ziemi, Ty przemieniłaś moje życie – Ty mnie uratowałaś!!!”
„…Dlaczego Maryjo kiwasz przecząco głową, dlaczego się ode mnie odsuwasz teraz, gdy pragnę umrzeć, aby być już w niebie przy Tobie, aby móc Ci dziękować, aby móc uczynić Ciebie Królową mojego życia i mojego serca, zobacz Maryjo! W moim sercu jest tron, w samym jego środku, on jest dla Ciebie. Czy nie chcesz go zająć, nie chcesz abym Cię kochał, wychwalał, uwielbiał? Nieustannie wpatrywał się w Twoje oblicze, w Twoje przecudowne oczy, wsłuchiwał w każde słowo, które do mnie skierujesz?
Maryjo, dlaczego się ode mnie odsuwasz i nie przyjmujesz mojej miłości?”
Poczułem wielką pustkę w sercu. Najświętsza Matka odsunęła się ode mnie, jakbym uraził Ją jakimś słowem, jakimś gestem. Może uczyniłem coś nie tak. Może źle się zachowałem. Może Ją zawiodłem…
Jak sierota, opuszczone przez matkę dziecko począłem snuć się po świecie. Ale to co mi zostało, to otwarte serce i pragnienie znalezienia odpowiedzi: co zrobiłem nie tak. I temu się poświęciłem, czytałem książki, słuchałem kazań w internecie. I nie mogłem znaleźć odpowiedzi.
I „zupełnym przypadkiem” znalazłem się w sanktuarium św. S.Faustyny na rekolekcjach o Bożym miłosierdziu. Miałem nadzieję, że może tam znajdę odpowiedź. Wsłuchiwałem się w każde słowo wypowiadane przez księdza rekolekcjonistę, a jednocześnie nieustannie wpatrując się w ogromny obraz na ołtarzu – człowieka w bieli, z którego serca wychodziły białe i czerwone promienie. Szedł w moją stronę i patrzył na mnie. Prawa ręka uniesiona, a lewa przyciśnięta do serca. Długie śnieżnobiałe szaty, a wychodził jakby z ciemności. W jego oczach miłość, pokój i pewność. Coś niesamowitego w postawie tego człowieka, w jego spojrzeniu, w jego krokach w moją stronę. Zachwyciłem się.
? „To jest Wschodzące Słońce.” – usłyszałem szept w sercu – „To mój Syn, Jezus Chrystus.”
„…Matko Najświętsza! Ty wróciłaś do mnie! Jesteś tu!” – uradowało się moje serce i choć tego nie było słychać na zewnątrz, to wołało ono wniebogłosy. Ale trwało to zaledwie sekundę, bo mój wzrok powrócił ku Jezusowi Miłosiernemu. Dostrzegłem napis pod spodem: „JEZU UFAM TOBIE!”
„…tak, Panie Jezu, pragnę ufać Tobie!”
Teraz już nie widziałem na obrazie jakiegoś człowieka, ale mojego Boga, Pana i Zbawiciela. Jego Serce Najświętsze jest nieustającym źródłem wszelkich łask, które biją dla każdego z nas. W tych promieniach łask jest nasze uzdrowienie, uwolnienie – nasze życie!
Ahh, jakże mogłem tego wszystkiego nie wiedzieć i nie zrozumieć wcześniej!? Jakże mogłem Go nie spotkać wcześniej!? Jakże Mu nie zaufać!? Jaka ze mnie marność straszna? Jakże nikim jestem, nawet prochem żadnym.
I w Jego spojrzeniu dostrzegłem pociechę i miłość.
❤ Powiedział do mnie w sercu: „nie jesteś nikim, nie jesteś marny, jesteś dla Mnie moim umiłowanym dzieckiem. Czy wiesz, że te rany, których ślady noszę, są znakiem, że za ciebie oddałem Moje życie na krzyżu? Czy wiesz, że pozwoliłem przebić Moje Serce, aby mogły z Niego wypłynąć zdroje łask dla ciebie? Abyś mógł się odnowić, przemienić, abyś mógł mieć życie w sobie, nie tylko tu na ziemi, ale i życie wieczne? W moich ranach jest twoje uzdrowienie i twoje życie wieczne.”
I wówczas odezwały się we mnie słowa, które wypowiedziałem dwa miesiące wcześniej podczas rekolekcji adwentowych: „Panie Jezu, obieram sobie Ciebie za mojego Pana i Zbawiciela. Oddaję Ci moje serce i proszę, abyś je przemieniał. Poślij Ducha Świętego, który poprowadzi mnie ku Tobie.”
I spojrzałem w oczy Matki. Stała tuż obok. Uśmiechnięta i szczęśliwa. Pokiwała głową dając mi znak, że tak właśnie należy zrobić. Powiedziałem wówczas do Jezusa, jakby za Jej namową: „Panie Jezu, ten oto tron w samym centrum mojego serca należy do Ciebie. Zajmij go proszę i nigdy nie opuszczaj. Bądź moim Panem i Królem, a moje życie niech będzie królestwem Twoim. Tyś bowiem jest miłością, tyś bowiem jest zbawieniem, tyś bowiem jest moją nadzieją, tyś moim światłem, tyś centrum mojej miłości. Wierzę Tobie i pragnę Ci ufać.”
I tak się stało. A gdy tylko tak się stało – zobaczyłem drogę przed sobą, drogę pełną światła, pełną obecności Ducha Świętego, u boku Maryi, w Kościele Świętym Katolickim, w Eucharystii, w Komunii Świętej, w sakramentach świętych. Drogę, która z każdym dniem pozwalała mi zbliżać się do mojego Pana, pozwalała mi poznawać Jego tajemnice, odkrywane przede mną stopniowo za sprawą Ducha Świętego. Droga ta była pełna jasności, pokoju, ciszy i uwielbienia.
Duch Święty nieustannie rozniecał w moim sercu to pragnienie, które miałem od samego początku mojego nawrócenia: aby być jak najbliżej Najświętszej Maryi Panny, Jutrzenki, która parę miesięcy wcześniej pochyliła się nad moim beznadziejnym losem.
Była jednak jedna podstawowa różnica w moim nastawieniu. Wcześniej pragnąłem kochać Maryję dla Niej samej, teraz pragnąłem kochać Ją – dla Jej Syna. Matka Najświętsza pozwoliła mi zajrzeć do Jej Niepokalanego Serca, Serca pełnego miłości i uwielbienia dla Jej Syna, dała mi poznać, że jeśli prawdziwie pragnę być blisko Niej, to zbliżenie to mogę osiągnąć wyłącznie przez adorację Jezusa Chrystusa.
Bliskość z Maryją postrzegam dzisiaj jako jedność w umiłowaniu i uwielbieniu Jezusa Chrystusa. W posłuszeństwie, wierze, nadziei i ufności. W całkowitym zapatrzeniu się w Niego. W przyjmowaniu woli Ojca, który jest w niebie. Jezus powiedział przecież, że „…kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie, ten jest Mi bratem, siostrą i matką” (Mt12,50) Tak oto człowiek może zjednoczyć się z Matką Najświętszą, tak oto człowiek może zbliżyć się do Chrystusa bardziej, niż kiedykolwiek.
Dzisiaj mija 5 lat od tego dnia, w którym oddałem życie Matce Bożej. To długi czas, ale owoce tego oddania wcale nie przemijają, wcale nie gasną, wcale nie znikają. Wręcz przeciwnie! Nieustannie wchodzę głębiej i głębiej w relację z Bogiem, moja droga do Niego nieustannie się zmienia, bo i moje życie się nieustannie zmienia. Cały czas podążam za Słowem, szukam Prawdy, szukam woli Bożej… i choć zdarzają się upadki, bo wszak moja marność będzie ze mną tu na ziemi zawsze, to idąc u boku Najświętszej Maryi Panny, wzrok swój kierując ku Wschodzącemu Słońcu – wiem, że dobrze idę i wiem to, że ufając Panu – nie zawstydzę się na wieki.
Kochani, widząc jak niesamowite dzieła Bóg czyni przez serca Mu oddane, widząc owoce w moim życiu i życiu mojej rodziny – PRAGNĘ Wam powiedzieć, że oddanie życia Jezusowi Chrystusowi przez Niepokalane Serce Maryi – to NAJWAŻNIEJSZA I NAJWSPANIALSZA decyzja w moim życiu. Tego Wam życzę, abyście i Wy oddali się Najświętszej Maryi, bo w Niej nasza miłość ku Bogu jest najpiękniejsza, a życie na ziemi nabiera sensu.
CHWAŁA PANU ‼
Chwała Tobie Boże Ojcze! Chwała Tobie Jezu Chryste! Chwała Tobie Duchu Święty!
Maryjo, Najświętsza i najcudowniejsza Matko – DZIĘKUJĘ! ❤
Oto moje duchowe świadectwo nawrócenia.
Tomasz,
marny proch, który uczepił się płaszcza Najświętszej Maryi Panny i nie zamierza nigdy go puścić.

Pomocnicy Maryi Matki Kościoła ?

Paweł Bączkowski.

Paweł Bączkowski.

Kiedy oddajemy życie Jezusowi wielu dotyczasowych tzw wiernych przyjaciół jest zakłopotanych, milczy i odchodzi bo może być to kłopotliwe zadawać się z nawiedzonymi.Tak jest i w moim przypadku.Tracę też dotychczasową, oklaskującą mnie publiczność.Ale zmartwienia nie ma bo tę pustkę, lub wolną już przestrzeń po tamtych tzw wiernych przyjaciołach wypełniają inni nawiedzeni. Od dzisiaj będę umieszczał swoje świadectwa wiary bo dłużej nie mogę milczeć.

To było w latach 90 tych. Szczyt kariery, koncert za koncertem, radio, prasa, telewizja, wszelkie akcesoria sławy. Szybkie country, rock and rollowe zycie. Świat należał do mnie.

Jest noc.Zasypiam po kolejnej trasie, koncertach i sukcesach,zadowolony z siebie i szczęśliwy.
Idę w tym śnie ulicą i widzę na krawężniku siedzi sobie Jezus Chrystus.Rozsypuje piasek taki morski na czarny asfalt i długim kijkiem coś pisze.
Podchodzę bliżej i witam się słowani:
…O to Ty. Cześć Panie Jezu, co tam wypisujesz na tym piasku? – pytam.
A On wtedy spojrzał na mnie z uśmiechem i spokojem i powiedział.
Przykazania Boże, Paweł, Przykazania.
Koniec snu…

CZY BYŁEM W NIEBIE?

To było chyba ponad 30 lat temu.Po południu uciąłem sobie drzemkę i zasnąłem na dobre.Przyśnił mi się kolega z którym często rozmawiałem o Panu Bogu,Jezusie, Duchu Świętym.

I w tym śnie on pyta czy chcę zobaczyć jak jest w niebie.Ja mu na to dlaczego nie?
No to zapytał.Lecimy? A ja …lecimy.
I w tym momencie zaczęliśmy się wznosić ku górze. Im wyżej, tym piekniej.Tak szybowaliśmy w wolnym tempie.I tak z sekundy na sekundę było coraz piękniej, coraz jaśniej, coraz cieplej, w sercu radość,łzy wzruszenia.I wtedy tak czułem, że to było nie takie senne, ale realne, jakby miało miejsce w realnym świecie.Coraz większa radość, ciepło, uniesienie nie do opisania słowami, noramalnie krzyczałem z radości. Bożeeee to jest NIEBO??? Tak, to jest niebo usłyszałem w odpowiedzi. TO JA TU CHCĘ ZOSTAĆ!!!
Kolega pyta co robimy, lecimy dalej czy wracamy?
A ja na to: ani mi się śni,  ja nie wracam,  lecę dalej.
I w tym momencie słyszę z oddali głos najpierw taki cichy a potem coraz głośniejszy Paweł !!! Paweł !!! Paweł!!!
Rozpoznałem głos swojej matki, ale za nic nie chciałem wracać.Byłem niezadowolony ,ze mnie woła.
Ten głos był coraz głośniejszy, ciepło, światło, szczęście znikało. Czułem, że mnie ktoś szarpie i krzyczy: Paweł, Paweł, obudź się!!! A tu mamusia mnie szarpie. Przez moment byłem jeszcze w tym śnie i widziałem mój pokój jakby wielki kościół, wysoki,ogromny.
Obudziłem się z płaczem i zły ze słowami: Dlaczego mnie szarpiesz, dlaczego mnie budzisz, ja nie chciałem wracać.Mama przerażona bo myślała, że umarłem.Nie mogłem dojść do siebie, przez moment jeszcze miałem to uczucie szczęścia i ciepła w sercu, które potem topniało i wszystko wróciło do tzw. normy.Przez parę godzin nie mogłem z siebie wydusić słowa. Opowiedziałem to kilku osobom, ale nie zareagowały.Ktoś powiedział, żebym tego nie opowiadał bo jeszcze pomyślą, że jestem stuknięty.Wiele mam takich doświadczeń, o których Wam napiszę, bo już dość milczenia.W następnym świadectwie opowiem Wam o moich spotkaniach z Matką Przenajświętszą i z Janem Pawłem 2. To będzie dopiero. Po tych historiach nigdzie już mnie nie zaproszą na koncert. Ale nie dbam o to bo wiem, że Bóg o Nas zadba. A Wy Kochani moi nie bójcie się, tylko opowiadajcie co Wam się przytrafiło. Nie może tylko łajza rogata (określenia Arka Łodziewskiego) i łachudra rządzić w internecie i na fejsie.

ps.Zdrowy na ciele i umyśle pisze te słowa.Gdyby tak wygladała śmierć to nie ma się czego bać.

Moje spotkania z Janem Pawłem II

To były lata 80- te. Miałem 18, może 19 lat. Chodziłem do kościoła, do sakramentów świętych, kochałem Boga, Jezusa Maryję i Wszystkich Świętych. Stało się, że zacząłem studiować różne nauki, różnych kościołów i wyznań. Zacząłem się szarpać, nie spać po nocach. Chodziłem do swoich księży aby porozmawiać o swoich piętrzących się wątpliwościach. Niestety moi księża nie chcieli ze mną rozmawiać i poradzili mi abym się tym nie zajmował. Przepraszam Kochani Księża, ale młodym ludziom trzeba poświęcać czas i tłumaczyć, obojętnie jak było trudno odpowiedzieć, na nurtujące pytania. Było coraz gorzej. Stało się, że opuściłem Kościół Katolicki. Znalazłem miejsce gdzie indziej, ale niestety poległem. Zostałem bezdomnym wierzącym. Moja wiedza biblijna, szermierka na cytaty biblijne nie wystarczyła. Stało się, że straciłem kompletnie wiarę. Ja, który oddychałem wiarą, która była moim tlenem, straciłem powietrze do oddychania. Zagubienie, ścisk w gardle, nerwica, załamka.Wiedziałem tylko, że muszę się trzymać z dala od alkoholu, narkotyków i używek które mi proponowano, albowiem zająłem się zawodowo muzyką i było łatwo. Ale Bóg czuwał. Potem ( trwało to kilka lat) moja wiara w Boga odbudowała się jakoś. Ale w dalszym ciągu byłem wierzącym bezdomnym, czyli bezwyznaniowym. I teraz sedno opowieści.

Przez cały ten czas mojej duchowej bezdomności bardzo regularnie śnił mi się Papież Jan Paweł 2. Często były takie sytuacje, że widziałem tłum ludzi, papież wśród nich. Ja stoję z boku i się przyglądam. Sobie mówię…. ale Show!!! Nie rozmyślałem o Janie Pawle 2, byłem bardzo daleko, ale często Jan Paweł II w snach wołał mnie po imieniu: Paweł! Paweł! Chodź, podejdź, nie bój się. Ja zszokowany. Podchodze. Papież podaje mi rękę i pyta:
No co tam u ciebie, jak żyjesz, jak sobie radzisz. Rozmawiamy,krótką chwilę, żegnamy się a hierarchia patrzy dziwnie na mnie. Skąd się znamy. Kilka razy powtórzył się ten sen.
Następny sen był polityczno – militarny.
Siedzę sobie w parku a tu jakieś wojsko, amerykańskie flagi, sprzęt wojskowy a ścieżką kroczy Jan Paweł 2 i Prezydent Ronald Reagan.Tym razem ja zawołałem Papieża i przypomniałem mu się. On mówi: Tak, Pamiętam Cię Paweł. A ja do JP2 z wyrzutami:
Co ty tutaj robisz wsród tego wojska, z tym Reaganem.To nie jest miejsce dla Ciebie.
Zły byłem na Niego.
A JP2 mówi tak…
… Paweł! Zaufaj proszę. My tutaj ustalamy bardzo ważne sprawy dla całego świata. Rozmawiamy chwilę,Regan nic nie mówił. Potem się żegnamy.
Kilka lat minęło i wypłynęły zdjęcia Reagana z Papieżem JP2. Normalnie tak jak bym ich widział w tym śnie.
Potem się okazało, że rozmawiali o tym jakby tu tę komunę rozwalić.
Potem długo nic i nastąpił rok 2005.
To był luty 2005. Mówiło się,że Papież jest w złym stanie.
Sen następujący.
Była duża scena. Ja na niej stoję z muzykami i mamy próbę przed wielkim koncertem. Ćwiczymy: raz, dwa, trzy, próba mikrofonu itd.
Odwracam się w stronę widowni i widzę siedzącego siwego staruszka w białej koszuli nocnej, który ręką do mnie macha.
Ja mu mówię. Proszę Pana, tutaj nie wolno siedzieć bo to jest próba. Koncert jest za godzinę czy dwie. A on dalej jakby mnie wołał.
Podchodzę bliżej a tu Jan Paweł 2. Ucieszyłem się i mówię. O super, że jesteś. Słyszałem, że coś słabo się czujesz.A Papież do mnie…
Wiesz. Przyszedłem tylko się z Tobą pożegnać.
W kwietniu 2005 jak wiemy zmarł. Mieszkałem kiedyś sam i nie miałem telewizora. Wieczorem o 21.00 rozebrałem się i poszedłem spać, zapaliłem JP2 świecę i przebudziłem się gdzieś ok 21.30.Patrzę, świeca się pali, ale tli się coraz słabiej, popatrzyłem na zegar: była 21.37. W  pokoju poczułem taki wiaterek i chłód. Świeca zgasła.
Potem długo nic i przerwa w kontaktach z Papieżem.
I dopiero niedawno. Kilka miesięcy temu śniło mi się, że czytam Pismo Święte i próbuję coś rozgryźć. Patrzę siedzi Jan Paweł 2, witam się z Nim i opowiadam o moich poszukiwaniach i pytam czy dobrze rozumuję, a On do mnie z uśmiechem … dobrze, dobrze.

Takie oto miałem senne przygody z Janem Pawłem 2.

Zdrowy na ciele i umyśle o moich spotkaniach z Matką Przenajświętszą daję swiadectwo.
W latach 80- tych, kiedy odszedłem od Kościoła, miałem tyle w głowie nabzdyczone, że obraziłem się nawet (bez powodu) na Maryję. Ja, który chodziłem na nowenny od dzieciństwa, nagle porzuciłem Ją. Wyrzuciłem nawet do rzeki Jej wizerunek (WYBACZ MI MATEŃKO).
Omijałem ją skutecznie. Ale Ona jako dobra Matka nie zostawiła mnie. Potem jakoś było mi głupio się źle o Niej wypowiadać i zamknąłem się.
Kiedy powoli wracałem do Kościoła ok 2004 roku to poszedłem do Niej, spojrzałem Jej w oczy i zalałem się łzami. Nie czułem żadnych wyrzutów z Jej strony.Tylko swoje bezsensowne zachowanie. Ona nie zawiodła i zawsze pomogła.
Zawsze poszukiwałem miłości. Zanim poznałem moją żonę Iwonkę, nabroiłem myśląc, że szukam miłości. Dzisiaj wiem, że to nie była miłość tylko uzależnienie.
Opowiem Wam historię.
Zadałem się z pewną dziewczyną. Byłem Nią zauroczony,zafascynowany i UZALEŻNIONY.Coś jednak czułem, że ona mnie i okłamuje i nie jestem jej jedynym rycerzem.
Wziąłem dziewczę do Kościoła, kazałem uklęknąć i przysiąc przed obrazem Maryi, że mnie nie oszukuje i jest uczciwa.Przysięgała, ale widziałem w Jej oczach takie jakieś przerażenie. Kiedyś w nocy śpię sobie z Ową pięknością i….śni mi się twarz Maryi, taka piękna, jasna, ciepła, złota…coś jak wizerunek MB Ostrobramskiej.  I w tym śnie słyszę głos Maryi…NIE RÓB TEGO!!!
Obudziłem się przerażony, rozszarpany na kawałki,  no bo w końcu byłem zakochany i uzależniony od mojej dziewczyny.Widziałem, że kłamie i oszukuje, ale nie chciałem przyjąć tego do wiadomości.
Zdesperowany któegoś wieczora uklęknąłem i prosiłem. Pokaż mi proszę jak,jest, co robi moja dziewczyna bo zwariuję na końcu. Zasnąłem.
Przyszedł sen o mojej dziewczynie, gdzie widziałem jak mnie zdradza,j ak oszukuje i mataczy. Obudziłem się zlany potem i płaczem. Nie chciałem wierzyć. Uklęknąłem i mówię..To tylko przypadek. Jeżeli we śnie zobacze to samo jeszcze raz to uwierzę.
Tak więc zasnąłem ponownie i PRZYŚNIŁO MI SIĘ TO SAMO JESZCZE RAZ.
Budzę się nad ranem i pogrążony w rozpaczy i w niewierze JESZCZE RAZ, TRZECI RAZ PROSZĘ. Jeśli zobaczę we śnie 3 raz to samo to uwierzę. Zasnąłem zmęczony jak koń pociągowy i…DOSTAJĘ ZNOWU 3 RAZ TEN SAM SEN!!!!
Wstałem rano,zmęczony …spakowałem dziewczynę, pożegnałem się z Nią. Powiedziałem Jej wszystko co mi sie przyśniło. Była przerażona i bez słowa opuściła budynek.Nigdy potem jej nie widziałem. I jakimś dziwnym trafem dochodziły do mnie potem potwierdzenia Jej ekscesów.
Potem napisałem dla Maryi piosenkę, która jest na moich płytach “PRZYTULONY” i “W DRODZE I NA DRODZE” piosenka nosi tytuł  “Proszę szansę daj”
Kolejny sen z Maryją miałem kilka miesięcy temu.
Chodzę sobie po podwórku, po drodze spotkałem Jana Pawła 2. Śnił mi się Najświętszy Sakrament, który nieśliśmy i z tego Najświętszego Sakramentu wydobywał się taki biały, jasny dymek. Przyjęliśmy Jezusa a potem wyszedłem na ulicę.Patrzę w niebo a na całym niebie rozpostarł się duży, piękny, ogromny, kolorowy dywan z wizerunkiem Maryji. Był taki piękny.Ten sen to taki miał klimat realny jakby działo się  normalnie, w codzienności.
Potem ten dywan z wizerunkiem NMP schował się do nieba a na niebie ukazała się żywa Maryja, która mnie pozdrawiała. Krzyczę ja na cały głos,  na tej ulicy do ludzi: Matka Boża jest z Nami, widzicie!!! I biegnę do niej ze łzami w oczach a ona zbliża się coraz bardziej i rozpływa się za budynkami.
Zdrowy na ciele i umyśle opisuje swoje spotkania z Maryją.
Dzisiaj jestem bardzo blisko Niej.Wiem, że przebaczyła mi te młodzieńcze ekscesy. Dzisiaj jestem wprost w Niej ZAKOCHANY!!!

Emilia Kujawa

Emilia Kujawa

Opowiem cos co moze zabrzmi jak swiadectwo,moze nim jest. Kiedys bylam bardzo wierzaca i praktykowalam,uwielbialam chodzic do Kosciola Sw Anny w Warszawie i rozmawiac z Matka Boza,czulam ze mi pomaga. Wiem,ze to Ona wybrala mi meza, bo roznie bywalo miedzy nami przed slubem. Kiedys poszlam do Sw Anny, rozplakalam sie i zalana lzami oddalam wszystko w rece Matki Bozej. Do konca zycia bede pamietac co powiedzialam. ”Mamo kochana blagam Cie pomoz mi, zrob cos,Ty wiesz co jest dobre dlaTwojego dziecka, wiem ze mnie kochasz i chcesz dla mnie jak najlepiej.Ja juz nie mam sily.Jesli mamy byc razem to pomoz nam a jesli On nie jest dla mnie to prosze oddal nas od siebie…” Nigdy wczesniej ani pozniej nie przezylam takiej modlitwy, nie potrafie opisac slowami tego jak sie wtedy czulam. I Matka Boza pomogla, po tamtej modlitwie w Kosciele wszystko zaczelo sie tak dobrze ukladac,zostal moim mezem i mamy kochanego syna. I mam cudownego meza, przyjaciela, jest ostoja spokoju. Ale wyjechalismy do Anglii i sie oddalilismy od Kosciola, ja przestalam sie tak modlic jak kiedys.Moj maz niby wierzacy ale watpiacy, nie praktykujacy  I tak zylismy z dnia na dzien az do tego roku. Pare miesiecy temu cos sie zaczelo dziac, moze i ten caly kryzys pomogl.Ja sie nawracam, za dwa dni koncze odmawiac Nowenne Pompejanska,nauczylam modlitw mojego synka i co najwazniejsze juz widze pierwsze owoce nawrocenia…Moj watpiacy maz zaczal sie przylaczac w niedziele do rozanca  Powiedzial ze poki co jeden raz mu wystarczy… A ja sie usmiecham, bo wiem ze teraz to juz jest nasz:) I tylko kwestia czasu i bedziemy sie modlic wszyscy razem. Bog jest wielki i wystarczy go zaprosic do naszego zycia. On dal nam wolna wole i jesli go nie zaprosimy to bedzie przechadzal sie obok nas i czekal a jesli tylko poprosimy o pomoc,o przebaczenie to wezmie nas w swoje ramiona i bedzie o nas walczyl i chronil jak Ojciec chroni swoje dzieci. Ja sie dlugo zastanawialam jak to wlasciwie sie stalo,ze nagle poczulam chec modlitwy,nagle zatesknilam za Matka Boza za Bogiem i mysle ze Oni zawsze tu byli ze cierpieli przez moje zapomnienie i czekali az sie opamietam. Zachecilam do rozanca moja bratowa, moja siostre (moja siostra swojego meza) i rowniez moja mamusia zaczela odmawiac nowenne mimo ze wczesniej jak prosila Ja moja siostra to odmowila.Ja poprosilam, zachecilam i mamcia odmawia Pompejanke  Jest moc,krusza sie mury. Kiedys pracowalam w niedziele a teraz juz nie. Nie moge. Otwieraja Koscioly od przyszlego tygodnia wiec chcialabym odwiedzic Pana Boga,wyspowiadac sie i przyjac Komunie.Nie moge sie doczekac. Modlitwa wlewa w moje serce spokoj i czuje tylko milosc.Milosc i tęsknote do Boga.

 

Katarzyna Anna Urban

Katarzyna Anna Urban

Mam 20 lat i może jeszcze zaliczam się do ludzi młodych, a przynajmniej te tematy rozważań dotyczyły mnie. Czasy nastoletnie nie kojarzą mi się z niczym innym jak z oziębłością wśród rówieśników. Nastała era telefonów, od których już nikt nie odrywa wzroku. Nikt nie skupia się na uczuciach innych osób, zupełnie jakby tych uczuć nie było, a był komputer…
Czasem zastanawiam się, dlaczego akurat ja? Dlaczego Bóg spośród tych wszystkich ludzi młodych skupia się na zadawaniu cierpienia akurat mi? Moim znajomym religia kojarzy się z luźną lekcją i ocenami podwyższającymi średnią. Im nie jest potrzebny Bóg, oni potrzebują kasy na nowego ajfona i fajki. Są „realistami”. Kiedy tylko próbowałam się do nich upodobnić, Bóg zsyłał na mnie karę, jakby tylko dlatego, że w niego wierzę.
Moja droga krzyżowa nie ma końca. Gdy jeden ciężki krzyż donoszę, pojawia się kolejny. Ciągle byłam odtrącona, zdarzało się, że i nauczyciele za wszelką cenę pokazywali mi jak bardzo nic nie znaczę. Pomimo, że nie raz udało mi się udowodnić swoją wartość, nikt tego nie widział. Zaczęłam żyć z przeświadczeniem, że i tak nic nie potrafię, że niczego nie osiągnę. Że jestem nikim.
Kiedyś nie byłam tak silnie związana z Bogiem, po prostu wiedziałam, że jest i tyle. Nie mogłam znieść tego, że tylko mnie spotykają same nieszczęścia. Wydawało mi się, że nad wszystkim panuję ja, jednak ktoś cały czas kierował moim życiem…
Kiedy zdecydowałam się w końcu pójść do spowiedzi, było to akurat przed rozpoczęciem Nowenny Pompejańskiej. Wtedy nawet nie myślałam, by w niej uczestniczyć, byłam przekonana, że nie dam rady, a tu proszę… ostatni dzień. W tym jakże dziwnym i nieznanym mi wcześniej czasie uczyłam się rozumieć Boga. On mnie nie karał, on przestrzegał. Jak ojciec, który się martwi i poucza. Boże, przykro mi, że musiałeś wtedy interweniować, ale dziękuję Ci za to. Dziękuję za smutek, za traumę, za nieprzespane noce, za odkrycie prawdziwego oblicza ludzi obok mnie, za myśli samobójczę. Tego właśnie potrzebowałam i na to zasłużyłam… Musiałam zejść na samo dno, bym w końcu przejrzała. Tak naprawdę widzisz we mnie nadzieję i narzędzie do nawracania ludzi. Ale ja jestem tylko jednym z tych ludzi, którzy Cię ukrzyżowali. Splamiona grzechem i niegodna nawet Twego zerknięcia, ale powiedz tylko słowo, a stanę się komputerem w Twoich rękach i wykonam każdy Twój rozkaz. Chcę dążyć do ideału, ale wciąż pokazujesz mi, że mam być taka jaka jestem. Doceniasz mnie pobrudzoną błotem tego świata.
Brakuje mi tego. Brakuje mi czułości. Próbuję rozmawiać z ludźmi. Chcę z nimi rozmawiać. Staram się w tym wszystkim odnaleźć Ciebie.

Alicja Świerkowska

Alicja Świerkowska

Zadziwia mnie sposób w jaki Bóg mnie poprowadził do nawrócenia. Zaczynam widzieć coraz więcej pozytywnych zmian w moim życiu.
Najpierw chociażby fakt, że odwróciłam się od swojego starego życia opartego na wszelkich możliwych grzechach i wróciłam do Boga. Mam z Nim relację jak z przyjacielem. Nawet z Nim rozmawiam o trudnych sytuacjach i rozmowach w ciągu dnia.
Kolejny owoc, to wyrwanie mnie z lenistwa. Nigdy nie przepadałam za sprzątaniem, zawsze był u mnie bałagan. Zresztą taki sam jak w moim sercu. Któregoś dnia nowenny zauważyłam, że mam porządek w mieszkaniu. Po prostu z dnia na dzień zaczęłam sprzątać i nawet to polubiłam. Oczywiście, takie same porządki robię równolegle w sercu.
Kolejny owoc, to otwartość na ludzi. Przez te około 4 lata coraz bardziej oddalałam się od Boga. Im bardziej zamykałam się na Boga to tym bardziej zamykałam się na ludzi. Odeszłam od duszpasterstwa akademickiego i przestałam interesować się Bogiem i ludźmi z Kościoła. Ludzie przestali mi być potrzebni. Teraz widzę jak zaczęłam odnawiać relacje z ludźmi, których zaniedbałam. Dziś widziałam się ze znajomymi z moich rodzinnych stron po raz pierwszy od 6 lat. To było piękne i wzruszające spotkanie.
Tak się cieszę, że odnalazłam Boga. Rzeczywiście, jeśli Bóg będzie na pierwszym miejscu, to wszystko się poukłada. I tak się dzieje w moim życiu.

Kochani,
w związku, że mam jednocześnie pracę i studia zaoczne, to nie mogło obyć się bez komplikacji pod tytułem – odrabianie zaległych zajęć przez koronawirusa.
Wiadomość dostałam na ostatnią chwilę, że w tą niedzielę jadę do Łodzi na odrabianie zajęć. Niestety w ten dzień w grafiku mam rozpisaną pracę. A pracuję w McDonalds i w ten dzień miałam pracować na kuchni w porze śniadaniowej. Pojawił się problem, bo okazało się, że nie mam jak się w ten dzień zamienić, bo osób stojących w tej porze na kuchni jest wyszkolonych bardzo mało (3 osoby) i nikt nie mógł wtedy przyjść. Personalna stwierdziła, że muszę przyjść na drugą zmianę zamiast na rano i pracować do północy i niestety, tak jak mam w grafiku przyjść na 8.00 następnego dnia.
Załamała mnie ta decyzja, bo jednak jazda samochodem mnie wymęczy – w jedną i drugą stronę – a mieszkam w Częstochowie i jeszcze od razu do pracy musiałabym jechać. Stwierdziłam, że oddam tę sprawę Maryi, żeby wraz z Jezusem tą sprawę rozwiązali.

Kilkanaście minut później zadzwoniła personalna i stwierdziła, że daje mi urlop na ten dzień. Naprawdę warto wszystko załatwiać wraz z Maryją ? Polecam

Kochani, ostatnimi czasy niezwykle trudno jest znaleźć mi czas i siły na różaniec o 20:30. Albo pracuję do północy albo muszę zagrać na wieczornej mszy albo w trudnych chwilach znajduję sobie inne zajęcia. Od kiedy chodzę do psychologa jest mi niezwykle ciężko. Często niepotrzebnie zrzucałam winę na Boga i nie chciało mi się modlić. Od jakiegoś czasu zostawiam jednak w skrzynce intencji swoją intencję. I dopiero teraz widzę, jak czyjaś modlitwa jest potężną siłą. Mimo tego wszystkiego co przeżywam, widzę jak Bóg mi pomaga. Pomógł mi znaleźć spokojniejszą i mniej męczącą pracę, w której będę od stycznia pracować. Pokazał, że mimo mojego braku zaufania do ludzi, mogę liczyć na pomoc mojej wspólnoty. Przez zmianę pracy będę mogła dwa razy w roku brać udział w kursach SNE, co do tej pory było nierealne. W najtrudniejszy momentach załamania posyła mi ludzi, którzy mnie wysłuchują i pomagają. Bóg podsunął mi pomysł, jak mogę walczyć z niektórymi moimi problemami. Siła modlitwy jest niesamowita. I dziękuję Bogu, że mam tak trudny czas, bo właśnie w tym czasie odkrywam jak blisko mnie jest Bóg i jak bardzo troszczy się o mnie.
Chwała Panu.
Beata Kremer

Beata Kremer

Było o samotności, to czymś się podzielę. Długo, wiele lat zajęło mi zrozumienie, co się dzieje. Od szkoły średniej nic, studia też nic, niby tyle ludzi, tyle fajnych osób i nic. Myślałam, że ze mną coś nie tak, w końcu był moment, że pomyślałam, że nie zasługuję na miłość, że jestem nikim, nikogo nie obchodzę itd…jaka pożywka dla szatana. Każda relacja kończyła się, zanim się właściwie zaczęła…Był smutek i brak poczucia własnej wartości, aż przyszedł moment, w którym zupełnie zmieniłam sposób myślenia. Miałam trudny czas w relacji z Kościołem, kilka ran, które wywołały kryzys wiary, nie w Boga, ale w sens przynależności do Kościoła. I wtedy poznałam człowieka, który zrobił ogromne wrażenie na mnie, pomyślałam ”no w końcu”. Artysta, inteligentny, dojrzały…nie ważne, że w separacji z żoną, że dzieci jeszcze małe, ważne, że zrobił efekt wow. Po krótkim czasie wpadł do mnie na kawę, koczował w lesie i postanowił mnie odwiedzić i zabrać na spacer do lasu, ja oczywiście cała w skowronkach, ale już jakiś niepokój w sercu był. Przyszedł i nagle, choć poranek był słoneczny, zaczęło lać…ze spaceru nici, więc siedzieliśmy przy kawie i on nagle zaczął się ”spowiadać”…alkohol, narkotyki, totalne pogubienie w życiu i w błędnych ideologiach, człowiek moralnie na dnie. Przesiedział u mnie prawie cały dzień opowiadając o sobie, gdy poszedł poczułam nicość, a później odchorowywałam spotkanie z tym człowiekiem…napisał po miesiącu, żebym spaliła te wszystkie swoje dewocjonalia, bo ich nie potrzebuję, bo to ja jestem Bogiem…odpisałam mu błogosławieństwem, żeby go Bóg prowadził i strzegł i znajomość się zakończyła. Stało się dla mnie jasne, że spotkałam go, bo był kryzys, byłam pogubiona i szatan chciał mnie jeszcze bardziej zgubić, ale Duch Święty go złamał, to, że nagle zaczęło padać i że on wyjawił wszystko o sobie, to dlatego, że Bóg mnie chronił. Od tamtej pory wszystko się zmieniło, zrozumiałam, że źle lokowałam uczucia, że to, że z kimś nie wychodziło, to nie dlatego, że ja nie jestem warta miłości, tylko dany człowiek nie jest dla mnie odpowiedni. Jest jeszcze kwestia tego, że swoją samotność ofiarowałam Bogu w pewnej intencji, prosząc, by wziął tyle, ile chce i z zaufaniem, że przyjdzie czas na miłość. Później znów ktoś się pojawił i tym razem byłam wręcz pewna, że to właściwy facet, nic z tego nie wyszło, ale co mnie najbardziej wtedy uderzyło, to to, co Bóg mi powiedział. Po spotkaniu z nim, podczas którego dużo rozmawialiśmy o zainteresowaniach, wierze, wspólnych pasjach, wróciłam do domu i otworzyłam Pismo Święte z zapytaniem, czy to w końcu ten właściwy człowiek, bardzo mnie zasmuciły słowa, na które trafiłam:”zasadziłem Cię, jako czystą winnicę, a Ty poszłaś za baalami”…Długo się buntowałam, ale w końcu dotarło, że z miłości odeszła bym od Boga, bo ten facet, choć przyznał, że jest katolikiem, tkwi bardzo mocno w horoskopach itp i wierzy w jakąś obcą mitologię. Kolejny raz dowód na to, że źle wybrałam, ale Bóg mnie zawrócił. Jest też obietnica, którą otrzymałam, trochę gniewnie mi przekazana, ale jednak. Któregoś razu, gdy znów męczyłam Boga pytaniami o swoją przyszłość, wskazał mi takie słowa, nie pamiętam dokładnie z jakiej księgi, brzmiały mniej więcej tak :”jak długo słuchać mnie nie będziesz córko buntownicza…przyjdzie czas, gdy niewiasta zajmie się mężem”. Od tamtej pory jestem spokojna, a te słowa, choć były karcące, wciąż wywołują u mnie uśmiech. Życzę wszystkim osobom, które czują się samotne, głębokiej wiary w Boży plan i poddania się Jego woli, wtedy wszystko będzie inaczej. Dodam jeszcze, choć post już strasznie długi, że Jezus osładza mi ten czas oczekiwania i kiedyś przyszedł do mnie we śnie, szedł zakurzoną drogą i patrzył mi w oczy z tak przejmującą miłością, że jest wprost nie do opisania, jakby miał w oczach cały Wszechświat, pozbawiony wszystkiego, co złe i smutne, tylko miłość i to nie ludzka, taka może być tylko Boska. Wiary kochani.

Halina Szwed

Halina Szwed

W niedzielę, będąc na mszy w klasztorze w górach, poczułam potrzebę wyspowiadania się. Ojcowie , spowiadający w krużgankach, mało ludzi, spokój… Pomyślałam, że te sprzyjające warunki pozwolą mi się otworzyć bardziej na szczerą rozmowę niż mechaniczne wyklepanie grzechów. Od mojej ostatniej spowiedzi upłynął zaledwie miesiąc, może tydzień więcej. Kiedy na koniec spowiedzi, rozmowa zeszła na trudności i problemy, jakie od lat mamy z naszym adoptowanym synem, usłyszałam pytanie, czy modlimy się z mężem za niego. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że modlę się sama. Mój mąż nigdy się ze mną nie modlił. Nie, żeby nie wierzył, chodzi ze mną do kościoła, spowiada się okazjonalnie raz na ileś tam lat, ale nie widziałam go nigdy modlącego się w domu. „To źle- usłyszałam- sama Pani nic nie osiągnie, tylko wspólna modlitwa może pomóc”. „Nic na to nie poradzę, nie zmuszę go do takiej modlitwy”- odpowiedziałam.- „To proszę modlić się o nawrócenie męża”. –„Właśnie się modlę nowenną pompejańską, m.in. o jego nawrócenie”- odrzekłam. I tu nastała długa chwili ciszy, czekałam na pokutę i rozgrzeszenie. Po chwili usłyszałam- „ Proszę do następnej spowiedzi mówić mężowi te słowa : „Kocham Cię i wierzę, że Bóg uleczy Twoje serce”. Z uśmiechem i lekkim skrępowaniem odpowiedziałam „dobrze”. „A pokuta?”- zapytałam. „To właśnie jest pokuta”. I tu nadeszła lawina wątpliwości i mętlik w głowie, ale jak to? ile razy ? codziennie? w jakich okolicznościach? Usłyszałam –„Po stokroć dziennie. Czy przyjmuje Pani tę pokutę?” Przyjęłam. I poczułam, jak ściska mi się gardło i łzy napływają do oczu. Nic nie wiem, kiedy mam mu to mówić? Przecież go kocham i czasami mu to mówię, ale są też ku temu odpowiednie warunki. Czy mam mu uczciwie powiedzieć, jaką mam pokutę i codziennie deklamować: „Kocham Cię i wierzę, że Bóg uleczy Twoje serce”? – „A co z moim sercem nie tak”? – pewnie zakpi. Ponad 30 lat jesteśmy razem. Przeżyliśmy wzloty i upadki. Borykaliśmy się najpierw z bezdzietnością, a kiedy po wielu latach odważyliśmy się na adopcję, okazało się, że maleńki chłopczyk wniósł do naszego domu oprócz radości, ogromną masę problemów. ADHD, po drodze natręctwa, potem choroba dwubiegunowa, pobyt na oddziałach psychiatrycznych, leki sprowadzane z zagranicy i niepohamowana agresja słowna i fizyczna na co dzień. Jakimś cudem udało nam się razem to przetrwać, ale bywało różnie. Dziś nasz syn ma 27 lat i orzeczenie o niepełnosprawności w stopniu umiarkowanym. Pobiera rentę socjalną i nigdzie nie pracuje. Udało nam się go usamodzielnić, mieszka sam, ale wszystkie opłaty, zakupy itd. robimy my. Nie zostawiamy mu ani grosza, bo pewnie wydałby na alkohol. Rodzice najczęściej inwestują w wykształcenie swoich dzieci, nam nie było to dane, my zainwestowaliśmy w samodzielność naszego niepełnosprawnego dziecka. On żyje po swojemu, a my spokojnie i bezpiecznie. W czasie dzisiejszego różańca próbowałam sobie odpowiedzieć na pytanie księdza Teodora- jakie jest moje powołanie? Chyba służba (do końca życia) nie w pełni sprawnemu dziecku i to dziecku, którego nie urodziłam, a które razem z mężem próbowałam dobrze wychować. Czy nam się udało?- nie do końca. Mój mąż twierdzi, że sprzeciwiliśmy się woli Pana Boga, który powołał nas do życia bez dzieci. Nie posłuchaliśmy go. Bo tak strasznie marzyłam o byciu matką. Nasz zaprzyjaźniony ksiądz wielokrotnie dodawał nam otuchy twierdząc, że Pan Bóg daje tyle, ile potrafimy udźwignąć, a my jesteśmy silni, więc nas wybrał. Modlę się od zawsze za syna, zostawiałam intencje w różnych miejscach sakralnych na świecie, w których byłam. I chciałoby się powiedzieć – I nic. Ale może bez tego byłoby gorzej? A może rzeczywiście sama mniej zdołam wymodlić, we dwoje wymodlilibyśmy więcej? Ale tego już nie przeskoczę. A teraz jeszcze najtrudniejsza pokuta w życiu. Minęły 2 dni, a ja nie miałam okazji powiedzieć mężowi, że go kocham i wierzę, że Pan Bóg uleczy jego serce. Samo „Kocham cię” codziennie nie byłoby problemem, chociaż pewnie węszyłby jakiś podstęp z mojej strony, ale całość jakoś trudno przychodzi. Miałam mu mówić codziennie, a ja czekam na odpowiednią chwilę. Czy zatem będę mogła powiedzieć przy kolejnej spowiedzi – zadaną pokutę odprawiłam??

……………………………………………………………………………………..

Wczoraj prosiłam o pomoc w związku z trudną dla mnie pokutą. Dziękuję za wszystkie dobre rady i wskazówki. Wiem, że nie wszyscy zrozumieli, w czym tkwiła trudność. Trzeba naprawdę dobrze wejść w czyjeś życie, zobaczyć wszystkie kamienie, a nawet głazy na drodze i wtedy zrozumieć. Przez chwilę nawet pożałowałam, że zdobyłam się na taki post. Na co dzień nie obnażam swoich problemów. Po co zawracam ludziom głowę, mają swoje sprawy. Dowiedziałam się nawet, że popełniłam grzech, ujawniając pokutę na forum i będę musiała się z tego wyspowiadać. Trudno, nie z takich grzechów się spowiadałam. Ja naprawdę potrzebowałam rady. Ale z czasem, czytając odpowiedzi utwierdzałam się, że jestem wśród przyjaciół. Czytałam komentarze do późnej nocy i łzy bezwiednie mi się lały strumieniami. Od rana to samo. Mokra koszula nocna przypomniała mi, że dochodzi południe. Musiałam solidnie rozgrzebać swoje ponad półwieczne życie, aby odpisać szczerze na niektóre posty. Jakaż ja jestem pogubiona!! Walczę sama ze sobą, jak ktoś trafnie zauważył. Wydaje mi się, że mąż tkwi w skorupie, a sama zamknęłam się przed nim w swojej dość pokaźnej! A teraz? Chyba jeszcze nigdy nie bolała tak dusza. Czułam się, jak przed jakimś trudnym egzaminem. Muszę go zdać !! Przecież nie jestem tchórzem. Zaczekałam z obiadem na mojego męża. Wrócił z pracy, rzucił okiem na mnie krzątającą się w kuchni i spytał- „Co tam dziś u ciebie?” (Wow! Coś niesamowitego!) Dodał mi otuchy tym pytaniem. „Nic szczególnego”- skłamałam. Kiedy usiadł do stołu, spojrzałam mu w oczy i powiedziałam, że mam mu coś ważnego do powiedzenia. Chyba lekko się przestraszył, bo widział, jak wczoraj długo coś pisałam na komputerze, a odkąd skończyłam pracę w edukacji, rzadko sięgałam do Worda. Jedynie wtedy, kiedy któryś z moich dawnych uczniów poprosił o pomoc. Zawsze wiedzieli, że mogą mi coś wysłać, a ja zaraz odeślę poprawioną wersję. Tak się umówiliśmy, że w razie potrzeby mogą walić jak w dym. Zapytał wtedy, co piszę i do kogo. Może pozew rozwodowy? Mogłam skłamać, że uczniowie, nawet przez chwilę o tym pomyślałam, aby nie drążył, ale odpowiedziałam, że do takich moich nowych znajomych z Teobańkologii. Wiedział, co to, bo często słyszał, jak zachęcam przyjaciół i znajomych, aby dołączyli do grupy. Teraz siedział z miną niepewną i taki jakiś skromny. Ja na jego miejscu, po takich słowach wstępu, spanikowałabym, że chce mnie zostawić, albo, że ma raka. Co on sobie myślał, Pan Bóg tylko wie. „Bardzo Cię kocham i wierzę, że Pan Bóg uleczy twoje serce!”-wyrecytowałam drżącymi ustami i krople łez spłynęły po policzkach. „Przecież wiem, bo sobie czasem to mówimy”- odrzekł. „Może nie dokładnie tak sobie mówimy, ale teraz będziesz to słyszał ode mnie codziennie”. „No to dobrze”- westchnął. Krótko wyjaśniłam, dlaczego i zapytałam, czy kiedyś ze mną się pomodli. „Kiedyś się pomodlę”- odpowiedział. Teraz będę czekać, albo sama zaproszę go do modlitwy.
Kochani, jeszcze raz baaardzo Wam dziękuję! Z dobrymi ludźmi wszystko jest możliwe. Natchnęliście mnie wiarą, a Duch Święty wypełnił mnie odwagą i odgonił wszelki strach i wątpliwości.
A teraz k woli wyjaśnienia, czy złamałam tajemnicę spowiedzi. Poprosiłam o wyjaśnienie ks. Teodora, a oto odpowiedź, jaką otrzymałam od pomocnika księdza:
Cyt.” Tajemnica spowiedzi dotyczy przede wszystkim spowiednika, nie penitenta. Nie. Mówienie o otrzymanej pokucie NIE jest grzechem.”

…………………………………………………………………………………….

Od czasu umieszczenia świadectw odzywają się do mnie kobiety z podobnymi problemami z dziećmi adoptowanymi, ale też i takie, które walczą z decyzją, czy adoptować dziecko. Ja na temat swojego dziecka pisałam pracę końcową na oligofrenopedagogice i kiedy przyszłam na jej obronę, otrzymałam od komisji tylko jedno pytanie – czy nie byłabym zainteresowana zrobieniem kursu edukatora i prowadzeniem szkoleń. Nie byłam. Mogę czasami wesprzeć jakimiś rozmysleniami ludzi, którzy walczą sami ze sobą. Ja też jestem wśród nich, ale wiele przeszłam i trochę zdystansowalam się do siebie i innych. Podzielę się jeszcze refleksją, że odkąd mówię mojemu mężowi słowa pokuty, których tak się bałam, stał się dla mnie czulszy, mniej czepialski, a ja bardziej go słucham niż się sprzeczam. Zaczęłam też pisać sms-em to zdanie mojemu synowi. Wprawdzie nie reaguje na nie bezpośrednio, ale rozmowa z nim jest całkiem miła, bez krzyku, pretensji i wyrzutów. I mąż ma z nim jakiś bliższy kontakt, nawet obaj wyskoczyli gdzieś w dzień ojca, co było dla mnie szokiem. Pan Bóg objawia nam się w małych gestach, a ja pół życia straciłam na użalanie się nad losem i pretensjach do świata, żeby nie powiedzieć: do Boga. Bo nie umiałam wytrwale Go o coś prosić, tylko reagowałam, jak rozkapryszone dziecko – nie, to nie. Najłatwiej w chwilach, wydawałoby się beznadziejnych, byłoby lepiej umrzeć niż paść krzyżem i prosić Pana Boga o pomoc.

……………………………………………………………………………………

Wczoraj mój syn miał wezwanie na policję z powodu zakłócania ciszy nocnej. On ma zaburzenia zachowań i kiedy kot przewrócił mu kosz ze śmieciami w środku nocy, zaryczal jak lew i sąsiad wezwał policję. Poszłam tam razem z nim, aby wyjaśnić przyczynę takich jego zachowań i ewentualnie uprzedzić o następnych zgłoszeniach. Po wyjściu chyba czekał na wymówki z mojej strony, a ja powiedziałam mu – Kocham Cię synu i wierzę, że Pan Bóg uleczy twoje serce. Spojrzał zdziwiony i rzekł – „Wiesz, mamo, Ty jesteś jakaś inna, lepsza. Chyba dlatego, że się tyle modlisz. Ile razy dzwonię, tata mówi, że masz różaniec. Zachowujesz się jak babcia. – „Przecież mogłabym już nią być, więc mam ku temu wszelkie atuty”.  Dodałam – „gdybyś Ty się zaczął modlić też byłbyś inny, lepszy. A gdyby tata dołączył……!I w tym momencie uwierzyłam, że kiedyś któryś z nich dołączy. Będę cierpliwie czekać.

 

 

Marta Przybyła

Marta Przybyła

Rozważania różańcowe Marty.

Dzisiaj tak bardzo nie chciało mi się odmawiać różańca… Cały czas głos mówił, a po co to robisz, przecież codziennie odmawiasz, jak raz nie odmówisz to się nic nie stanie ???ale jednak wzięłam różaniec do ręki i jak bardzo się cieszę… Martusiu, Twoje rozważania były cudowne, tak dały do myślenia… Bo wiesz ja też posługiwałam kiedyś w hospicjum… Kochałam to… Pamiętam moja ukochana babcie, taką malutką, że mieściła się w łóżeczku dla dziecka, nazywałam ją Jogobelka bo uwielbiała jogurt Jogobella… Kiedy mnie widziała zawsze się uśmiechała i mówiła, że jestem jej aniołem… Potem jednak moje życie potoczyło się tak, że już nie mogłam tam chodzić… A dziś pomyślałam, że muszę znów wrócić do hospicjum… Tam byłam szczęsliwa… Tak w takim miejscu byłam szczęśliwa bo jeden uśmiech mojej babci dawał mi więcej szczęścia niż każda materialna rzecz… Mieszkam teraz w Anglii, kiedy rok temu zmieniłam pracę, spotkałam starego Pana… Miał na imię Ben… Wszyscy się z niego śmiali i ze mnie też, że rozmawiam z takim „głupkiem” bo Ben był trochę umysłowo opóźniony… Mi to nie przeszkadzało… Wręcz byłam mu wdzięczna bo to on mi wszystko w nowej pracy pokazał, nauczył… Kiedy po wielu latach odchodził na emeryturę nikt nie pomyślał żeby mu coś dać w prezencie… Pomyślałam sobie, że zrobię mu chociaż ciasto na pożegnanie bo lubię piec… Jakież było zdziwienie wszystkich Anglików, ale usiedli z nim do stołu, zjedli kawałek ciasta i chyba się zawstydzili bo po pracy postanowili zabrać go do pubu i pożegnać… Gdybyście widzieli jaki Ben był szczęśliwy… A ja jeszcze bardziej… Czasem takie małe, nic nie znaczące dobro daje tyle szczęścia… Dziękuję za dzisiejszy różaniec… Myślę, że Maryja mi dziś powiedziała co mam zrobić w moim życiu i teraz wiem czemu Zły tak walczył żebym tego różańca nie odmówiła…
Zaneta Anna Juskowiak

 

ŚWIADECTWA  Z  ODDZIAŁU  HOSPICJUM

 

Pamiętam, kiedy odebrałam swój przydziałowy strój do zadań specjalnych, wzdrygłam się na ten kolor, jak na widok brukselki.
Bijąca po oczach wyrazistość, przywodziła mi na myśl roboty drogowe, ale w tym konkretnym przypadku grasująca po oddziale ekipa naprawiała samotność, pusty kubek, w którym skończyła się herbata, czy nieposłuszny widelec z kęsem obiadu, który nie chciał trafić do ust.
Naprawialiśmy puste dłonie, które tęskniły za obecnością i niepogłaskane głowy, uwalnialiśmy słowa, które wzbierały na języku, a tylko szukały sposobności, by czmychnąć za granicę warg.
Śmierci nie naprawialiśmy, to ona naprawiała nas. Porządkowała serca, odświeżała myśli…
W hospicjum trzeba przyjąć, że oczywistych efektów raczej nie będzie. W kontekście czysto ludzkim, lekarz odnosi sukces, gdy pacjent zdrowieje. W tym miejscu zwycięstwem jest okiełznanie cierpienia.
Kiedy zbliża się koniec Żółci nie panikują, nie wzywają pomocy, nie alarmują, by reanimować. Żółci są. Po prostu… Przeprowadzają na high level gdzie splądrowane nowotworem ciało już nie ciąży, gdzie żywi nie mają wstępu. Kiedy raz w miesiącu w malutkiej kaplicy trwaliśmy na modlitwie za tych, co przeszli kolejny etap rekrutacji do Nieba, liczyłam wymieniane imiona i uzupełniałam je twarzami z pamięci. Średnio trzydzieści, czterdzieści ostatnich oddechów wydarzało się pod tym dachem, na przestrzeni miesiąca.

Każdy Żółty zastanawiał się chyba nad ponownym spotkaniem. Tam. Czy znów usłyszy: „Moje żółte słoneczko” z racji tej narzucającej się oczom żółci, za którą nie przepadam, a za którą tak tęsknię…

kiedy słońce zachodziło
nad horyzontem łóżka
nikt w hospicjum
nie żałował
że nie miał
nowszego audi
młodszej żony
grubszego portfela
piękniejszego domu
więcej lajków na fejsie
mgr przed nazwiskiem
wielu żałowało
że miało w nosie
instrukcję obsługi
serca
i wciskało guziki
jak popadnie…

 

Czasem pytacie o wolontariat w hospicjum. Co zrobić, żeby zostać wolontariuszem? Najpierw zapytać Boga, czy to Jego wola. Jeśli będziesz pytać, a odpowiedź będzie twierdzącą, jestem pewna, że dostaniesz wyraźny znak. Jeśli niebo nie pobłogosławi, wyjdziesz stamtąd szybciej niż wszedłeś, bo bez łaski się nie da. Po prostu się nie da. Wiem, że sama z siebie nie mam żadnych predyspozycji, żeby tam być. Ja się kompletnie do tego nie nadaję. Sługa nieużyteczny. Sama z siebie nie mogłabym zrobić tam niczego, ale łaska we mnie może zrobić wszystko.
Najtrudniejsze w tym miejscu jest zaprogramowanie serca na tryb „nie przywiązuj się”. W kilkudniowych odstępach między wizytami często okazuje się, że wielu pacjentów już nie ma. Wyobraź sobie, że wchodzisz do Pani Irenki, przypominając sobie wasze ostatnie rozmowy. Przebierasz nogami do jej sali, w głowie planując o czym pogadacie, a tam nie ma Pani Irenki, jest Pani Krystyna. Na ustach masz uśmiech i nie możesz dać po sobie poznać, że przyszedłeś do kogoś, kto wcześniej zajmował to łóżko. W sercu „wieczny odpoczynek” a teraz jesteś 100% dla nowo poznanej osoby. Dobrze, kiedy łóżko nie jest puste, bo widok świeżo pościelonego, czekającego na kolejnego pacjenta jest dla mnie o wiele trudniejszy.
Najgorsza jest bezsilność. Pacjenta się nie reanimuje. Organizm jest tak wyniszczony chorobą, że przedłużanie agonii o kilka kolejnych godzin byłoby nieludzkie. Patrzysz jak dusza powoli przecieka przez ciało i wiesz, że nie ma cudownego plasterka, którym można załatać dziurę. Kap… Kap…. Kap…
Na korytarzu jedne z zamkniętych drzwi to cała wyłożona płytkami sala „pro morte”, gdzie przez dwie godziny od zgonu wg przepisów musi przebywać ciało. Nie jest opatrzona tabliczką. Wie personel i wolontariusze. Rodzinom odwiedzającym bliskich ta wiedza jest zdecydowanie niepotrzebna.
Śmierci są różne. Jedne bardzo spokojne, kiedy dusza wychodzi cichutko jakby na paluszkach wraz z ostatnim oddechem. Inne są bardzo trudne…
Wchodząc na oddział, oddanie Matce Bożej chciałam praktykować maksymalnie. Wcześniej miałam żółtą koszulkę, a teraz wymownie niebieską kamizelkę.
Maryjo, filtruj mnie przez siebie.
Oddaję Ci moje oczy. Boję się, że czując zapach odleżyn mimowolnie zmarszczę brwi. Boję się, że Pan Mateusz z deformującymi oblicze przerzutami nowotworu na twarz, pomyśli, że się go brzydzę. Ty patrz na pacjentów przeze mnie. Z taką czułością i wrażliwością jak tylko Ty potrafisz.
Maryjo, oddaję Ci moje usta. Najtrudniejsze pytania w życiu słyszałam w hospicjum. „Pani Marto, czy ja umieram? Pani Marto, czy to boli, kiedy przestaje się oddychać? Pani Marto nie widziałam syna kilka lat, czy zobaczę go jeszcze?” Maryjo, Ty mnie wpakowałaś w tą posługę, więc teraz mów do tych ludzi przeze mnie.
Maryjo oddaję Ci moje dłonie, żeby były czułe, żebyś to Ty głaskała ich po głowie, trzymała za rękę i czesała włosy Pani Wandzi.

Maryjo, oddaję Ci moje stopy, żeby nie uciekły z sali kiedy zobaczę kobietę młodszą ode mnie, przy łóżku której stoi mąż i kilkuletnie dzieci. Ty ich pocieszaj, pokrzepiaj, Ty ich zapewniaj, że mówimy tylko „Do zobaczenia…”

Wdech -wydech

Wolontariat w hospicjum uczy mnie wdzięczności za… wszystko. Za każdy drobiazg. Za słońce i za deszcz. Za zupę ogorkową i spacer nad rzeką. Nawet zmęczenie po pracy jest łaską, bo mogę prowadzić normalne życie. Tak, to łaska, nie oczywista oczywistość.
Dziękując, żyje się znacznie łatwiej, kiedy widzi się to co jest, zamiast szperać usilnie w tym czego nie ma.
Moim mentorem w tej kwestii stał się pewien mężczyzna.
Nad łóżkiem karteczka „Pan Wojtek”
W łożku wyczerpany wojownik, uzbrojony jedynie w wąsy z tlenem. Pozycja maksymalnie siedząca. Wojownik ma ok 60 lat. Gęste włosy w kolorze sól i pieprz, wąs pod kolor.
-Dzień dobry.
(Idiotyczne, nieadekwatne do sytuacji przywitanie, ale jak zacząć… Mamy tak bogaty język, a nie ma w nim odpowiednika przywitania określającego dzień średni, bywało lepiej…)
Patrzy na mnie. W tym spojrzeniu jest strach, zmęczenie i skupienie na walce. Charczący wdech-wydech. Każde kaszlnięcie maluje grymas na twarzy. Wdech, bulgoczący wydech. Czuję się totalnie bezsilna.. Chcę pomóc. Jak pomóc? Dotykam ramienia i pytam czy posiedzieć przy Nim. Zamyka oczy na kilka sekund-tak.
Piżamowy kamuflaż w granatowo-zieloną kratę, jest bez szans, w konfrontacji z moją dłonią. Czuję pod palcami nagi szkielet. Patrzę na okno. Już otwarte. Więcej świeżego powietrza do sali nie wpuszczę. Tak naprawdę chcę uciec, bo nie potrafię przyjąć własnej bezradności. Ręka wojownika spoczywa na karku. Spojrzenie na mnie i znów ręka na karku. Podkurczone palce w geście jakby drapania. Badawcze spojrzenie na mnie.
-Mam Pana podrapać po plecach?
Skinienie głowy.
Przez krótką chwilę przesuwam palcami po karku i plecach z minimalnym zaangażowaniem paznokci. Okryte cienkim materiałem, tak bardzo wyczuwalne kości odbierają moim ruchom pewność.
Wdech-wydech. Kaszel. Bulgoczący dźwięk wydobywający się z płuc i ten ogromny ból emanujący z twarzy, ściskają moje serce w imadle niemocy. Po krótkim ataku duszności Waleczne Serce ponownie pokazuje gestem na plecy.
Szur-szur. Szur-szur. Mężczyzna trwa w skupieniu. To dobrze, nie chcę, żeby widział jak bardzo spociły się moje oczy. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Charczenie jakby ustaje. Wdech-wydech. Zmarszczone czoło wygładza się.
Szur-szur. Szur-szur.
Miarowy, spokojny oddech pacjenta jest dziś moją małą-wielką radością. Nie robię nic i robię wszystko co w tej chwili mogę zrobić. Zwalniam, po chwili przestaję. Badawcze spojrzenie mobilizuje moje palce do dalszej pracy.
Powieki opadają. Wdech-wydech.
Ja tez zamykam oczy. Widzę naprężone ciało Zbawiciela na krzyżu. Wdech-wydech. Dziękuję Jezu, że mogę przy Tobie posiedzieć…
Wojownik zasypia. Wdech-wydech. Upewniam się, cofam dłoń z pleców. Wdech-wydech.
Cichutko wychodzę.
Nie wiem co czuję… Chwilową ulgę, że pacjent choć przez chwilę może odpocząć. Nieudolną próbę współodczuwania i nieracjonalną miłość do człowieka, którego poznałam jakieś kilkadziesiąt szurnięć po plecach temu. Człowieka, którego widziałam pierwszy i ostatni raz (w tym życiu).
Wychodzę z hospicjum. Paciorki różańca przemykają przez moje palce. „Dla Jego bolesnej męki…”
Wdech-wydech.
Wdech-wydech.
Oddech. Oczywisty. Naturalny. Jakby żaden nia miał być tym ostatnim.
Wciągam powietrze aż do granic bólu. Wciagam błękit nieba i eksplozje soczystej zieleni. Wciągam życie.

„Jem oczami…”

Hospicjum. Kolejny dzień mojej posługi wolontariuszki. Pani Alina siedzi na łóżku, zerkając na ekran telewizora z taką uwagą, że nawet nie zarejestrowała momentu, kiedy weszłam do sali. Przez płaskie, migoczące, rozkrzyczane na świat okno, mignął mi pstrąg, gałązka rozmarynu i pomidory koktajlowe. Wszystko spowite parą, unoszącą się nad solidnymi garnkami. Kobieta spojrzała na mnie, by rozciągnąć wargi w uśmiechu. Każdy pacjent w hospicjum jest charakterystyczny, a ja chcę się zagłębić w wyjątkowość każdego, jakby był studiowanym pod mikroskopem płatkiem śniegu. Pani Alina dobiega 60-tki, ma włosy do ramion w pięknym odcieniu rudości. Pierwsze kolorystyczne skojarzenie to pasące się latem na polach sarny, których jako dziecko wypatrywałam z okna pociągu. Oczy szare, niby niepozorne, ale jeśli przyjrzeć się bardziej, można dostrzec zielonkawe plamki, rozrzucone na tęczówce w porywie artystycznej abstrakcji. Moja wyobraźnia projektuje obraz pacjentki spoza murów hospicjum. Piżamy niczym szkolne mundurki, choć wcale nie takie same, nie zdradzają charakteru ich nosicieli. Widzę ją ubraną w brązowa spódnicę do kolan, kremową bluzkę z ozdobnym, delikatnym haftem i camelowe pantofle z paskiem wokół kostki na stabilnym obcasem. Uwagę przykuwa duża broszka z bursztynu z zatopioną ważką, która jakby sygnalizuje, niby dobrze znane, a wciąż zapominane hasło: „carpe diem”.
-Dzień dobry. Jak Pani dzień?
Kobieta sięga po zeszyt i długopis- podręczny zestaw obowiązkowy. Nieprzyjaciel, nazywany czasem przez pacjentów „gnojkiem” rozpanoszył się w krtani. Kobieta pisze tak wyraźnie, że nie muszę odwracać kartki, tylko swobodnie czytam do góry nogami.
„Jem oczami. Dawniej lubiłam eksperymentować w kuchni. Łączyć smaki” uśmiecha się i przelotnie zerka na ekran, gdzie brzuchaty kucharz miesza gęstą zupę niczym tajemną miksturę w kotle baby jagi.
-Od dawna je Pani oczami?- pytam patrząc na stojące na stoliku mleko przeznaczone do żywienia przez PEGa czyli gastronomię. Temat dobrze mi znany z pracy w DPSie gdzie karmię w ten sposób swoich małoletnich podopiecznych.
„Od pół roku”.
Przez myśl przebiegła mi poranna kawa i bułka z żółtym serem pochłonięta niemal w biegu. Zawstydziłam się, że niektórzy tęsknią za czymś tak prozaicznym, by poczuć smak, a ja nie zastanawiałam się nad tym, by uczynić z posiłku zmysłową przygodę.
Krótko po spotkaniu z Panią Aliną mój przyjaciel zaprosił mnie na własnoręcznie przyrządzone co nieco. Patrząc jak sprawnie kroi pieczarki moja myśl wróciła do sali na oddziale C, do jedzącej oczami pacjentki i tego jak śledziła akcję kulinarnego programu, niczym pełny napięcia western. Tymczasem pieczarki wraz ze szpinakiem wylądowały w piekarniku, szczelnie przytulone francuskim ciastem. Skupiłam się całą sobą. Pyszne… Pochwaliłam sprawcę uczty, ale może warto robić to częściej. Doceniać. Każdy posiłek i tego kto go przygotuje…

P.S. Jak Twoje śniadanie? W biegu? Spróbuj nadrobić obiadem. Rozsmakuj się. Jedz wzrokiem, węchem, smakiem. To też łaska. Jedna z wielu, które zatrważająco przeciekają przez palce…

Miejsce tylko dla Boga.

Na kursie dla wolontariuszy hospicjum omawialiśmy etapy przyjmowania własnej śmierci: Zaprzeczenie i izolacja. Gniew. Targowanie się o życie. Depresja. Pogodzenie się ze śmiercią. Wychwytuję pojedyncze etapy. Nie da się wcisnąć żywego człowieka w sztywne statystyki. Czasem pacjent zatrzymuje się na pierwszym etapie. Zdarza się przyspieszenie do ostatniej fazy, eliminujące po drodze wszystkie pozostałe. Kolejność jest ruchoma. Każdy człowiek jest inny, jak każda śmierć.
Zaprzeczenie to 70- letni Pan Staś, który jest zbyt słaby, by utrzymać kubek z herbatą, ale opowiada o swoim ogródku w czasie teraźniejszym. Zupełnie jakby nocą wyskakiwał przez okno, na ściśle tajną przepustkę, by zadbać o ten wypieszczony wieloletnią troską skrawek ziemi. Z pasją dziecka opowiada o obiecanych przez sąsiada sadzonkach pomidora, które w wyobraźni umieścił tuż przy pietruszce. Na podobnym etapie jest też Pani Magda, która mówi o kolejnych zdiagnozowanych przerzutach, ale też o milowych krokach jakie medycyna stawia w bombardowaniu komórek nowotworowych. Z trudem oddycha. Koncentrator tlenu rozpyla do nozdrzy życiodajny pierwiastek. Na poduszce chemioterapia rozsypuje jej krótkie kasztanowe włosy. Jakbym patrzyła na dmuchawiec, który za sprawą kolejnego podmuchu wiatru traci swoje nasiona. Nie wstaje z łóżka. Zaprzestano już jakiejkolwiek rehabilitacji. Przerzuty do kości. Mimo to zastanawia się, kiedy wróci do domu.
Gniew. Pan Tomek mówi szybko, podniesionym, nasączonym irytacją głosem: „Dlaczego mnie to spotyka?! Lekarze od początku leczenia źle mnie zdiagnozowali! Na pewno można było zastosować skuteczniejszą terapię! Jestem za młody. Mam tyle planów. Dlaczego inni się śmieją, kiedy ja cierpię. Dlaczego inni żyją kiedy ja umieram?” Ukradkiem zerkam ze współczuciem na jego żonę, która przychodzi codziennie. Dyskretnie wyciera nos, kiedy otrzymuje od męża kolejną reprymendę dotyczącą przyniesionego obiadu, z cyklu: nieodpowiednia wielkość kosteczek pokrojonej marchewki. A ona przychodzi dzień, w dzień, bez słowa skargi. Wierna jak pies…
Targowanie się wprowadza w życie Pani Kasia, która kłóci się i przekomarza z Panem Bogiem o jeszcze szczyptę piasku w klepsydrze życia. Synowa jest w ciąży. Piąty miesiąc. Jeszcze cztery miesiące i mogę umrzeć. Wcześniej targowała się do pierwszego trymestru, teraz do rozwiązania.
-Muszę zobaczyć wnuka. Przytulić.- Widzę jak się rozmarzyła. Chyba w wyobraźni całuje bose, niemowlęce, stópki…
Depresja to Pani Kinga, która odwraca twarz w stronę okna, kiedy wchodzę do sali. Za każdym razem. Wypróbowałam różnorakie punkty zaczepienia rozmowy. Bezskutecznie. Milczące towarzystwo, czy propozycja zaparzenia herbaty również napotykają gruby mur. Dawno nie widziałam tak smutnych oczu. Nie wiem, czy poza cichą modlitwą mogę zrobić dla niej cokolwiek.
Pogodzenie się ze śmiercią obrazuje Pani Weronika. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, siedziała na łóżku z zamkniętymi oczami i wielkimi słuchawkami na uszach. Podrygiwała w rytm muzyki, nucąc pod nosem. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i błyskawicznie zdjęła słuchawki. Wskazała stojące przy łóżku krzesło ruchem tak energicznym, jakby odganiała muchy.
-O! Siadaj skarbie. Siadaj. Jak ja lubię odwiedziny.
Jej oczy błyszczą. Gadamy, tzn. w 90 procentach to ja słucham jej uroczego słowotoku. Kiedy wyczerpała temat wnuków, zaczyna opowiadać o swojej chorobie. Nigdy o to nie pytam. Nie mogę i nie chcę, chyba że pacjent sam zainicjuje temat.
-Kocham żyć, ale co zrobić… Taka kolej rzeczy. Mam 85 lat. Swoje przeżyłam. Miałam dobre życie. Nie mówię, że łatwe, ale dobre. Pan doktor powiedział, że niedługo przestanę chodzić i będę coraz więcej spała. Wiem, że już niedługo zasnę tak na dobre.
Czego oczekuje od wolontariusza pacjent? Nie przejdzie poklepanie po ramieniu: „Będzie dobrze, wyzdrowieje Pani. Głowa do góry.” Nie mam absolutnie żadnego prawa zbywać pacjenta tanimi tekstami. Nie mam prawa dawać pustej nadziei i nie mam prawa jej odbierać. Moim zadaniem jest podążanie, trwanie pół kroczku za nim. Dostosowanie się, niczym kameleon do etapu, który obecnie przeżywa. Chyba lepiej po prostu wysłuchać, otrzeć łzy i chwycić za rękę niż próbować powiedzieć coś mądrego. Myślę, że wcale nie oczekują profesjonalnych odpowiedzi. Oczekują otwartego serca. Obecności. Zainteresowania. Nawet moja pojawiająca się czasem łza niczego nie psuje. Jestem człowiekiem, nie robotem. Nie znam odpowiedzi na trudne pytania. Wiedziałam, że się pojawią. Chciałoby się czasem w takim momencie wcisnąć pauzę, wziąć głęboki oddech, poprosić o inny zestaw pytań, lub telefon do przyjaciela. Nie da rady. Spojrzenie pacjenta bada, wyczekuje. Brak wiary w to co mówię dyskwalifikuje mnie do dalszej rozmowy. Będzie już tylko pogadanka, nie rozmowa. Będziemy pływać po powierzchni „ładnej pogody” i „niedosolonej zupy na obiad”. Siedzę przy łóżku. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nie wiem co czują. Tylko nieudolnie współodczuwam. Kiedy skończę posługę, zdejmę identyfikator i żółtą koszulkę z napisem „wolontariusz”, zdezynfekuję ręce i wyjdę. Oni zostaną. Sami. Każdy człowiek jest sam. Całe życie. Od narodzin aż do śmierci. Nawet w gronie najbliższych osób. Nikt nie jest zdolny do takiego stopnia współodczuwania, by przeniknąć do serca drugiego na wskroś. Nawet rodzona matka, która przepowiadała w dzieciństwie grypę już dwa dni przed pojawieniem się pierwszych symptomów choroby. Ta, która znała rozterki nastoletniego, zakochanego serca, choć wargi nie pisnęły ani słówka. Kiedy sprawdzian z matematyki nie poszedł, też wiedziała, ale nawet ona jest lata świetlne od serca własnego dziecka. To miejsce dla Boga. Tylko On zna człowieka lepiej niż on sam siebie

STARA KOZA I KROMKA CHLEBA

Pani Alicja, pacjentka hospicjum.
Wielkie, brązowe, łagodne oczy.
Białe włosy zaczesane w staranny kok.
Mały nosek i śniada cera.
Była piekną kobietą.
Nadal jest, mimo prawie 90 lat.
Emanuje od niej nieopisana dostojność.
Kiedy zaczynamy rozmowę, zaskakuje mnie niesamowitą elokwencją i płynnością wypowiedzi.
-Uczyłam dzieci języka polskiego, kochałam swoją pracę.
Wszystko jasne.

To pacjent kieruje rozmową.
Zdecydowana mniejszość dryfuję po powierzchni: „poproszę herbatę” czy „można poprawić poduszkę”.
Większość chce zanurkować.
Na różne głębokości, ale jednak zanurkować…
Ich wzrok jest czujny.
Dozują treści i badają rozmówcę, czy można zejść głębiej.
Pani Alicja wyskakuje za burtę szpitalnego łóżka i zanurza się na głębokość dziecięcych lat.
-Wie Pani… Pochodzę z bardzo ubogiej rodziny. Było skromnie, ale kochaliśmy się naprawdę. Rodzice nauczyli mnie, że nigdy nie można mieć tak mało, by nie móc się podzielić.
Nawet jedną kromką chleba.
Sąsiedzi też byli jak rodzina.
Jeden za drugim skoczyłby w ogień. Pomagaliśmy sobie.
Mieliśmy kozę, Baśkę, która chodziła przy nodze jak pies. Kiedy domownicy wracali podskakiwała radośnie. Ta koza wykarmiła kilkoro niemowląt we wsi.
Często dla mnie i pięciorga rodzeństwa nie wystarczyło, bo ile ta biedna, stara koza mogła dać mleka.
Dla moich rodziców było oczywiste, że my nie potrzebujemy tak bardzo jak te niemowlęta.
To było ważne.
Drugi człowiek. Jedność.
Mimo głodu byliśmy szczęśliwi, mieliśmy siebie.
A dzisiaj… Jak można żyć w świecie gdzie, tak często, jeden nie widzi drugiego?
Tylko pieniądze…
Dlaczego ten świat tak bardzo się zmienił?

Trzymam Panią Alicję za rękę.
Chyba naiwnie liczę na transfuzje życiowej mądrości…
To ja chłonę od niej, nie ona ode mnie…

Wychodzę z hospicjum.
Patrzę na świat jak na film.
Stara koza i kromka chleba nie chcą wyjść z mojej głowy.
Patrzę na reklamowe bilbordy.
Promocja!
Obniżka na szczęście.
Mijam galerię handlową.
Przez obrotowe drzwi wysypują się ludzie, obładowani ometkowaną „radością”.
Często jak odrębne, jednoosobowe światy…
Oczami wyobraźni widzę tam Panią Alicję z kromką chleba, kozą na sznurku i sercem na dłoni.
Przez tłum hedonistów zdeptaną…

Najważniejsza z kobiet.

Przemykam przez oddział. Pamięć projektuje układ łóżek i twarzy pacjentów. Weryfikacja. Deficyt kilku dobrze znanych, a w zamian bogactwo kolejnych imion, historii i wyjątkowości oczu. W sercu „Wieczny odpoczynek…” w intencji Pani Zosi, a na ustach „Dzień dobry Pani Haniu” dla nowej lokatorki szpitalnego łóżka. W hospicjum uczę się otwarcia na zmiany, uczę się nie trzymać kurczowo… nikogo i niczego, tylko Boga. Tylko On jest niezmienną stałą.
Często mam zimne dłonie. Podczas posługi w hospicjum zawsze są ciepłe. Oddział A. Wchodzę do sali po prawej. Pan Klemens uśmiecha się najpierw oczami. Za błyskiem w oku idą rozciągające się w uśmiechu wargi. Siadam.
-Dzień dobry. Dziś wolne w pracy, więc przyjechałam do Pana.
– Specjalnie do mnie?- staruszek uroczo chichota.
-No oczywiście-zawadiacko puszczam do niego oko z komiczną powagą.
Wyciąga w moim kierunku rękę. Chłodna jak zwykle. Był zaskoczony kiedy pierwszy raz oplotłam jego szczupłe palce swoimi. Już się nie krępuje i po chwili podaję drugą dłoń, bym podzieliła się serdecznością, której tak potrzebuje. Dotyk. Ściśnięcie dłoni, przytulenie na powitanie. Czy tak nie lepiej, nie piękniej?
-Ale mi się fajna dziewucha trafiła- mimo cierpienia mężczyzna ma w sobie tyle pogody ducha.
– Z Pana tez fajny chłopak.
-No wiem. Pięćdziesiąt lat temu dziewczyny za mną szalały.
-Eeee tam. Pięćdziesiąt lat temu, ja nadal szaleje- lubię prowokować go do uśmiechu. Lubię to co nieometkowane w tym wycenionym świecie.
Mam wiadomość od Maryi. Prosiła przekazać, że bardzo Pana kocha.
Wody wezbrały pod jego powiekami w trybie natychmiastowym. Impuls przewodzący wzruszenie z serca do oczu ma prędkość światła.
-Ja też Ją bardzo kocham. Modlę się do niej codziennie. Żona wiedziała, że Maryja jest najważniejszą kobietą w moim życiu, ale nie była zazdrosna- uśmiechnął się przez łzy. Kwiaty zawsze przynosiłem po równo, żonie i pod figurkę. Mam nadzieję, że przyjdzie po mnie już niedługo.
Milczymy przez chwilę. Jest w nim okraszona oczekiwaniem zgoda, że to chyba już niebawem.
Spotkanie z kobietą jego życia…

Twarz Chrystusa.

Hospicjum. Kolejny czwartkowy dyżur. Kiedy wchodziłam do sali, często stał odwrócony tyłem. Pisał coś, albo uporczywie gmerał w szafie. Czasem zakrywał twarz dłonią, jakby próbował ukryć się przed całym światem. Osłonić przed ukamienowaniem spojrzeniami, ciekawością czy odrazą. Ogromne, pękające guzy rozłały się po całej jego twarzy. Zawsze proszę o łaskę bym nie widziała zmienionego chorobą ciała, bym nie czuła przykrego zapachu, który czasem roznosi się już u wejścia do sali. Nie, nie dlatego że się brzydzę, ale dlatego, by to nie przysloniło mi człowieka. By mój odruch wymiotny, czy mimowolnie zmarszczone brwi, nie skróciły naszej rozmowy.
Chciałam podejść już kilka razy. Chciałam porozmawiać, chwycić za rękę, ale nie wiedziałam, czy sobie tego życzy. Nie widziałam, żeby ktoś z wolontariuszy z Nim rozmawiał. Dziś Maryja zainicjowała rozmowę. Jej kobieca przebiegłość w pełnym miłości tego słowa znaczeniu, zachwyca mnie nieustannie. Pan Mateusz leżał, ale nie spał. Widząc nad łóżkiem obrazek potwierdzający przyjęcie przez pacjenta sakramentu namaszczenia chorych, poczułam przypływ odwagi. Wyjęłam z kieszeni kilka różańców.
-Dzień dobry Panie Mateuszu. Przesyłka od Maryi, proszę sobie wybrać.
Ukucnęłam przy łóżku, a mężczyzna spojrzał uważnie i delikatnie sięgnął po zielony. Ucałował krzyżyk, a przynajmniej uczyniony przez niego zniekształconymi wargami gest, ten wyraz czci i miłości oznaczał.
– Bardzo dobry wybór, ja też wybrałabym zielony.
Od tego zdania już jakoś poszło. Nie unikał mojego spojrzenia, słuchał uważnie, potakiwał głową, gestykulował z ekspresją. Resztę pisał i pokazywał odpowiedzi w zeszycie. Zniekształcona nowotworem twarz to twarz Chrystusa. Emanował niesamowitą łagodnością i pokorą i właśnie tym był piękny. Tak, piękny. Czy właśnie to miał na myśli Mesjasz mówiąc, że jarzmo jest słodkie, a brzemię lekkie? Nasza rozmowa- takie trochę kalambury. Patrzyłam na jedyną, nie zmienioną przez chorobę część twarzy- lewe oko. Szare jak gołąbek, wyraźnie lśniące i szczęśliwsze niż kilka minut temu. Rozmowa. Tylko i aż…

Umrzesz. Często o tym zapominasz… Tak, niby wiesz, ale jakbyś zapominał. Przykro mi, ale umrzesz. Może ze starości, dożywając stu lat, w całkiem dobrym zdrowiu, w obecności osób, które będą przy Tobie z autentycznej miłości, a nie z powodu zapisanego w testamencie mieszkania. Może zginiesz potrącony przez samochód. Może cegła spadnie znienacka na Twoją głowę. Może wtulisz wieczorem policzek w mięciutką poduszkę, a rano Twój policzek będzie zimny i nie zrealizujesz tych wszystkich planów, na kolejny oczywisty dzień, który przecież należał się Tobie jak psu buda. Może niebawem dowiesz się, że Twoje zadbane ciało jednak przegrywa walkę z chorobą. A to tylko ciało… Tylko opakowanie.
Czwartkowy dyżur w hospicjum.
Karmię Pana Cezarego, patrząc w Jego piękne, emanującą dobrocią oczy. Mam tendencje do zakochiwania się w oczach. Bez względu na płeć ich posiadacza. Rozmawiamy. Opowiadam o swojej pracy z dzieciakami z głęboką niepełnosprawnością. Pyta o wolontariat w hospicjum, od kiedy posługuję. Opowiadam o trzymiesięcznym kursie na wolontariusza, kolejnych etapach do uzyskania jaskrawożółtej koszulki z napisem „Wolontariusz. Hospicjum Palium.” Uśmiecha się przez łzy i po chwili mówi : „Znam te etapy. Kończyłem ten kurs”. Trochę mnie zatkało. Ja wolontariuszka siedzę przy łóżku pacjenta-wolontariusza. Można by pomyśleć, że Pan Bóg ma czasem czarne poczucie humoru. Przez chwilę wyobrażam sobie siebie na jego miejscu, otwierającą dziób na kolejną porcje nadzianego na widelec obiadu.
-Marta, pomożesz przy zgonie?
-Pomogę.
Ciało nie jest ciężkie. Przynajmniej nie dla mnie w tym momencie. Może adrenalina sprawia, że nie czuję ciężaru. Może to te 21 gramów ile ponoć waży dusza, robi taką różnicę. Może to pomoc z Nieba, które wie, że z moim rozklekotanym kręgosłupem, nie dam rady z prawie stukilogramowym ciałem Pani Hani. Rękawiczki. Metalowy wózek na ciało na kółkach, przyprowadzony z chłodni znów skrzypi. Worek na ciało, wyjęty z rozsuwanej szafy przy dyżurce, już czeka. Usuwamy cewnik, wenflon, zmiana pampersa na świeży. Pampers zostaje. Ciało nadal wyrzuca z siebie to i owo nawet po zgonie. Elastycznym bandażem podwiązuje się szczękę, żeby nie opadała, obciąża powieki, które czasem otwierają się uparcie. Owijam kobiecie różaniec wokół nadgarstka- został ostatni w mojej kieszeni. Wkładamy nagie ciało do worka, zamek błyskawiczny przesuwa się gładko. Zawozimy ciało do chłodni. W sercu słowotok „Dla Jego bolesnej męki…” To opakowanie. Puste. Dusza wyfrunęła niepostrzeżenie, a życie dopiero się zaczyna.
Umrzemy. Wszyscy. O ile nie będziemy za życia świadkami paruzji.
W związku z epidemią, zaobserwowałam zwiększenie liczebności w kolejkach do konfesjonału. I dobrze. Nawet lęk może być dobrym motywem, by wrócić do Boga. Dobrze się czasem przestraszyć… Przyjąć do wiadomości, że zamiast Boga postawiliśmy na piedestale różne Jego substytuty. Czasem myślimy że jesteśmy blisko Niego, że żyjemy dobrze, że wierzymy. Czasem potrzebujemy zaryć brodą w glebę przy drastycznym upadku i uświadomieniu sobie jak naprawdę wygląda nasze życie. Jak spowszedniało nam plucie Bogu w twarz. Z premedytacją. Jak pozwoliliśmy sobie na kompromisy ze złem i niepostrzeżenie weszliśmy w zgubny z nim dialog, wciąż łudząc się, że rozdajemy karty i kontrolujemy sytuacje.
A teraz zachwyć Cię obecnym dniem, to Twój zakichany obowiązek. To dobry dzień, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie widać.

Bilet

Pacjenci czasem wracają do mnie, po kilku miesiącach, po roku… Tak po prostu. Nie dają spokoju. Dreptają w myślach, w swoich przydużych szlafrokach, owinieci pastelowym materiałem jak naleśniki. Wracam na konkretny oddział, konkretną salę, lokalizuję bezbłędnie właściwe łóżko. Sytuacje, rozmowy, oczy jak linie papilarne. Może proszą o modlitwę. Dziś z nogi na nogę szura osiemdziesiecioletnia Pani Terenia.

-Mama była… Tata też. Mówili, że przyjdą niedługo, ale jeszcze nie teraz.
-Jak wyglądali Pani Tereniu?
-Byli młodzi, jasno ubrani. Mama miała ładne wlosy.
Pani Teresa znika w oczach, ale jej oczy błyszczą do końca. Są groteskowo okrągłe, wręcz przerysowane. Miodowe. Spokojne. Pogodzone. Wypatrujące. Sok jabłkowy w zielonym kartoniku z kreskówkową paszczą lwa. Trzy łyki. Zawsze bierze trzy. Przepisowo. Nie mniej i nie więcej. Włosy sztywne, krótkie- balejaż soli i pieprzu. Palce długie i smukłe. Każda dłoń tworzy osobną watahę pięciu osobników, polujących na moje. Atakują zza zbocza pofałdowanej kołdry. Namierzyły obecność i poświęcony czas. Dopadły moją rękę, ale ona pozwoliła się dopaść.
– Odświeżę Panią. Zaraz wracam.- „Odświeżenie” to nasz szyfr. Coś w stylu: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle” i wszystko jasne. Wiadomo, że nie chodzi o obmycie dłoni czy zroszonej potem twarzy. Ważne, by ze zmienionym pampersem nie wyrzucić godności człowieka.
Wizyta po kilku tygodniach demaskuje, że kolejne spotkanie z rodzicami niedługo. Skóra staje się szytwna, jakby woskowa, oddech płytszy. Zamiana ról w stadach. Moje palce wychodzą z inicjatywą. Nagle… Patrzy uważnie, jakby sondowala, czy naprawdę widzi, czy to efekt placebo, bo tak bardzo chce zobaczyć. Półuśmiech. Wodzi wzrokiem. Przyszli? To głupie, ale nie wiem czy wstać, miejsca ustąpić, zostać, wyjść? Zamyka oczy. Sięgam po miłosierne oblicze z obrazka, tuż przy imieniu nad łóżkiem. Wsuwam w jej jasną dłoń. Czasem to robię, jakby „Jezu ufam Tobie” było biletem na drugą stronę. Nie wiem czy pierwszą klasą. Nie wiem czy ulgowym. Coś zapłacić pewnie będzie trzeba. Byle do celu. To nie wydech jest ostatni. Ostatnia porcja tlenu potrzebna by wyjść na peron. Klatka piersiowa jak walizka. Ostatni wdech i zawartość serca. Wszystko jest. Nic więcej nie potrzeba. Odprowadzam ją na stację z szyldem „Wieczność” i poprawiam jej włosy.

Schizofrenia serca.

Nie myślcie, że ja tak ciągle kilka metrów nad ziemią, jak wypełniony helem balon, rodem z festynu. Nie, nie… Owszem jest czas ogromnego pocieszenia, kiedy myślę w swej straszliwej pysze, że stanęłabym w szranki z każdą pokusą jak Dawid z Goliatem. Ja, taki pyłek. I Chwała dobremu Bogu, że mi oczy na własną marność i niemoc otwiera. Wszystko jest łaską i żadna cnota, choć często myślę, że już oczywista, nie jest moją własnością. Są duchowe cukierki i zdające się nie mieć kresu pokłady miłości. Motyle w brzuchu.
Jest też biegun przeciwny. Jest schizofrenia serca… Nowy, niespełna trzyletni człowiek kontra stary bydlak. To on jeszcze jest? Jeszcze próbuje wypłynąć na powierzchnię? Oj, jest. Coraz rzadziej to bydlę wyłazi, ale nie wolno o nim zapominać. Emocje, których nie chce, myśli których się brzydzę i rozwiane słowa, których już nie pozbieram.
Jest noc, kiedy ciemno i chłodno. Ktoś wyłączył światło. Były halogeny, jasno jak na sali operacyjnej, a teraz malutka świeczka, której płomień dygocze jak ja (może też z zimna i strachu). W tym wątłym świetle wszystko wydaje się jeszcze groźniejsze. I chciałoby się wyć do Nieba: „Boże mój, czemuś mnie opuścił…”
I rozum wie, że On jest, tylko serce Go nie odczuwa i tak strasznie tęskni. I jak tu wspominać światło, jak pamiętać że znowu wzejdzie słońce? Jak, kiedy czuję, że umarłam. Żyję ale nie żyję. Noc żywych trupów. Niby idę, ale tak naprawdę się czołgam. Nieważne, byle się doczołgać. Ciało Chrystusa. Amen. Amen choćby nie wiem co. Kiedy wyrywa z adoracji, wbijam w ławkę paznokcie. Trwam, choćby nie wiem co. Dziesiątka różańca to wyczyn i bezkształtny słowotok. Gadam, choćby nie wiem co. Samotność. Nie do opisania. Chodziłabym po mieście z transparentem „Niech mnie ktoś przytuli”.
Uwielbiam Cię Jezu w tej ciemności. Dziękuję za każde doświadczenie. Szczególnie za to kiedy nie jest łatwo. Ktoś mówił, że będzie łatwo? Czytałam tylko, że będzie warto.
Czy doceniłabym w chłodny, deszczowy dzień grube, włochate skarpety i miękki koc. Kubek gorącej herbaty wokół którego oplotę zziębnięte palce?

Czasem trzeba zatęsknić. Tak całym sercem.

Syndrom Szymona z Cyreny

Czy wyobrażałam sobie siebie na miejscu pacjenta hospicjum..?
Wielokrotnie.
Moje myślenie o ofiarowaniu Stwórcy swego cierpienia, w pełnej nadęcia pysze, pęka jak balon, przy zwykłej migrenie. Próbuję oddawać nawet ból głowy. Staram się łączyć ten mikro krzyżyczek z Jego Krzyżem.
Efekt końcowy jest jednak blady jak prześwietlona klisza.
Pozycja osoby zmieniającej pacjentom pampersy, machającej rytmicznie widelcem talerz-usta, usta-talerz i trzymająca za rękę, jest pozycją przewagi i niesprawiedliwości. Nie lubię stać nad pacjentem, nawet siedząc na krześle jestem ciut wyżej, więc czasem kucam przy łóżku, opierając dłonie i brodę na podniesionych barierkach łóżkowego więzienia, by pacjent mógł spojrzeć na mnie „z góry”.
„Bądź wola Twoja”- ile świadomości zawierają te wypowiadane codziennie słowa, a ile mają w sobie bezmyślnego automatyzmu. „Bądź wola Twoja” to nic innego jak zrób ze mną co chcesz. Cokolwiek i kiedykolwiek chcesz, a ja będę powtarzać za Maryją „ Oto ja służebnica Pańska. Niech mi się stanie według słowa Twego”. Czy tak ufne mam serce? Czy raczej zdalnie sterowane, odruchem bezwarunkowym uciekiniera? Szybko cofana ręka w konfrontacji z wrzątkiem, czy w ułamku sekundy zamykana powieka, kiedy piasek wpadnie do oka. Czy stojąc nad przepaścią cierpienia, nie asekuruje się spadochronem, czy nie kamufluje liny od bungee, by jednak troszkę się zabezpieczyć, troszkę zwątpić we własne bezpieczeństwo? Tak tylko troszeczkę… Znasz to? Ja znam…
Na oddziale obserwuje czasem syndrom Szymona z Cyreny. Początkowy bunt przed współdźwiganiem krzyża misternie ewoluuje w zgodę na jego niesienie. Zgoda musi dojrzeć.
Krzyż. Choroba, samotność , niezrozumienie, odrzucenie…
A stacje drogi krzyżowej zdają się nie mieć końca.

Siłę daje pamięć, że po tajemnicach bolesnych są chwalebne…

Bierzmowanie, niespełna 3 lata temu.
Marta Maria… Faustyna.
Faustyna, bo miłosierdzie.
Nieskończone.
Dla mnie.
Mnie…
Tej, która pluła Bogu w twarz przez tyle lat. Jeszcze nie wiedziałam, że tyle Koronek do Miłosierdzia Bożego odmówię przy konających.
Miej miłosierdzie…
Jeszcze nawet nie myślałam o hospicjum.
Św Faustyno. Patronko moja.
Ucz, prowadź, wypraszaj łaski.
Módl się za nami.

„Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech, ale kiedy żałuje, to nie ma granicy dla Mojej hojności, jaką mam ku niej. Miłosierdzie Moje ogarnia ją i usprawiedliwia. Miłosiedziem swoim ścigam grzeszników na wszystkich drogach ich i raduje się serce Moje, gdy oni wracają do Mnie. … Jeżeli uciekają przed miłosiernym sercem Moim, wpadną w sprawiedliwe ręce Moje. Powiedz grzesznikom, że zawsze czekam na nich, wsłuchuję się w tętno ich serca, kiedy uderzy dla Mnie. Napisz, że przemawiam do nich przez wyrzuty sumienia, przez niepowodzenie i cierpienia, przez burze i pioruny, przemawiam przez glos Kościoła, a jeżeli udaremnią wszystkie łaski Moje, poczynam się gniewać na nich, zostawiajac ich samym sobie i daję im czego pragną” (Dz 1728).

Wychodzę z hospicjum tylko częściowo. Serce i myśli zostały. Po okruchu w każdej sali. Idę na przystanek jak zombie. Nie ma mnie, ja tylko automatycznie przebieram nogami. Ustawiłam wewnętrzny GPS- „do domu proszę”. Jeszcze mnie nie zawiódł.
Pan Mateusz mówił, że się boi.
Gadamy. Dużo opowiada. Daję mu różaniec. Na koniec pytam, czy chce jeszcze coś powiedzieć, o czymś porozmawiać. Jego łzy spływają głębokimi bruzdami zmarszczek, niczym korytem rzeki, całkiem regularnie. Mówi że trudno mu się skupić. Zachęcam, by mówił: „Jezu Ufam Tobie”.
Powtarza w skupieniu. Słone wody wzbierają i występują na poduszkę.
Na innym oddziale odchodzi Pan Tomek z rozległym nowotworem twarzy. W ciągu kilku dni guzy rozlały się jeszcze bardziej. Siadam za parawanem, który oddziela jego łóżko, biorę go za rękę. To trudny widok. Pamiętam jego niesamowitą pokorę, kiedy jeszcze był przytomny. Zapach ropy dekoncentruje mnie tylko przez chwilę. Myślę, że siedzę przy świętym męczenniku. Wcale się nie zdziwię, jesli za kilka godzin unosić się bedzie nad nim woń fiołków. Koronka. Zza parawanu słyszę głos pacjenta, przy którym czuwa żona.
-Tak bardzo Cię kocham.
-Ja Ciebie też.
Oczywiście wymiękam słysząc te wyznania i kolejne „dla Jego bolesnej męki…” ledwo wypowiadam łamiącym się głosem.

W ostatniej sali starsza Pani Zosieńka od razu wyczuła, że mam gorszy dzień. Zadaje troskliwe pytania, niechcący uderzając w najbardziej drażliwe dziś struny. Hydraulika moich oczu i nosa nawala. Wyciągam chusteczkę. A ta zgarbiona kruszynka zaczyna mnie powierzać Maryi. Modlitwa wstawiennicza pacjentki nade mną. Pierwszy raz odwrotnie.

Katarzyna

Katarzyna

Nie tak dawno temu, w pewną listopadową sobotę, zaczęło dziać się ze mną coś złego. Dopadła mnie całkowita niemoc, znalazłam się w totalnym dole psychicznym i duchowym. Przez ostatni rok zdarzały mi się co jakiś czas takie dni. Nie miałam wtedy siły na nic, czułam się kompletnie do niczego, opuszczona, niekochana i samotna. Tak jakby walił mi się cały świat a Bóg o mnie zapomniał. Taki zły czas trwał nieraz kilka dni pod rząd a ja za każdym razem coraz gorzej sobie z tym radziłam… I to znowu wróciło. Wróciło i przerażało siłą z jaką we mnie uderzyło, bo tym razem niemoc opanowała już nie tylko moje ciało, moją psychikę, ale tym razem zawładnęła i moją duszą, moją duchowością i wiarą. Było to o tyle złe, że nie mogłam się modlić o powrót  „do życia”  i o przezwyciężenie tego kryzysu bo coś odrzucało mnie od modlitwy. Czułam bunt i złość do Boga, że przecież tyle czasu się modliłam i to najszczerzej jak tylko potrafiłam a On nie wysłuchał moich próśb i błagań, że mnie opuścił, zostawił mnie samą w tej beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazłam. Miotałam się na łóżku jak ryba bez wody, zanosiłam się płaczem, po czym zasypiałam a budząc się płakałam znowu i tak w kółko… I wciąż nie umiałam się pomodlić, poczułam, że zupełnie opuściły mnie siły do życia, pojawiły się myśli, które teraz mnie przerażają… I cały czas płacz, żal do Boga, sen, płacz, żal, sen… Po jednym z takich moich przebudzeń, kiedy to leżałam spłakana i wyczerpana (było to parę minut po godz.12 w południe), zaczęło mi bardzo szumieć w głowie. Szum narastał, nasilał się i miałam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi głowę. Wystraszyłam się, że dzieje się coś nie tak ze mną a jestem sama w domu. Wtedy ten szum zmalał, przycichł i nagle zamiast niego usłyszałam spokojny, męski głos, który powiedział mi dwa zdania : „Wstań i chodź”,  a po chwili „Wstań i idź”. Byłam zupełnie zdezorientowana tym co się stało i tym, co usłyszałam gdzieś w zakamarkach swojej głowy, ale jednocześnie poczułam tak potężny spokój i odprężenie, że wtedy dotarło do mnie czyj głos usłyszałam. Do dziś pamiętam barwę tego głosu, jego ciepło, ale jednocześnie stanowczość i pewność każdego słowa i spokój jaki wtedy czułam. Kiedy minęło oszołomienie ja cały czas powtarzałam sobie półgłosem te dwa zdania i byłam pewna, że gdzieś je już słyszałam lub czytałam. Niewiele myśląc wpisałam w wyszukiwarkę każde ze zdań i wtedy rozpłakałam się jak dziecko: „Jezus wsiadł do łodzi, przeprawił się z powrotem i przyszedł do swego miasta. I oto przynieśli Mu paralityka, leżącego na łożu. Jezus, widząc ich wiarę, rzekł do paralityka: Ufaj, synu! Odpuszczają ci się twoje grzechy. Na to pomyśleli sobie niektórzy z uczonych w Piśmie: On bluźni. A Jezus, znając ich myśli, rzekł: Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy też powiedzieć: Wstań i chodź! Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów – rzekł do paralityka: Wstań, weź swoje łoże i idź do domu! On wstał i poszedł do domu. A tłumy ogarnął lęk na ten widok, i wielbiły Boga, który takiej mocy udzielił ludziom (Mt 9, 1-8).” To ja byłam tym paralitykiem a przemówił do mnie nikt inny jak tylko sam Jezus. Myślałam, że mnie zostawił, że mnie opuścił a On był cały czas przy mnie i dał mi znać, że jest nawet kiedy wątpię, nawet kiedy czuję się jak śmieć… Od tamtego dnia kiedy tylko czuję, że zaczyna dopadać mnie jakiś kryzys, że pojawiają się jakieś złe myśli, jakieś zwątpienia, przypominam sobie słowa, jakie wtedy usłyszałam i wzmacniają mnie, pomagają przetrwać.

Jezu, byłam jak ten paralityk – bezradna, słaba, opuszczona. Ty dałeś mi siłę, żeby wstać. Dziękuję Ci, bardzo Cię kocham i nigdy się od Ciebie nie odwrócę. Amen.

……………………………………………………………………………….

Za mną koszmarna, zła noc. Tysiące myśli kłębiły mi się w głowie i nie dawały spokojnie spać a jak już przysnęłam to budziły mnie koszmary… Efekt tego był taki, że rano byłam już pewna, że chcę złożyć pozew o rozwód… Tak, złożyć pozew o rozwód. Sama nie wierzę w to co piszę, ale fakty nie kłamią. Byłam i jestem nadal tak zmęczona i zdołowana tym co się dzieje w moim życiu i małżeństwie, tą ciągłą walką od tylu długich miesięcy non stop, dzień w dzień, że to było do przewidzenia, że prędzej czy później myśl o rozwodzie będzie na tzw. tapecie. Zaczęłam już nawet szukać informacji na ten temat w internecie z myślą, żeby jak najszybciej złożyć pozew i zakończyć tą syzyfową pracę i życie z kimś, kto mnie nie chce i nie kocha. Ale minuty i godziny mijały, a ze mnie pomału zaczęło spadać to otępienie i pomysł o formalnym rozstaniu. Czułam jakby spadały mi klapki z oczu, które w nocy jakby mi ktoś założył i wskazał kierunek ROZWÓD. Zaczęły się pojawiać różne przemyślenia, refleksje przywracające mnie od nowa do trwania w małżeństwie. Zaczęłam przypominać sobie wszystko co przez ten długi czas słyszałam i czytałam o sakramencie małżeństwa i o rozwodzie. I mimo że pisząc te słowa nadal jestem bardzo zmęczona i to zarówno psychicznie jak i fizycznie, to temat rozwodu zaczął gdzieś znikać, oddalać się a ja już nie tworzę bilansów zysków i strat, plusów i minusów. Po prostu pomału żyję dalej i mimo, że w tym moim życiu więcej jest cierpienia i łez bo ciosy zadane przez bliską sercu osobę, którą się kocha, bolą podwójnie, to przecież jest ze mną Bóg, który na pewno byłby mną bardzo rozczarowany, gdybym plan o rozwodzie wcieliła w życie. A ja pamiętam jak dziś, że kiedyś obiecałam Mu, że nigdy Go już nie zawiodę ani nie zrobię nic wbrew Jego woli. Nie mogę składać pozwu o zakończenie małżeństwa, które On sam pobłogosławił, czyli przeznaczył mnie mężowi a jego przeznaczył mi a tym samym mamy być ze sobą na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozdzieli i jak mawiał nasz święty Papież

„Dotąd dwoje, lecz jeszcze nie jedno, odtąd jedno, chociaż nadal dwoje”.

Tym samym ja nie mam prawa sama decydować o tym co dalej. Ja mam po prostu trwać w małżeństwie i cierpliwie, z pokorą czekać na męża. To jest mój krzyż, który Bóg położył na moje ramiona, a który dźwigam choć czasami upadam pod jego ciężarem. Wtedy zawsze proszę Tatę o siłę, żebym się podniosła i szła dalej, żeby mnie ten ciężar nie przygniótł. Podbudował mnie też cytat z Biblii, na który akurat dziś trafiłam

„Pan cię zawsze prowadzić będzie, nasyci duszę twoją na pustkowiach. Odmłodzi twoje kości, tak że będziesz jak zroszony ogród i jak źródło wody, co się nie wyczerpie” (Iz 58,11).

Dotarło do mnie, że pokonam trudności tylko muszę mocno chwycić Boga za rękę a On mnie poprowadzi. Jakby tego wszystkiego było mało, to w moich notatkach, które porządkuję, znalazłam przed godziną takie oto zapisane zdania wyszperane kiedyś w internecie :
„Zły nienawidzi zwłaszcza sakramentu małżeństwa i życia rodzinnego” a sam Zły podczas jednego z egzorcyzmów miał wypowiedzieć takie oto słowa

„Rozwody i separacje małżonków są wymyślone przeze mnie; odzyskuję dzięki nim moją własność. Jest to jedno z moich najbardziej inteligentnych odkryć. Niszczę w ten sposób rodzinę, społeczeństwo, gdzie jestem adorowany, jako król świata…

Jakież to wymowne i jednoznaczne, aż zbędny jest jakikolwiek komentarz, prawda? Poza tym jak ja mogę chcieć rozwodu skoro kocham bardzo cały czas męża i wszystko mu wybaczyłam? Jest dla mnie kimś zaraz po Bogu, więc jak ja mogę chcieć się rozstać z kimś tak dla mnie wciąż ważnym? Przecież to nielogiczne. Czy moje cierpienie byłoby mniejsze po rozwodzie? Nie. Czy moje życie by się zmieniło? Na pewno tak, ale w kwestii uczuć na pewno nie, ponieważ nadal czekałabym na męża żyjąc samotnie i odczuwałabym taki sam ból jak teraz, a może nawet większy, nie wiem i nie chcę wiedzieć. Jest mi troszkę lżej, że wyrzuciłam z siebie to co mnie tak „gryzło” od rana i nie dawało spokoju, ale pomału ten spokój odzyskuję. Jedno jest pewne, że chociaż zdrada męża poharatała mnie strasznie pod wieloma względami to wciąż kocham go nad życie i nie mam zamiaru się z nim rozwodzić. Mam nadzieję, że kiedyś przestanie zadawać mi ból i ranić i przypomni sobie, że ma żonę, której ślubował przed ołtarzem miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że nigdy jej nie opuści. Przysięga kończyła się słowami „Tak mi dopomóż Bóg, w Trójcy jedyny i wszyscy Święci”. Więc Bóg na pewno pomoże, przecież sam nam to obiecał w dniu ślubu.

„Musicie być silni miłością, która wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystko przetrzyma, tą miłością, która nigdy nie zawiedzie”
Jan Paweł I I

…………………………………………………………………………………..

Jak to jest kochać współmałżonka, który zadaje nam potężny ból, który kocha inną osobę a nie nas? Jak to jest kochać kogoś, kto daje nam odczuć, że nie jesteśmy już dla niego kimś bliskim i ważnym? Nie jest to łatwe, ale wierzcie mi, że możliwe. Da się kochać taką osobę a bardzo pomaga w tym wybaczenie, szczerość uczuć i trwanie w Bogu. To wszystko wymaga wiele pracy, nie dzieje się na pstryknięcie palcami tu i teraz. To długotrwały proces wymagający dojrzałości zarówno tej duchowej jak i tej emocjonalnej. Ale naprawdę warto, bo efekty są naprawdę zdumiewające a miłość, jaką się wtedy zaczyna czuć jest jakby narodzona na nowo i jest tak silna, tak prawdziwa, bezinteresowna i bezwarunkowa, że świadomość i doświadczenie na sobie samym, że aż tak można kochać zwala z nóg. I to dosłownie. Kochani, nie poddawajcie się, nie rezygnujcie z miłości do swojego współmałżonka, który Was rani mową i uczynkiem. Wypracujcie w sobie uczucie, którego nikt i nic nie będzie w stanie zniszczyć ani pokonać, zawierzcie Bogu, oddajcie pod opiekę Maryi i zacznijcie od procesu wybaczenia a pomału zacznie pojawiać się w Waszym sercu coś czego nawet nie da się opisać słowami, coś trudnego do pojęcia i wytłumaczenia, ale coś tak pięknego co pomoże Wam przetrwać każdą burzę, każdy zadany cios i każdą krzywdę jaka Was spotka ze strony kogoś kogo kochacie. To MIŁOŚĆ i to taka, jaka jest opisana w Pierwszym Liście św. Pawła Apostoła do Koryntian. Taka Miłość istnieje, uwierzcie mi, bo sama doświadczam jej we własnym sercu, ona skleja mi je w całość po tym jak było rozbite na milion kawałków… Ona wyciąga mi z serca drzazgi i zabliźnia rany po nich… Ona nigdy nie dopuści do mojego serca nienawiści i chęci zemsty… Ona zawsze będzie trwać… Ona – miłość do mojego męża.

„I nie zapomnijcie, że prawdziwa miłość nie stawia warunków, nie oblicza, nie wypomina, ale po prostu kocha.”
Jan Paweł II

Magdalena Nowak

Magdalena Nowak

Kochani dziś chciałabym opowiedzieć Wam o tym jak Bóg pięknie nas prowadzi, czasem zupełnie sobie z tego nie zdajemy sprawy, czasem nie wierzymy. W czasie studiów przechodząc korytarzem na uczelni zobaczyłam ogłoszenie o szkole letniej międzynarodowej w zagranicznej prestiżowej uczelni dla studentów. Tak mi się westchnęło” Boże, jakby fajnie było być, zobaczyć jak ludzie na poziomie się uczą, może zdobyć samej jakieś kompetencje”. Byłam wtedy w bardzo trudnej sytuacji finansowej domowej. Na święta braliśmy kredyt bo nie było nawet na to żeby je godnie wyprawić. Ja byłam praktycznie bez pracy, żyliśmy z jednej pensji. Ale wiecie poszłam na to pierwsze spotkanie w sprawie tej szkoły letniej. Mąż mówił od razu, że nie pojadę bo nie ma za co i po co ja tam idę. Był zły na mnie. Oczywiście na tym spotkaniu moje marzenia jeszcze bardziej się rozpaliły. Był konkurs na pracę i po tym konkursie miała paść decyzja kto się zaliczy. Zrobiłam pracę. Wysłałam. I udało się  dostałam się  no i teraz za co jechać? Mąż jeszcze bardziej zły. Zaproszono nas zakwalifikowanych na spotkanie. Pojechałam a tu nam mówią, że jest możliwe dofinansowanie z funduszu stypendialnego i dadzą nam po 100 euro i zapłacą za tą szkołę… ok jeszcze tylko sobie zapłacić hotel w Hamburgu, lot, jedzenie… nie ma pieniędzy. Dostaję e-mail, że uczelnia niemiecka płaci za hotel i oferuje nam wyżywienie na miejscu na uczelni  to już tylko bilet kupić i jakieś drobne. Okazało się, że bilety były bajecznie tanie tylko 153 zł w obie strony  i w ten sposób udało mi się przeżyć piękną przygodę i znalazłam się w miejscu, o którym nawet nie śmiałam marzyć, z wykładowcami ,którzy wykonali najbardziej znane mega projekty architektoniczne świata nowoczesnego. Nie do pomyślenia dla biednej dziewczyny z małego miasteczka, kulejącej z nauką studentki studiów zaocznych (czyli tych gorszych spóźnionych z edukacją, jak o nas na uczelni mówiono). A na koniec po powrocie jak już nam wypłacali to stypendium bo trzeba było faktury najpierw przedstawić, to się okazało , że z budżetu stypendialnego nie 100 euro ale po 200 euro dostaniemy bo tak im zostało do rozdania studentom we wrześniu na koniec semestru. Nie do uwierzenia, prawda? Mierzcie wysoko kochani. Dla Boga nie ma ograniczeń. Chwała Panu Bogu! 

Elżbieta

Elżbieta

Chciałabym podzielić się z Wami pewnym doświadczeniem, które zmieniło moje rozumienie sensu ofiar pieniężnych. Napisałam to świadectwo jakiś czas temu, trochę je skróciłam, ale i tak wyszło dużo. Ale może komuś z Was się przyda

W Piśmie Świętym Pan Bóg zwraca naszą uwagę na aspekt ofiar wiele razy. Mówi o wdowim groszu, jałmużnie, dziesięcinie. I obiecuje w zamian wielkie łaski. W szczególności zapewnia wszystkich, którzy oddadzą Mu dziesięcinę, że otrzymają błogosławieństwo ponad miarę. I zachęca nawet do sprawdzenia, czy to w ogóle działa: Przynieście całą dziesięcinę do spichlerza, aby był zapas w moim domu, a wtedy możecie Mnie doświadczać w tym – mówi Pan Zastępów – czy wam nie otworzę zaworów niebieskich i nie zleję na was błogosławieństwa w przeobfitej mierze (Ml 3, 10).

Nie każdego stać na dziesięcinę. Bardziej psychicznie niż materialnie. Bo sprawia wrażenie zbyt wysokiej, zbyt wygórowanej. Oddanie 10% miesięcznej pensji Kościołowi może wydawać się wręcz nielogiczne, zwłaszcza w czasach medialnego biczowania księży. Osobom świeckim też jest niełatwo. Z trudem wiążą koniec z końcem i tuż po wypłacie z niecierpliwością odliczają dni do kolejnej. Bo życie jest coraz droższe, do spłacenia kredyt, czasami niejeden, i tyle innych niezbędnych wydatków. Do tego trzeba nieustannie bronić i umacniać własne wartości w związku z szerzącym się światopoglądem antyklerykalnym, próbującym wmówić nam, że Kościół jest zbyt bogaty, zbyt zepsuty i zbyt nikomu niepotrzebny.

Dziesięcina była kiedyś obowiązkowym podatkiem, teraz jest całkowicie dobrowolna. A nawet bywa tematem tabu i wręcz w ogóle się o niej nie mówi. Wystarczy, że ksiądz proboszcz czasami nieśmiało zwróci się do parafian z prośbą o jakiś grosz, a natychmiast po bokach rozlega się szemranie. Że znowu, że na co, że czy nie za dużo tego wszystkiego… Do dziesięciny nie należy się zmuszać. Pan Bóg nie chce ofiar przymuszonych. Nie oczekuje od człowieka w ogóle żadnych ofiar, bo ofiara Jezusa wystarczyła, żeby zbawić cały świat. Ale jeśli ten człowiek zechce czasami sam dobrowolnie przyjąć na siebie jakiś dodatkowy krzyż, żeby wynagrodzić Bogu Jego wielką miłość, to natychmiast zwrotnie otrzymuje z Nieba zdroje łask. Takim krzyżem może być zwykły post, jałmużna, a nawet własne życie. Ofiara pieniężna jest chyba najłatwiejszą z ofiar. Ale czasami jednocześnie najtrudniejszą. Bo człowiek jest zbyt przywiązany do tego, co posiada. Dlatego może warto pomyśleć o dziesięcinie. A raczej całkiem na pewno warto. I nie trzeba się bać, że może nam zabraknąć. Nie zabraknie. Pan Bóg nie rzuca przecież słów na wiatr. Wyżywi i odzieje wszystkich, którzy Mu ufają. Jeśli dba o ptaki, które niczym się Bogu nie przysługują, i karmi je (Mt 6, 26), to o ileż więcej da tym, którzy starają się o Jego Królestwo i Jego sprawiedliwość (Mt 6, 33).

Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg (2 Kor 9, 6-7).

O dziesięcinie usłyszałam po raz pierwszy kilkanaście lat temu od mojego wujka, który Pismo Święte zna jak własną kieszeń, czym zawsze mnie zawstydzał. Rozmawialiśmy wtedy o ofiarach na tacę w kościele, na Mszę Świętą, na „po kolędzie”. O tym jak to wyglądało kiedyś i dlaczego dzisiaj jest z tym dużo gorzej. Wujek opowiedział mi, że pamięta, jak jego ojciec, a mój dziadek, przygotowując się do przyjęcia w domu księdza po kolędzie, odłożył razem z babcią ze swojej wypłaty znaczną sumę pieniędzy. Kwota była spora, babcia nie pracowała a dzieci w domu pięcioro. Nie była to ofiara dla księdza-człowieka-jak-każdy-inny-grzesznego, lecz księdza-namiestnika-Jezusa-na-ziemi. W ten sposób mój dziadek okazał Bogu wielką miłość, ponieważ okazał szacunek najważniejszej dla niego po Bogu osobie na ziemi. Księdzu. Bez którego kontynuacja dzieła Jezusa nie byłaby możliwa. Który, żeby móc kontynuować dzieła Boże na ziemi, musi mieć do tego środki, również finansowe. Który, żeby móc kontynuować dzieła Boże na ziemi, musi mieć do tego środki, również finansowe. Bez którego chleb nie stawałby się Ciałem. Nie byłoby pasterzy, którzy czuwaliby nad owczarnią Pana. I nie byłoby samej owczarni, bo bez pasterza owce rozpierzchłyby się na wszystkie strony i zostały pożarte przez wilki. Nawet gdy ten ksiądz po naszemu słabemu ludzku wydaje się nie do końca spełniający nasze oczekiwania.

Pamiętam też, jak moja babcia opowiadała nam, że gdy wybuchła wojna, babci teściowa za wszystkie pieniądze, jakie wtedy miała, zamówiła Mszę Świętą, żeby cała rodzina przeżyła wojnę. Przeżył nawet stryj zesłany na Sybir, któremu tam przez wiele lat śmierć ciągle zaglądała w oczy.

Siłą rzeczy musiałam więc zrewidować własne podejście do kapłanów, kościelnej tacy i dylematów – ile i czy w ogóle. Zapragnęłam zrobić więcej niż robiłam do tej pory. Postanowiłam modlić się, aby moje serce zaczęło ze mną współpracować, żeby stało się hojne, bezinteresowne i szczere. Na tę łaskę nie musiałam długo czekać. Otrzymałam nawet więcej, niż się spodziewałam. Bóg błogosławi mi i mojej rodzinie każdego dnia, a czasami nawet pomaga mi… finansowo, gdy zachodzi taka potrzeba.

Najpierw zaczęłam przeznaczać na tacę (zwłaszcza niedzielną i świąteczną) stałą, niezmienną kwotę, dużo wyższą niż dotychczas, niezależnie od tego, ile dni świątecznych przypadało w tygodniu. Czasami dopadały mnie zwątpienia, zwłaszcza wtedy, gdy stan konta był bliski zeru. Ale nie poddawałam się a Pan Bóg zawsze mi potem pomagał. Następnie dodałam stałe w miesiącu ofiary na misje, media katolickie, prowadzone przez duchowieństwo, Caritas i inne dzieła Boże. W jednym miesiącu wspierałam jedne, w innym drugie, tak by wypełnić tę moją „dziesięcinę”. I przestałam się już zastanawiać, czy moje datki zostaną zagospodarowane, czy zmarnowane. Odkąd zaczęłam składać je w darze Bogu a nie człowiekowi, który je przyjmował, zrozumiałam, że w lepszych rękach nie mogą się znaleźć.

Bóg obdarza łaskami w obfitości wszystkich, którzy Go z wiarą wzywają. Bez wyjątku. Kocha nas zupełnie bezinteresownie. Kocha nas za nic. A nawet mimo wszystko. Mimo naszych grzechów, upadków i zwątpień. I nie potrzebuje naszych ofiar, by móc kochać nas bardziej. Do Boga należy wszystko. Nawet to, co posiadamy i z czym się z Nim nie dzielimy. Te wszystkie porywy serca, materialne i niematerialne, są potrzebne raczej nam. Do wyrażenia wdzięczności i miłości Bogu i bliźniemu. I do zwalczania własnego egoizmu i pychy. A także stanowią próbę naszej ufności Bogu. Wiary w Jego Słowo.

Tak myślę.

Joanna Wilkońska

Joanna Wilkońska

Nie wiem czemu tak jest, ale odkąd pamiętam, zawsze wierzyłam w istnienie Anioła Stróża. I nie „wyrosłam” z tego przeświadczenia będąc nastolatką, ani potem osobą dorosłą. Może to dziwne, ale ja swojego Anioła Stróża traktuję jak kogoś, kto stale mi towarzyszy. Ja się do niego nie modlę, ja z Nim po prostu rozmawiam. Wsiadając do samochodu mówię Mu: no to strzeż mnie i dbaj o moje auto ? jak dzieci gdzieś wychodzą czy wyjeżdżają, to mówię: pilnuj ich, żeby im się nic nie stało; kiedyś była straszna ślizgawica u mnie na drodze, a mieszkam na wsi, trzeba zjechać z dużej góry. Był taki lód, że obróciło mi samochód i zsuwał się po prostu bokiem. Jechałam z synkiem, rozpłakał się że strachu, a ja mówię: Aniele Stróżu trzymaj tą kierownicę, bo zaraz się w coś wpakujemy, widzisz przecież, że jest ślisko. Zjechaliśmy jeszcze kawałek i nagle auto wjechało ni stąd ni zowąd na jakiś żwir wysypany koło czyjejś posesji. Wyprostowało się i dało się nim wymanewrować tak, że bezpiecznie dojechaliśmy do domu.
Przekonałam się wielokrotnie, że On zawsze czuwa. Ale żeby nauczyć się Go słuchać, zajęło mi dużo czasu. Trzeba było wielu sytuacji, w których Go nie posłuchałam, żeby uświadomić sobie Jego obecność. Na pewno każdy z Was tak ma: pojawia się jakaś myśl, jak mgnienie oka, dosłownie ułamek sekundy, która coś podpowiada, np. schowaj klucze do szuflady. Zazwyczaj na początku nie zwraca się na to uwagi. Kładziemy te klucze gdziekolwiek. Po czym wychodząc z domu za nic w świecie nie możemy ich znaleźć. Wzywamy świętego Antoniego i innych świętych, żeby nam pomogli je odszukać. I wtedy przychodzi ta myśl: coś mi przecież podpowiadało, żeby je włożyć do szuflady. Gdybym tam je schował, to teraz bym nie szukał. Inny przykład: na wakacjach przez rzekę przerzucone zwalone drzewo, mimo że niedaleko jest kładka. Ułamek sekundy i myśl: nie chodź tędy. Ale co tam, skracamy sobie drogę i bach! Drzewo śliskie, szans na przejście nie ma, a nam się strasznie gdzieś akurat spieszy. I nagłe olśnienie: coś mi przecież mówiło, żeby tędy nie iść. Jadę tramwajem, widzę, że mam niedomkniętą kieszonkę w torebce. Coś podpowiada: zasuń ją do końca. A, gdzie tam, nie chce mi się, nie pierwszy raz jest otwarta. W sklepie nie mogę się doszukać portfela. Cała zdenerwowana doznaję olśnienia: portfel był w tej kieszonce!!! Pewnie ktoś z tego skorzystał. I złość na samą siebie: czemu nie posłuchałam tego głosu?? I jeszcze coś dla kierowców: jadę ulicą, na poboczu, na skraju jezdni stoi mężczyzna. Ułamek sekundy i myśl: zwolnij! Wlezie Ci pod koła. Co za absurd? Przecież stoi tak już dłuższą chwilę, widocznie na kogoś czeka. Tylko doświadczenie sytuacji opisanych poprzednio zapobiegło tragedii. Zwolniłam. Facet wlazł na jezdnię dosłownie metr przed moim samochodem. Dziękuję Ci Aniele Stróżu! Takich sytuacji jest setki, tysiące. Po wielu latach umiem już reagować na głos Anioła Stróża, choć nigdy go nie słyszałam. W przeciwnym razie, po ludzku mówiąc, potem pluję sobie w brodę, że nie zareagowałam na to „coś”, co mi przecież mówiło, zrób tak, a tak.
Bardzo chciałabym zobaczyć jak mój Anioł Stróż wygląda, ale to wielka łaska. Na razie mogę Go sobie tylko wyobrażać. Kiedyś mój synek, miał wtedy może że trzy latka, zapytał mnie: Mamusiu, czy ty widzisz swojego Anioła Stróża? Odpowiedziałam: nie, nie widzę, ale wiem, że On jest przy mnie. A on dalej: ale naprawdę Go nie widzisz? Było w jego oczach takie zdumienie, że zapytałam: no, a Ty Go widzisz? A on: no oczywiście, a Ty Go nie widzisz? I patrzy gdzieś w kąt. Zaczynam się czuć nieswojo i mówię: no, a gdzie widzisz tego Anioła? Synek: no przecież jest tu. Ja: gdzie??? No siedzi w nogach łóżka. Naprawdę Go nie widzisz??? Ciarki mnie przeszły i odruchowo spojrzałam w tamtą stronę. Wierzę, że niewinne dziecko dostępuję takich łask. Było w tych słowach dziecka tyle dziecięcej prostoty i szczerości, że nie sądzę, żeby była to tylko dziecięca fantazja.
Od wielu lat prowadzę własne przedszkole i żłobek, które nazywają się U ANIOŁKA STRÓŻA ? (jakże by inaczej?). To nasz Patron. Nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze mamy udany wyjazd, piękną pogodę na wycieczkę czy piknik rodzinny. Bywało i tak, że cały tydzień lało, rodzice pytają czy się odbędzie, że może lepiej odwołać, a ja im zawsze mówię: ZAUFAJCIE ANIOŁOWI STRÓŻOWI. ON ISTNIEJE NAPRAWDĘ. TYLKO GO POPROŚCIE. I dokładnie w dzień pikniku przepiękna pogoda. A następnego dnia znowu deszcz. Na początku niektórzy patrzą na mnie z politowaniem. Ale kiedy przekonują się, że rzeczywiście nigdy się nie zdarza, żeby coś nam nie wyszło, choć czasem wszystko na to wskazuje, to widzę, że zaczynają wierzyć, że ja muszę mieć jakieś dziwne znajomości tam u góry ?. A z czasem przychodzą i mówią: musimy poprosić Anioła Stróża, żeby coś tam…., dobrze że mamy tego Anioła Stróża bo inaczej to by się coś tam stało…
Niech pani poprosi Anioła Stróża, żeby coś tam. ..
Dlatego nie mogłam nie napisać tego świadectwa. Przydługie trochę, ale dopiero ten, kto wytrwał do końca, zrozumie, co chciałam w nim przekazać. ANIOŁ STRÓŻ jest przy nas w każdej chwili. Nie tylko nas strzeże, ale też podpowiada, co czynić, w takich błyskawicznych, przelotnych ułamkach sekund. Trzeba ich się słuchać. To On.
I mam nadzieję, że kiedyś poprowadzi mnie za rękę, żeby przekazać mnie świętemu Michałowi Archaniołowi. Tak to podobno będzie wyglądało…  przynajmniej ja wierzę, że będzie ze mną aż do końca. Amen.

 

Aneta Szczepaniak

Aneta Szczepaniak

Chciałabym podzielić się z wami moim świadectwem. Zaczęło się to mniej więcej na początku marca. Zaczęłam się modlić na różańcu z moją mamą przez messenger, parę dni później doszła koronka do Miłosierdzia Jezusowego. W międzyczasie znalazłam Teobankologie, zaczęłam się modlić z księdzem Teodorem. 25 marca razem z moją córką Pauliną podjęłyśmy się modlitwy za dzieciątko nienarodzone. Ofiarą naszą był alkochol. Parę dni po tym zaczęłam się źle czuć, dziwne bóle głowy których nie miałam wczesniej, wyzywanie Maryji w mojej głowie. Zastanawiałam się co się ze mną dzieje. Myślę sobie, że to nie ja bo ja nigdy tego nie miałam. Zaczęło to mnie przerażać. Tak a propo to się powtarzało kilka razy. Zadzwoniłam do Polski do mojej bratowej, wiedziałam, że ona zna odpowiednich ludzi, którzy mi pomogą. Umówiła mnie z nimi. To było małżeństwo charyzmatyczne. Pomodlili się ze mną, nademną. Pod koniec modlitwy zrobiłam znak krzyża na czole, tak mi powiedziano. Ujrzałam krzyż bardzo jaskrawy, ogarnął mnie spokój. Zaraz po tym zapytałam to małżeństwo czy palenie papierosów to grzech. Odpowiedzieli, że jest to zniewolenie. Zapytał małżonek tej Pani czy chciała bym rzucić, no wiecie! Nie planowałam rzucić tak od razu, wcześniej myślałam żeby schudnąć i dopiero rzucić. A tu takie pytanie. Wyobraźcie sobie, że powiedziałam, że chcę skoro to zniewolenie, wczesniej nie zdawałam sobie sprawy. Albo nie chciałam sobie zdać. Ale do rzeczy. Pomodliliśmy się żeby Pan Jezus zabrał mi to. Wyszłam z pokoju mojej córki bo tam odbywała się modlitwa, poszłam do swojej sypialni gdzie wisiał mój szlafrok, wyciągnęłam tytoń z kieszeni, a był cały, oddałam go mojemu mężowi i do dziś nie palę i nie mówię brzydkich słów. Ta modlitwa była w wielki czwartek wieczorem. A bym zapomniała, moja córka też jest w trakcie nawracania. Obydwie jesteśmy po generalnej spowiedzi.

Rita Ca

Rita Ca

Chcialam wam krótko opowiedzieć o miłosierdziu jakim darzy nas Nasz Pan.

Wiecie, kiedyś może to w naszym mniemaniu było nierealne prawda? Te rzeczy, które się dzieją, te cuda, które widzimy, te uzdrowienia, nawrócenia, ta miłość do szpiku kości. A teraz jest czymś nadspodziewanie częstym.
Hak tylko w naszym pojmowaniu Jego Obecności. Jak bardzo chcemy to wszystko widzieć.

Moje pierwsze realne spotkanie z Jezusem w pełni świadomości? Zwykła babka, która rzuciła pod nos książkę „Niebo istnieje naprawdę” a potem dziwny mail o temacie „Jezus Cie kocha”.
Potem totalna fascynacja, pierwsza poważna i oddana spowiedź, ale to wszystko na krótko, zgasło, wypaliło się, usłyszałam, że ziarno padlo na nieprzygotowana glebę. I tak zaczyna się etap średniej szkoły, masy problemów, złych relacji, które sprowadzają się do alkoholu, na początku trochę, potem dużo więcej.. Aż dochodzi do momentu, że dla zabawy manipuluje się ludźmi, gra się emocjami, tylko dla własnego samozadowolenia. Lecz gdzieś tam w środku zawsze z tyłu, że nie pasuje do tego życia. Choć jest to moment gdzie nie wyobrażam sobie go bez alkoholu. Tona problemów w szkole, chodzenie do niej pod wpływem, przeprowadzka, wylew ojca alkoholika, stracone przyjaźnie.
A potem znów Jezus robi mi bum na drodze. Spotykam 2 panie pedagog, które są pozytywnymi wariatkami, zaczynamy nawijać o Bogu godzinami, dzielić się różnymi materiałami i ewangelizować się nawzajem. W międzyczasie znów niszczę kolejną ważna dla mnie znajomość. Przychodzi moment załamki i leków, strachu, zaczyna się samookaleczanie, brak ucieczki, choć niby wiedziałam, że Jezus jest ze mną. Wtedy przypomniało mi się, że kiedyś poprosiłam Go o krzyż, wielki krzyż byleby tylko z Nim być. Byle by tylko Go czuć.
Doszłam do takiego momentu gdzie moje lęki nie pozwały mi wychodzić z domu. Zaczelam płakać, nie wiedziałam co się dzieje, za każdym razem jak próbowałam się podnieść potem leciałam jeszcze niżej. Aż w końcu poprosiłam Go by coś zrobił by zrobił cokolwiek. I udało się. Skończył się alkohol, ale lęki zostały. Poszłam do spowiedzi, przyjęłam Go upragnionego od dawna. Chcąc rozstać się z grzechami znów musiałam się pozbyć pewnej relacji, która ułatwiała mi życie, ale uznałam, że moje życie BEZ Jezusa jest niczym. Nie ma sensu.
Wyrzekłam się zła. Bardzo dużo pomogły mi spotkania z O. Danielem. Gdzie naprawdę doświadcza się Boga namacalnie. Teraz życie mimo, że nie jest usłane różami jest piękne. Piękne bo z Jezusem, z Maryją. Z całym Niebem, które nas tak bardzo kocha. Uświadomić sobie to, że ktoś tak bardzo kocha jest czymś tak niesamowitym, że nie da się tego wyrazić. Ze tak łatwo ale jednocześnie trudno to wszystko utrzymać, trzeba być pokornym i kochać a przede wszystkim ufać. Ufać choć często Go nie czujemy, modlić się żarliwie, dziekowac, wychwalać. On działa, działa tylko nie zawsze tak jakbyśmy chcieli. Oddajcie się mu w całości, On najlepiej wie którędy mamy iść, najlepiej zna nasze emocje, uczucia, wie to czego my nie wiemy. Potrafi wszystko zmienić w moment. A nasza Matka w sile różańca jest niezwyciężona.

Kochani chciałam wam powiedzieć, że nie ma nic wspanialszego niż życie z Nimi, NIE MA. I wiem, że krzyż jest ciężki, ale pamiętajcie bez krzyża nie ma miłości a bez miłości krzyża nie uniesiemy. Ufajcie Jezusowi i pójdźcie za Nim. Abyśmy wszyscy byli zbawieni. Amen.