Confessiones – Wyznania

Confessiones – Wyznania

Nigdy nie chciałem być księdzem! Była to ostatnia rzecz o której myślałem. Nawet dziś po wielu latach, do końca nie wiem jak się to stało?! Kiedy sam zdziwiony tym co robię, wstąpiłem do seminarium to usłyszałem – jeśli takich jak ty biorą na księży – to ja do kościoła nie chodzę! Moj patron – św. Augustyn, wielki teolog i filozof, wielki święty i wielki grzesznik, żyjący na przełomie trzeciego i czwartego wieku stworzył arcydzieło światowej literatury „Wyznania”, w których opisuje swoje grzeszne życie i nawrócenie. Niebawem będę się musiał zmierzyć z czymś co mnie przerasta. Rożnie może być. Pomyślałem więc, ze chyba nadszedł czas na moje…
No cóż, mogę tylko powtórzyć to co powiedział Petroniusz w „Quo Vadis” – „nie ma na całym świecie takich jagód, których bym nie próbował.” Nie jest to powód do dumy a raczej do zawstydzenia.
Wielu i wiele razy, przez te wszystkie lata mojego życia, mnie pytało – dlaczego? Jedna, jedyna osoba zapytała mnie dużo trafniej. Kiedy przedstawiano mnie jako kandydata do seminarium arcybiskupowi Majdanskiemu, ten popatrzył tak na mnie dziwnie i cicho zapytał: ciężko było? – kiwnąłem tylko głową – bo było ciężko, nawet bardzo.
Wiec dlaczego, tak wybrałem? Sam nie wiem! Wiem tylko, ze gdybym miał zacząć od nowa zrobiłbym to samo! A dlaczego??? – Dlatego….
Przyjedz w Niedziele do San Crisogono – to porozmawiamy – usłyszałem w telefonie cierpki głos generała. San Crisogono – to nasz klasztor i bazylika w rzymskiej dzielnicy Trastevere. Nie zapowiadało to niczego dobrego. Wzywał mnie normalnie na dywanik. Parę dni temu wróciłem z „apostolskiej” podroży. Chyba przesadziłem z tym Kazachstanem – pomyślałem. Kiedy trzy miesiące temu dzwoniłem do Generała z Polski i go informowałem, ze jadę do Wilna a potem do Karagandy, miałem cicha nadzieje, ze nie załapie tak od razu gdzie ona leży. O Moskwie wolałem nie wspominać, poza tym to miał być tylko tranzyt. Zresztą umowa była taka, ze dziesiątego Stycznia miałem się stawić w Austrii, a z tego się wywiązałem. Notabene nie bez problemów. Jechałem z przyjaciółmi (Darkiem, ksywa Morales i jego bratem Leszkiem) ze Szczecina, mieliśmy tydzień zabawić razem w Austrii i robiliśmy śmiałe i radosne plany, tylko, ze zaraz za granica z Niemcami w Czechach padł nam samochód, Dodge (automat!) odkupiony od amerykańskiej armii!! (nic dziwnego, ze tej wojny w Afganistanie nie mogą wygrać) Przesiedzieliśmy cala noc w lesie przykryci ponad metrowa warstwa śniegu, za nim nas stamtąd ściągnęli. Na co jak na co, ale tej zimy na brak śniegu to narzekać nie mogłem. Na Austrię i Czechy to chyba wysypali zapasy jakie mieli na dziesięć lat. Do Austrii dojechałem późno w nocy następnego dnia z ekipa zastępczą.
Na spotkanie z Generałem jechałem lekko poddenerwowany. Nigdy nie wiadomo co im tam strzeli do głowy. No i miałem racje!! Stary przyjął mnie razem z Padre Murciego swoim hiszpańskim consigliere – doradca. A ten się nie bawił w ceregiele tylko od razu wypalił, ze powinienem się ustatkować i gdzieś osiąść na stale i ze najlepiej jakby to była Ameryka Poludniowa!! Powiedziałem mu – słyszałem, ze Hiszpanie otwierają nowy dom w Al-Husajma w Maroku. Odpowiedział mi, ze dobrze słyszałem ale to na razie nie wchodzi w rachubę. A jak nie chce do Ameryki to mogę ewentualnie do Wietnamu. Zaczynało mi się robić ciasno. Trochę mnie przycisnęli. Mamy domy i klasztory w całej Ameryce Łacińskiej. Od Argentyny po Meksyk. Nagle sobie przypomniałem, również w Puerto Rico! Właściwie to czemu nie? Już miałem gębę otworzyć kiedy zadzwonili na modlitwy. Idziemy, dokończymy po obiedzie – powiedział General. Potem spojrzał na mnie i zapytał – A co ty tak drepczesz jak gejsza? Drakula mnie załatwił – odpowiedziałem. General zatrzymał się w pól kroku z wytrzeszczonymi oczyma i rozdziawioną japą – kto cie załatwił ?? – Drakula – odpowiedziałem spokojnie. Czy ty się dobrze czujesz?? – no właśnie nie – odparłem!! Co to za pseudo?? – indagował dalej – i w jaki sposób cie tak załatwił?? …Nagle wytrzeszczył oczy jeszcze bardziej i wyjąkał – chyba nie chcesz powiedzie, ze…
Nie!! Uciąłem krotko.
Moja świętej pamięci babcia zawsze mówiła: nie siadaj na kamieniu bo dostaniesz wilka. Bylem mały i nie bardzo wiedziałem o co jej chodzi. Dzisiaj wiem jaka była mądra!
Jak wracałem z Austrii do Rzymu – mowie do Generała – to zatrzymałem się parę dni w Bukareszcie u mojego przyjaciela Juana Jose, który jest argentyńskim konsulem. Z Juanem poznaliśmy się lata temu w Trypolisie w Libii i niejedno razem przeżyliśmy. Tyle razy mnie zapraszał, ze w końcu nie wypadało odmówić. Obchodzili właśnie rocznice powstania Instytutu Cervantesa, który propaguje oraz uczy języka i kultury hiszpańskiej na całym świecie. A jako, ze Cervantes, wieki temu, został wykupiony przez nasz zakon z niewoli muzułmańskiej w Marrakeszu i po śmierci pochowany w naszym trynitarskim kościele w Madrycie, to bardzo im zależało żebym z nimi był. Przy okazji poznałem cały Corpus dyplomatyczny Ameryki Łacińskiej w Rumuni!! I nie powiem, żeby nie było wesoło. Argentyński Ambasador, który właśnie zakończył swoja misje w Syrii dal nam nawet swój samochód i kierowce do dyspozycji, żebym mógł zwiedzić trochę Rumunie. No to pojechaliśmy do Transylwanii, zwiedzić Sinaia i Barasow. Miejsca kojarzone z hrabia Drakula. W niesamowitym zamku Peles byłem tak wykończony, ze spocony i wycieńczony przysiedziałem na kamiennej ławce a było kolo zera stopni. No i… tłumaczyłem metodycznie Generałowi.
Nie taki był plan – powiedział mój szef. Miałeś wrócić z Iranu ranny w pierś od kuli lub miecza a nie z Rumuni z chorym dupskiem!! Cierpienie jest cierpieniem, stwierdziłem filozoficznie. Poza tym moja „Stasia” już raz wam życie uratowała, no – a przynajmniej zdrowie!
I rzeczywiście tak było.
Kilkanaście lat temu kiedy studiowałem hebrajski i grecki na Biblicum, mieszkałem wtedy w Curii Generalnej (operacyjne centrum zakonu) na via Massimi – Monte Mario, dopadła mnie wtedy ta sama przypadłość. „Boleść Wrzodowa” w miejscu intymnym aczkolwiek delikatnym. Nie mogłem ani siedzieć ani leżeć (na plecach), ani dobrze stać czy chodzić po równym, nie mówiąc już o schodach! Nasza Curia to był piękny dom, willa z ogrodem i zabudowaniami gospodarczymi, położona w cichym i trochę odosobnionym miejscu w dzielnicy Monte Mario, zbudowana w początku wieku. Wielkie okna, potężne drewniane drzwi, pokoje ze cztery metry wysokie, wszystko wygodne, solidne no i niezbyt nowoczesne. Ale za to ten dom miał w sobie ducha!! I pełno zakamarków!! Bylem tak cierpiący, ze nie miałem nawet siły zejść na dol na posiłki. Jedliśmy (to się nazywa refektarz) na dole w pomieszczeniach, takich trochę piwnicznych, poprzerabianych na stołówkę, kuchnie, obok pralnia, spiżarnia, magazyny etc. Na parterze była kaplica i sale konferencyjne, chyba ze dwa gościnne pokoje. Ja mieszkałem na pierwszym pietrze z ówczesnym Generałem, Hiszpanem Jose Hernandez Sanchez, obok vice General Włoch Giovanni Savina. Na drugim pietrze mieszkało chyba dwóch ojców: Bosco z Isidoro i obecny General Joseph w drugim skrzydle gdzie była biblioteka. Było nas chyba sześciu nie licząc dwóch księży studentów z Afryki, którzy u nas mieszkali jako goście i dwie siostry z Madagaskaru, które nam gotowały i pomagały prowadzić dom. To był „otwarty” klasztor i zawsze mieliśmy jakiś gości, czy naszych współbraci, którzy przyjeżdżali praktycznie z całego świata. Nie było nudno. Bylem złożony taka boleścią i cierpieniem, ze najgorszemu wrogowi nie życzę. General dal mi takie dmuchane kolko, które latając samolotami, zakładał sobie na szyje żeby mu się wygodniej siedziało w fotelu i żeby mu głowa nie latała w tam i z powrotem. Podłóż sobie pod swoja „Stasie” to będzie ci się wygodniej leżało. Wypasiony wynalazek, nawet mogłem od biedy posiedzieć na tym parę minut w fotelu! Pamiętam to był Listopad, było ciemno i zimno. W dodatku padało i wiało. Wszyscy po Nieszporach zeszli na dol na kolacje. Ja nie miałem siły. Siostry mi przyniosły kolacje do mojej celi. Siedziałem na tym dmuchanym kółku w fotelu przy moim wielkim biurku. Zabierałem się do jedzenia przeglądając jakieś hebrajskie słówka. Siedziałem lewym bokiem do drzwi. Wkładałem właśnie kawałek prosciutto do ust kiedy drzwi się delikatnie otworzyły i do środka zajrzały dwie głowy jedna ubrana w beretkę poniżej klamki i druga w czapeczce powyżej klamki. Popatrzyły na mnie z wielkim zdziwieniem po czym delikatnie się ukłoniły i powiedziały: Buonasera…. Buonasera, zaskoczony odpowiedziałem pomalutku, po czym głowy się schowały i drzwi się zamknęły. Po chwili do mnie dotarło. Alarm!!! – wrzasnąłem. Ladroni!!! (złodzieje). Usłyszeli mnie chyba na placu św. Piotra tak się wydzierałem. Z dołu z wielkim impetem ruszyły posiłki, ze te moje dziadki się przy tym nie potłukły i nie połamały, bo z takim animuszem ruszyły bronic domu, to wielki cud. Po dziesięciu minutach przyjechali karabinierzy. Okazało się, ze tak – to byli złodzieje. Weszli po drabinie przez okno. Musieli obserwować dom i wiedzieli, ze o tej godzinie wszyscy schodzą na dol na kolacje. Włamali się do pokoju Generała i Saviny. Zabrali trochę gotówki i drobiazgów. Potem weszli do mojej celi. Nie spodziewali się kogoś zastać…a tu ja z moja obolałą „Stasią” bohatersko obroniłem nasz klasztor!!!
Przypomniałem o tym zdarzeniu Generałowi, żeby nabrał dla mnie trochę respektu i szacunku!
No tak rzeczywiście…pamiętam. No to jaki jest plan? – dodał. Plan jest taki, ze idziemy teraz na obiad – powiedział Murciego, który cały czas stal obok słuchając. Szedłem korytarzem mając pełną głowę. Nie bardzo to spotkanie idzie po mojej myśli. Trzeba coś wymyślić. Bo inaczej…
Przypomniało mi się co powtarzał mój przyjaciel Sima z Gwinei: życie jest jak tęcza – raz białe raz czarne. Moje tu zaraz może stać się nawet bardzo czarne. Bo jak do tej pory było naprawdę kolorowe. I kiedy tak człapałem zatroskany ze spuszczona glowa tym ciemnym klasztornym korytarzem dotarło do mnie nagle, ze ja właściwie żyję na kredyt!
Mialem dwadzieścia lat kiedy trafiłem na onkologie. Nie wiedziałem wtedy, ze naprzeciwko szpitala w którym bylem po drugiej stronie ulicy jest Seminarium Duchowne. Tam trafiłem trzy miesiące później. Nawet gdybym wtedy spotkał wróżkę, lub jakiegoś innego „widzącego” to założę się o wszystko, nie daliby rady przepowiedzieć nawet dziesięciu procent przyszłych wydarzeń.
I wtedy kiedy ja myślałem, ze to już koniec – to nie był to nawet początek!! Jeżeli Pan Bóg zamyka przed tobą jedne drzwi to otwiera wtedy drugie. Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Wszystko dzieje się według scenariusza, którego my niestety nie znamy. Chociaż czasami go czujemy i dostrzegamy jego małe fragmenty. Kiedyś poznamy go w całości i wszystko stanie się jasne! Poki co, jeśli możesz to na dwóch, jak nie dajesz rady to na czterech a jak nie możesz na czterech to się czołgaj – ale zawsze do przodu!!! W moim życiu tez bywało rożnie, raz lepiej raz gorzej. Bywały momenty wzlotów i euforii, ale tez upadków i rozpaczy. Były momenty z których mógłbym być dumny, ale i takie za które mi wstyd ….otarłem się o śmierć i o miłość. Zazdrość, nienawiść ale tez i przebaczenie. Sam malej wiary i odwagi, miałem szczęście spotkać w życiu ludzi, którzy byli gotowi do wielkich poświeceń i naprawdę mieli jaja!! Pomimo tego, ze często były to kobiety.
Pamiętam jak siedziałem z Imma i Juana, dwoma hiszpańskimi zakonnicami ze zgromadzenia: hermanas de caridad (po polsku szarytki) przy śniadaniu, w ich konwencie w Trypolisie, po Mszy św. i snuliśmy tajemne plany. Jest tylko jeden sposób – mówiła Juana (70l) i tak to właśnie zrobimy…
Chodziło o słynne samochody kontenery. Pakowano do nich nielegalnych uchodźców, głownie z Sudanu i Erytrei, kobiety dzieci, mężczyzn. Zamykano i wywożono trzy dni w głąb pustyni. Bez wody jedzenia. Kto przeżył ten przeżył. Resztę wywalano na pustyni, przyjeżdżali Tuaregowie, niektórych sobie zabierali innych….Takie to krążyły opowieści. Jedyny moment , kiedy można było coś zrobić to było na odcinku z obozu do tego pudla – mówiła Juana. Dac łapówę, ze sto pięćdziesiąt baksów za osoba i ja zawinąć.
Dobrze, pytam a co potem? – i jak ich przewieziesz do Trypolisu?
Zostaw to mi – muchacho – usłyszałem odpowiedz.
Wiedziałem, ze te dwie są mocne, ale nie myślałem, ze aż takie hazardzistki. Parę dni później mieliśmy na „przechowaniu” dziesięciu chłopaków z Erytrei. Tylko nie wiadomo było co robić dalej. Nielegalnie bez dokumentów i praktycznie żadnej szansy na wyjazd gdzieś dalej. Siostry próbowały wyżebrać jakąś pomoc dyplomatyczna u hiszpańskiego ambasadora, ale on delikatnie mówiąc nie był zainteresowany. No to się mogą tu zaklinować na ładnych parę lat – powiedziałem kiedyś na „naradzie” nie oni zresztą jedni – dodałem. Takich były setki , jeśli nie tysiące. Jakieś pomysły? – bo już próbowaliśmy prawie wszystkiego -na to odezwała się Rita, trzecia z tych hiszpańskich zakonnic, czterdziestoparoletnia, najcichsza i najmniejsza: napiszemy do Królowej i poprosimy o pomoc! Wszystkiego się spodziewałem, no ale nie tego!! Do jakiej Królowej!!?? No, do naszej Zofii. Ty mówisz o tej w Madrycie?? – pytam. Tak. Rita czy ty aby się dobrze czujesz? Czy tobie już zupełnie odwaliło?? Do Królowej!! To może ja tez gdzieś napisze – wrzasnąłem?? Tylko my nie mamy Króla – a szkoda!! Mogę ewentualnie do Prezesa ZUSU!!! Co to jest ZUSU – spytała Rita. ZUSU to jak kiedyś u was Inkwizycja, tylko Inkwizycje można było czasami błagać o litość – wytłumaczyłem!!
A zresztą niech sobie pisze. Właściwie..to ja na swoim dyplomie ukończenia studiów na Uniwersytecie w Salamance mam podpis Króla Juana Carlosa – a nigdy bym się tego nie spodziewał, kiedy lata wcześniej oblałem maturę z matmy i musiałem zdawać poprawkę! Trzy tygodnie później w Niedziele po Mszy św. o jedenastej podbiega do mnie Rita i pokazuje mi jakiś list. Patrze na nagłówek i oczom nie wierze: El Palacio del Rey…w liście sekretarz Królowej zapewnił, ze jej wysokość postara się w ten czy inny sposób pomoc siostrom w spełnieniu ich misji….jak ty to do … zrobiłaś??? Rita ty jesteś bruja!! (fonet. bruha – czarownica hiszp.) Nie jestem bruja!! Po prostu żeńska polowa rodziny królewskiej uczyła i wychowywała się w naszych Colegiach. Z obecna Królową na czele!!
Dziś wszyscy mieszkają szczęśliwi ze swoimi rodzinami w Kanadzie. Kiedy po maturze dorabiałem latem jako dee jay w dyskotekach na wybrzeżu wtedy, jeżeli już myślałem o klechach to na pewno nie kojarzyli mi se ze szmuglowaniem ludzi. Bylem młody, miałem trochę grosza i powiem nieskromnie – powodzenie u dziewczyn. Chociaż dzisiaj jak tak mysle to chyba nie było to powodzenie. Ładny byłem (!) – fakt – Ale chudy i chyba ta moja chudość i kruchość, wzbudzała instynkty macierzyńskie i inne u płci przeciwnej. Zresztą z wzajemnością. Kiedyś w Salamance nasz były generał sp. Jose Gamarra zapytał mnie tak przy obiedzie ni stad ni zowąd: Agostino!? Czy ty byleś kiedyś zakochany? Czy ja byłem zakochany? Padre Generale!!! A czy Papież jest katolikiem?? No co ty za durne pytania zadajesz?? No właśnie a Ojciec? …Pierwszy raz się poważnie zakochałem jak miałem jedenaście lat na koloni w pani Uli. Później życie mnie rożnie przeciągało. Mieszkałem co prawda w dziesięciu rożnych krajach ale wyrosłem w Polsce gdzie mieszkają najpiękniejsze kobiety świata!! Poza tym pochodzę ze Szczecina! Amen!
Kiedyś usłyszałem bardzo piękne i mądre zdanie, które powiedział mój profesor od hebrajskiego, Hiszpan, prof. Jimenez: jakże ja mógłbym być księdzem, gdybym nie potrafił kochać?!
Co by było warte nasze życie i cały ten nasz świat – bez miłości? Tylko, ze nam trochę się poprzestawiały pojęcia!! Nie kocha się za coś, kocha się pomimo wszystko!! Ludzi kocha się takimi jacy są a nie takimi jak my byśmy chcieli, żeby byli. Taki mądry to ja jestem teraz. Ale zrozumienie tego zabrało mi wiele lat. Jak zresztą wiele innych rzeczy. Na przykład tego jak bardzo dzisiejszy świat jest pełen niesprawiedliwości.
Wiem o czym mowie bo ja sam zostałem kiedyś niesłusznie zatrzymany i osadzony. I to nie przez kogo innego jak przez Gwardie Szwajcarska. Kilkanaście lat temu, kiedy mieszkałem w Berlinie przyjechałem do Rzymu z moim współbratem Ojcem Józefem (ksywa Zeb) i z moim bratem Norbim. Zatrzymaliśmy się w Curii Generalnej. Akurat Generała nie było, właściwie to był tylko Padre Angelo, generalny ekonom. Przy obiedzie nas pyta czy nie mamy ochoty przejechać się do Watykanu bo jedzie do Banco Ambroziano i ma tam przepustkę. Wiele rożnych rzeczy o tym banku słyszałem. Jasne – jedziemy. Wjechaliśmy do Vatican City przez jedna z bram. W środku nie wolno robić zdjęć, ale pomyślałem ze byłaby to kapitalna pamiątka dla mojego młodszego brata. Angelo skumał o co chodzi, mrugnął okiem i powiedział tylko: con discrezione!! ok, ok odpowiedziałem con discrezione (dyskretnie). Machnąłem parę fotek. Weszliśmy do banku Angelo poszedł do okienka, a ja pomyślałem no gdzie jak gdzie ale tu machnąć bratu zdjęcie to byłoby rzeczywiście coś. To była epoka aparatów normalnych – żadnych cyfrówek czy digitali. Żebym ja wiedział ze flesz jest przestawiony na automat…no i pyknąłem. Jeszcze lampa nie zgasła jak się znalazło kolo mnie dwóch Szwajcarów nie wiadomo skąd i jeden w cywilu. Wzięli mnie w środek i wyprowadzili. Gdzie mnie prowadzicie – pytam – próbując tłumaczyć ze jestem księdzem. Ani słowa. Nawet nie wiedziałem, ze w Watykanie maja areszt. Przyszedł jakiś wymuskany ważniak i pyta: a ten tu co – wskazując na mnie, robił zdjęcia odpowiada tajniak. Ten tylko machnął lekceważąco ręką, – w banku – dodał tajniak. Dawaj go tu zagdakał ważniak…i mnie normalnie zapuszkowali. Teraz zostanę oskarżony o szpiegostwo i mnie zamkną w kazamatach! No czego jak czego ale lochów to tutaj maja do cholery!! Nie powiem, żebym się trochę nie wystraszył. Wypuścili mnie po dwóch godzinach. Aparat oddali ale film zabrali, szkoda miałem tam takie fajne zdjęcia. Odstawili mnie znowu cala procesja pod Bank. Tam czekał Zeb, Norbi i Angelo, który szczerzył żeby i powtarzał : discrezione.
Nawet gdyby ksiądz był kardynałem musielibyśmy go zamknąć, powiedział mi na pożegnanie jeden z Gwardzistów i zasalutował, bo w międzyczasie wsadziłem w koszule pod szyje koloratkę. Kardynałem…pomyślałem, zresztą dlaczego by właściwie nie??
Taaak, rożnie to w moim życiu bywało. Moze jeszcze rożnie będzie. Kiedyś w swojej dumie myślałem, ze moje życie zależy ode mnie. Nawet nie przypuszczałem jakie jest kruche i jak bardzo zależy od Opatrzności. Pan Bóg nie przypadkowo stawia nam na drodze różnych ludzi. Tak było ze Stevenem, który mi uratował życie. Steven tez nie przypadkowo urodził się tego samego dnia i miesiąca co mój przyjaciel Jan.
Janek miał ksywę Książę, kupę szmalu i różne interesy. Kiedyś kupił na Karaibach jakaś skale, powiedział ze będzie to jego wyspa i zaczął tłuc monety. Kiedy się poznaliśmy, polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Swój swojego jednak….nawet wagowo byliśmy zbliżeni, chociaż on miał jakieś cztery dychy więcej. Zainteresowania mieliśmy tylko trochę rożne. Ja interesowałem się grzechem zawodowo od strony teoretycznej, Janek właściwie tez zawodowo tylko od strony praktycznej. Kiedyś byłem na Boże Narodzenie na polach naftowych przy granicy Libii z Egiptem, odprawiając tam pracownikom nabożeństwa. Był to dokładnie dwudziesty piaty Grudnia o piątej nad ranem, dodzwonił się do mnie Janek i zapytał: Gutek…czy Bóg istnieje?! Nie zdziwiłem się, bo w jego życiu długo Go nie było, ale w końcu zaistniał i to jak. Kiedyś odwiedził mnie we Włoszech w Cori. Był już tak wielki ze nie mógł chudzić. Miał specjalnego mercedesa zrobionego na zamówienie. Posiedzieliśmy wieczorem na balkonie i tak patrząc na piękne widoki i ciesząc się życiem i towarzystwem czuliśmy się szczęśliwi i nieśmiertelni. Na drugi drugi dzień byliśmy bardzo śmiertelni, żeby nie powiedzieć umierający. Tego dnia miałem dać wywiad przez telefon dla hiszpańskiej rozgłośni katolickiej „cope” na temat sytuacji emigrantów afrykańskich w Libii. To miało być live. Zadzwonili o czwartej pm. Janek później powiedział, ze byłem bardzo przekonywujący i w wielu punktach się ze mną zgadzał, chociaż nic nie rozumiał bo mówiłem po hiszpańsku, przynajmniej tak mi się zdawało. Nie bardzo to wyszło tak jak chciałem, a raczej w ogóle wyszło nie tak, ale przynajmniej mieli raz trochę inaczej – próbowałem sam sobie nie wiem czemu tłumaczyć. Janek potakiwał tylko głowa. Nie sadziłem, ze się kiedyś jeszcze nasze drogi z ta rozgłośnia skrzyżują. ( jak się więc zdziwiłem kiedy tydzień temu po sześciu latach napisał do mnie Luis Domingez, redaktor naczelny i bardzo prosił by powtórzyć i na nowo skomentować tamten fenomenalny wywiad! – Nigdy się nie wie!!)
Janek ostatnie dwa lata swojego życia spędził w łózko. Robił w życiu rożne rzeczy, nawet bardzo rożne. Grzeszył – jak my wszyscy. Chociaż on naprawdę potrafił grzeszyć. I takim go wszyscy znali. Później bardzo cierpiał. Nie usłyszałem ani razu słowa skargi. Sam go osobiście chowałem. Na pogrzebie było mnóstwo ludzi. Ale tylko ja wiedziałem, ze są ludzie, którzy zawdzięczają mu swoje życie. Jednym z nich był Steven. Ta akcja z nim to był naprawde majstersztyk.
Taaak, w tym moim życiu miało miejsce praktycznie wszystko. Dlatego tez i nie mogło zabraknąć cudu!!
To była Niedziela, odprawiałem w kościele św. Franciszka w Trypolisie (zresztą jedynym)Msze św. dla Erytrejczyków. Modliłem się po angielsku. Oni przeplatali to po swojemu. Nic nie rozumiałem. Myślałem o wtorkowej imprezie w naszej ambasadzie. Zaprosiłem tam mojego argentyńskiego przyjaciela Juana Jose bo chciałem go poznać z jedna Polka. W Libii ostatnio było niespokojnie, zapowiadali jakieś manifestacje. Po Mszy św. poszedłem do siebie i zadzwoniłem do Polski. Zaczęli mnie pytać co tam się dzieje u nas bo w TV mówią o wojnie. Jaka wojna?- pytam. Nic się tu nie dzieje. Nie skończyłem jeszcze mówić kiedy do mojego pokoju wpadł Steven, Togijczyk nasz zakrystian i pchnął mnie z krzesła na podłogę…wtedy zaczęli strzelać. Rozpoczęła się wojna…
Agostino!!! Gdzie ty leziesz?? – krzyknął General chwytając mnie za ramie. Tak się zamyśliłem idąc tym korytarzem, ze wlazłem na figurę Matki Boskiej stojąca przed kaplica.
I z czego tak się śmiejesz? – zapytał patrząc na mnie. Nie śmieję tylko ciesze – odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się jeszcze raz na wspomnienie wszystkich tych moich historii,ludzi, przygód, cierpień i radości. Ciesze się, ze zostałem księdzem. – a co ciebie tak nagle wzięło na wzruszenia – indagował General – ty się lepiej zastanów co chcesz teraz robić. Za dwa miesiące Kapituła Generalna. Ja kończę moja kadencje. Człowieku masz tyle lat a sam nie wiesz czego ty właściwie chcesz – jechał po mnie.
Właściwie to miał racje, nigdy do końca nie wiedziałem czego tak naprawdę chce. Popatrzyłem na Starego i na Murciego. Znają mnie od prawie trzydziestu lat. Oj oni tez przeze mnie stracili nerwów. Nie raz nadstawiali za mnie karku, bronili, tłumaczyli, trenowali własną cierpliwość i praktykowali dobroć. Szkoda mi się ich zrobiło bo nie zawsze potrafilem się za to wszystko odwdzięczyć, szkoda mi się zrobiło samego siebie,ze czasami byłem taki głupi. A oni byli dla mnie zawsze jak starsi bracia. I taki wzruszony jak rzadko kiedy pod wrażeniem chwili popatrzyłem na nich z czułością i wypaliłem – kocham was! – Piłeś!!!Raczej stwierdził niż zapytał General. I po chwili byłem już z powrotem na planecie Ziemia. Dobra – chudźmy na ten obiad – a ty, popatrzył na mnie – trochę się nad sobą zastanów. Ok. szefie – odpowiedziałem cichutko. Burza była zażegnana. Miałem już taki dyskretny plan na niedaleka przyszłość. Poza tym co tu się nad sobą zastanawiać. Gdybym miał jeszcze raz zacząć swoje życie, zrobiłbym to samo bez wahania. Nie jest łatwo, czasami nawet bardzo pod gore, zwłaszcza kiedy do akcji wkroczy ogoniasty a ten nie lubi marnować okazji. Czasami mamy wrażenie, ze nie damy rady, ze za ciężko, ze za trudno, bez szans, nie do przejścia! Ja tez tak mam, ale wtedy przypomina mi się co kiedyś przed wiekami powiedział Aleksander Wielki:

Jeżeli nie możesz zrobić tego co trudne – spróbuj tego co niemożliwe...

 

30 września 2018

Ostatni Krzyżowiec

W trzeciej klasie liceum przestałem chodzić do kościoła i na lekcje religii. Miałem siedemnaście lat i było mi jakoś nie po drodze z Panem Bogiem. Wtedy te katechezy były w salkach na plebaniach. Chodził kto chciał. Głownie po lekcjach, raz w tygodniu. My mieliśmy spotkania w salce na starej plebani. Piszę spotkania, bo to były właściwie bardziej spotkania i wolne dyskusje niż takie sformatowane lekcje. Było tak kameralnie. Ale wiek ma, może nie tyle swoje prawa, co i tez zachcianki. Poza tym jak się ma siedemnaście lat to się jest najmądrzejszym na świecie (dzisiaj dzięki google dużo, dużo wcześniej) Wiec ja również chciałem układać swoje młode życie według moich reguł, bez potrzeby innych, a już najmniej kościelnych!! Chwila refleksji przyszła na początku czwartej klasy – maturalnej. Matura to już była poważna sprawa. Jakby nie patrzeć, furtka przez którą się startowało w życie. A ja znowu nie byłem takim geniuszem, żeby próbować ja zdać polegając tylko na własnych silach. Każde więc wsparcie było mile widziane. Wiec właściwie co mi szkodzi zacząć znowu chodzić na tą religię?  Najbardziej się balem tego gderania księdza. Nawet nie wiedziałem, kto tam teraz jest, bo przez rok byłem „izolowany” od tematu. Wiedziałem tylko, ze jakiś taki wielki kudłaty, nawet miał ksywę Kunta-Kinte, ( jak ktoś pamięta, kto to był ?) Więc któregoś dnia zebrałem się w sobie i ze spuszczona głowa stanąłem przed obliczem ks. wikarego (rzeczywiście był kudłaty) – będziesz chodził? – zapytał. Skinąłem głową, ze tak. Ani jednego słowa więcej!!! Żadnego ględzenia , mamlania, umoralniania – nic. Tym mnie ujął. Miał na imię ks. Ryszard – don Ricardo.
Kiedy dziś przypominam sobie calą tą historię z jej zakończeniem po czterdziestu latach i parę tysięcy kilometrów od naszej salki katechetycznej, to wierzyć mi się nie chce jak misternymi nićmi była szyta przez Opatrzność. Nie ma czegoś takiego jak przypadki. Dowodem jest Ricardo!!!
W historii ludzkości byli geniusze, którzy się urodzili po to by skomponować symfonie, rozszczepić atom, napisać epopeje, zbudować bombę termojądrową czy polecieć w kosmos. Ricardo mógłby pewnie to wszystko – ale został księdzem….
Jeździł swoim maluchem jak Niki Lauda. Pomysły tez miał…jakby to wyrazić…nieprzeciętne. Kiedyś zorganizował wiatrówkę i polował na ptaki w naszej Katedrze, Bogu dzięki ptactwo tym się specjalnie nie przejęło i dalej sobie latało. Nasza Katedra to dość duży Kościół. Mieliśmy zakonnicę, zakrystiankę. Jak pamiętam ona zawsze tam była, siostra Celestyna. Zawsze zamykała kościół.(no i otwierała). Ale najpierw musiała pogasić wszystkie światła a włączniki były w zakrystii. Potem musiała zamknąć zakrystię i przejść przez cały pusty i ciemny kościół. Wiosną i latem było ok – ale jesienią? , kiedy było ciemno i wiało, a wtedy potrafiło, (bo blisko morza i te burze…) zrobić te kilkadziesiąt metrów przez pusty i ciemny kościół do przyjemności nie należało. Pamiętam miała taka wielką latarę i kiedy wychodziła to świeciła po kątach czy ktoś tam się przypadkiem nie zamodlił i nie został. I tak to któregoś burzliwego wieczoru zamknęła zakrystię i wychodziła przez puściutki kościół. A w konfesjonale schował się Ricardo, żeby jej zrobić dowcip. No i zrobił!! Kiedy przechodziła kolo tego konfesjonału to nagle wyskoczył z niego z wrzaskiem!!! …
Spraw zrobiła się gruba. Siostra wyjechała w jakieś spokojne miejsce, żeby się podleczyć, a Ricardo po jakimś czasie ogłosił wszem i wobec ze wyjeżdża na misje do Brazylii!!! Nawet mu babki kupiły biały materiał na sutannę. Wiem, bo moja babcia była krawcową i sama mi go pokazywała mówiąc, że misjonarze w dalekich krajach chodzą w białych sutannach. Dla mnie to była wtedy jedna wielka egzotyka bo nie miałem zielonego pojęcia ani o misjach ani o misjonarzach, ani o dalekich krajach. No i któregoś pięknego dnia Ricardo wyjechał…tylko nie do Brazylii a do Jarszewa na małą wioseczkę, położona trzy kilometry od naszej parafii. I tak nasze drogi się rozdzieliły….
Streszczając, lata później wstąpiłem do mojego zakonu w Wiedniu. Ale nowicjat ( taki rok przygotowania ) mieliśmy zrobić ( było nas trzech ) w Niemczech. W malej miejscowości, osiemdziesiąt kilometrów na północ od Munster, przy granicy z Holandią. Dwa miesiące wcześniej upadł mur w Berlinie.
Naszym przełożonym był ojciec Joseph. Mówił po polsku bo pochodził ze Śląska. (matka – Polka , ojciec – Niemiec). My nazywaliśmy go Zeb.
Któregoś dnia przy kolacji powiedział, że był dziś na spotkaniu księży z okolicy i poznał tam tez Polaka. Zaprosił go do nas żebyśmy sobie mogli pogadać po polsku. Ale kto on i skąd jest to nie bardzo wiedział, tyle tylko, że na razie robi kursy niemieckiego i pracuje jako kapelan w szpitalu. W przyszłym tygodniu postara się go do nas przywieźć.
No i jakież było moje zdumienie kiedy parę dni później zawitał do nas mój były wikary i katecheta don Ricardo (ks. Ryszard, przyp. autora).
Tego się nie spodziewałem (jak zresztą wielu innych rzeczy). Nowicjat trwał rok czasu. Przez ten czas Ricardo był u nas parę razy. Nawet przeszlismy na „ty” no bo łączyły nas już inne relacje. Ale nasze ścieżki znowu się rozeszły. Po zakończeniu nowicjatu nasi przełożeni wysłali nas do Wiednia byśmy kontynuowali nasze studia. No to je kontynuowaliśmy (Boże mój drogi!!!). Jakimś cudem po czterech latach prawie je ukończyliśmy. Wtedy nas wysłali do Stanów Zjednoczonych of Ameryka. Więc musieliśmy znowu kontynuować nasze studia (God bless America!!!)
Przez cały ten czas nie miałem żadnego kontaktu z R. I kiedy byłem już gotowy z moimi studiami w systemie amerykańskim, zjawił się w Filadelfii – gdzie mieszkałem w tym czasie – Ojciec General naszego zakonu Jose Hernandez…Jak się okazało nasi otwierali nowy klasztor w Berlinie, ale brakowało im personelu. A ja skończyłem studia i praktycznie byłem gotowy, żeby mnie wyświęcić, więc może bym przemyślał mój powrót do Europy a konkretnie do Berlina. Nie było co myśleć. Moi Amerykańscy współbracia zegnali mnie jakbym jechał na wojnę!!
Tak więc znowu zamieszkałem razem z Zebem. Niedługo potem zostałem wyświecony na księdza przez Arcybiskupa Berlina Kardynała Georga Sterzynskiego. (często się zastanawiałem czy on tak do końca wiedział co robi…?)
Jak się okazało Zeb miał cały czas kontakt z Rysiem, bo ten wrócił do Polski i był aktualnie proboszczem w jakiej wiosce nad Odrą przy granicy. Sto km w linii prostej od nas. Nie byliśmy wtedy jeszcze w Unii, ale te granice były już poluźnione. Wiec zaczęliśmy się znowu odwiedzać. Często zaopatrując się u niego w dobre i zdrowe wiejskie jedzenie. Nic się nie zmienił. Któregoś razu jak byłem u niego zaopatrzyć się w ziemniaki, buraki i marchew, siedział w jadalni przy stole i czytał jakąś gazetę. W pewnej chwili podniósł na mnie oczy, jakieś takie smutne, i powiedział jakimś takim miękkim głosem: wiesz co?? – Chodź!! – pojedziemy z misja do Iraku, tam przebierzemy się za pielęgniarzy i będziemy ratować chrześcijan!! Przypatrzyłem mu się dokładniej, cala twarz miał jakąś taka smutnawą. Wiedziałem, ze się leczy – ale na biodro, a nie na głowę. Ty wiesz – oczy mu zabłysły – jak duża jest wspólnota chrześcijan w Bagdadzie?! – A ty wiesz – zacząłem spokojnie – gdzie leży Bagdad?
Ale ciągnął dalej – a wiesz jak oni są dziś bardzo prześladowani? – Ktoś im musi pomoc!! – A pamiętasz – pytam – ze nie pracujesz dla ONZ tylko jesteś proboszczem w Godkowie??
Wracałem do Berlina zamyślony. Przy kolacji powiedziałem Zebowi:
Z Ryśkiem nie jest dobrze. – A co? – zapytał. No, ma już takie odloty, wiesz co sobie wymyślił? Jechać do Iraku ratować Chrześcijan… A tam takie papalapa – podsumował Zeb w swoim śląskim stylu.
… Rok później wysłali mnie na studia do Salamanki. Do Berlina nie wróciłem już nigdy (chyba, ze na lotnisko) Na wiele lat urwał mi się kontakt z Ricardo. Nasze drogi z Zebem tez się rozeszły.
I oto po wielu latach stałem na Placu św. Piotra i rozmyślałem nad swoim losem. Właśnie parę miesięcy wcześniej zakończyłem mój kilkuletni pobyt na Kanarach. I co dalej? (Wtedy byłem jeszcze na tym etapie niedorozwoju duchowego, ze myślałem, ze to ode mnie wszystko zależy …)To miało być inaczej. To cale moje życie religijne i kapłaństwo…było jakieś takie..bezbarwne. Właściwie dlaczego wybrałem tą drogę i wstąpiłem do mojego zakonu?
Mój zakon powstał w dwunastym wieku i jego charyzmą, to jest celem i zadaniem był wykup niewolników. To były czasy wypraw krzyżowych i wielu chrześcijan dostało się do muzułmańskiej niewoli. W Ziemi Świętej , Afryce Północnej i całym tym egzotycznym Bliskim Wschodzie. To były czasy straszne, ale i zarazem piękne, i z pewnością ciekawe. A mnie pociągała przygoda bo się wychowałem na tych opowieściach: Ivanhoe, Król Ryszard Lwie Serce, czy Robin Hood, co to zabierał bogatym i rozdawał ubogim. Te jego walki i przygody ze złym szeryfem z Nottingham, który uciskał i grabił biedny lud. To były czasy!! Jeździć po świecie i robić dobre uczynki. Bronić słabszych i prześladowanych. Jak błędny rycerz. Czasy się niestety zmieniły. Ilu dziś jest gnębionych przez ZUS i skarbówkę ?! I nie ma odważnego, który by był gotowy ich bronić. (No – chyba, ze się znajdzie jakiś kamikaze!!)
Moi zakonni współbracia osiem wieków temu byli gotowi rzucić wszystko i iść na krańce świata, żeby ratować swoich braci w wierze. I nie bali się. Przemierzali pustynie, morza, byli gotowi sami siebie oddać w niewolę żeby kogoś wykupić i wyzwolić. A ja?! Co ja dziś robię?? Co to za życie??Takie teoretyzowanie… i jak ten Kościół dzisiaj funkcjonuje i wygląda? Dlaczego tylu ludziom kojarzy się negatywnie? Wiem, ze durnie i łobuzy się znajdą wszędzie. Ja sam nie jestem lepszy.
Ciężko mi było i na sercu i na umyśle. Musiałem coś wymyślić. Powiedziałem sobie – nie zejdę z tego placu jak mnie nie oświeci co robić!!!
Nie mam szczęścia do tego miasta. Kiedy byłem pierwszy raz w Rzymie wrzuciłem pieniążka do słynnej fontanny di Trevi, żeby móc kiedyś tu znowu wrócić. Te moje pragnienia ktoś na górze usłyszał i postanowił je najwyraźniej spełnić, tylko po swojemu.
Po paru latach jak zacząłem studiować na Biblicum przechodziłem kolo tej cholernej fontanny cztery razy dziennie!! I patrzyłem z politowaniem na tych wszystkich półgłówków co tam wrzucają pieniążki!! Obiecałem sobie, ze na przyszłość będę bardziej ostrożniejszy z tym o co będę prosił.
Nie pomny na to, stałem teraz na środku placu i się żarliwie modliłem.
Boże spraw, żeby to moje życie nie było takie ciapowate! Co mam robić? Panie oświeć mnie!! No i mnie oświecił.. Tak mnie oświecił, ze od tego czasu omijam plac z daleka…
Do Libii przyleciałem dwa tygodnie przed Wielkanocą. To był inny świat. Jeden, jedyny kościół – w Trypolisie, w którym odprawialiśmy Mszę sw. w ponad dziesięciu rożnych językach z koreańskim i wietnamskim włącznie, nie mówiąc już o tagalog (Filipiny) czy malayalam (Indie)..Biskup Martinelli, Włoch urodzony w Libii. Allan filipiński franciszkanin. Amado tez filipiński zakonnik. Amado golił głowę na łyso i śpiewał wysokim tenorem. Pierwsze wrażenia jakie wywarł na mnie to takie, ze bardziej nadawałby się do szydełkowania niż do szwendania się po pustyni (zgrzeszyłem ciężko tymi myślami). Trzy lata później narażając swoje życie uratował moje. Salim – hinduski franciszkanin, następny -Magdy był z Egiptu i wołał na mnie „babuszka”. Celso, który wtedy był jeszcze w Kairze, gdzie kończył arabistykę, tez filipińczyk i Daneel, który był z Malty. Później dołączył do nas Sandro (Włoch) z Etiopii. No i ostatni Agostino PL.
Usłyszałem kiedyś, ze ludzi można podzielić na dwie kategorie: astronomów i astronautów. Astronomowie obserwują gwiazdy przez teleskopy i kontemplują ich piękno, astronauci – chcą tam polecieć. Pomału w tej mojej łepetynie zaczynało się przejaśniać, ze Kościół to nie jest to co ja do tej pory znalem – nie tylko to! To coś dużo więcej. Poznałem w Libii ludzi, którzy byli strasznie prześladowani za swoja wiarę, ale dalej byli gotowi oddać za nią życie! Kiedy z nimi się spotykałem, rozmawiałem czy modliłem to wstyd mi było za samego siebie, że ze mnie taka miernota. Dlatego postanowiłem zostać astronautą.
Któregoś dnia zaczepia mnie Amado – słuchaj mówi – mamy tu mały problem a właściwie nie taki mały. Widziałeś tą rodzinę co przychodzi tu codziennie? Oni są z Iraku. Uciekli parę lat temu z Bagdadu kiedy zaczęła się masakra chrześcijan. Po roku jakimś cudem dotarli tutaj. Było ich wszystkich siedmioro, ale parę lat temu Magdiemu udało się wywieść stąd dwóch najstarszych braci a rok później twojemu rodakowi dwie starsze siostry…nawet nie pytałem jak, bo wolałem nie wiedzieć. Wszyscy czworo są od lat w razem w Norymberdze – a tu zostali rodzice z najmłodszą córką. Od lat próbują stąd się wydostać. Trzeba im jakoś pomoc. To co? – pytam – mam ich wziąć na materac? Nie wygłupiaj się – mówi – trzeba im pomoc załatwić wizę. Amado !! – a co ja – dobra wróżka jestem ? – krzyknąłem. Jak ty chcesz im wizę załatwić? To robota dla czarodzieja! Zaczął cicho mówić – widzisz – oni już dostali exit vise ( wizę wyjazdową, (Do Libii łatwiej było wjechać niż wyjechać ) ważną na miesiąc czasu i muszą w tym czasie wyjechać, bo inaczej będą nielegalnie i wtedy jak ich złapią to wsadzą do jakiegoś obozu na pustyni.
No a potem? – pytam. Wtedy nie ma już żadnego potem.. widzisz.. ciągnie dalej.. ja miałem nadzieję, ze mi tu taki jeden pomoże, ale nie dal rady, Aby dostać wizę schengenowską składa się podanie w konsulacie kraju do którego się jedzie , potem oni wpuszczają te dane w komputer i jeżeli nie są na czarnej liście i żaden z kraju uni nie ma nic przeciw to się tą wizę dostaje.
– a ile czasu trwa ten cały proces? – normalnie do dwóch tygodni – a ile czasu jeszcze oni mają – pytam dalej. Szesnaście , – odpowiada cicho Amado. Ich córka Nora dzwoni codziennie z Norymbergi. Nie wiem co robić. Ja tez nie – pomyślałem.
Calą noc sobie wmawiałem, ze nic mnie to nie obchodzi. Cymbał Amado, po jaką cholerę się brał do tego? – bo chciał pomoc- szepcze mi do ucha jakiś głos. A co mnie to obchodzi? Co ja mogę?! – to taki qrwa z ciebie błędny rycerz co to broni slabszych? – wrzasnął mi prosto do mózgu……
Następnego dnia rano wola mnie biskup i mówi – dziś jest święto narodowe Italii. Mamy zaproszenie do konsulatu. Pójdziesz ty, ja i Daniel.
Jako Vicariat Apostolski, czyli przedstawiciele Watykanu, zawsze byliśmy zapraszani przez wszystkie ambasady (z Arabia Saudyjską włącznie) na wszystkie rauszty. Ja chodziłem głownie na europejskie i latynoamerykańskie i tez afrykańskie. Magdy na arabskie. Daniel na wszystkie, biskup na żadne. I dobrze, pomyślałem, bo muszę pogadać z konsulem niemieckim. Chciałem zacząć w soboty odprawiać msze sw. po niemiecku i prowadzić katechezę dla dzieci. Będzie okazja żeby poprosić konsula, żeby to swoimi kanałami ogłosił. Przebrałem się za księdza, to znaczy w koloratkę i poszliśmy bo włoski konsulat znajdowali się dosłownie dwieście metrów od kościoła Daniel mi pokazał, który to niemiecki konsul i ze ma na imię Jens. Podszedłem, przedstawiłem się i powiedziałem po niemiecku, ze mam właśnie taki zamysł utworzyć duszpasterstwo niemieckojęzyczne i czy ewentualnie mógłby jakoś to upublicznić. Spojrzał na mnie jak na robaka i powiedział po angielsku(!), ze jego to nie interesuje bo ma inny światopogląd, ale ewentualnie może wywiesić jakieś ogłoszenie na tablicy w konsulacie. Był wysoki i chudy i chamowaty. Nie to nie – gebelsie jeden – pomyślałem i poszedłem szukać baru. W Libii jak i całej reszcie krajów muzułmańskich obowiązuje prohibicja, ale nie na przyjęciach w ambasadach ( za wyjątkiem arabskich – dlatego tam chodził Magdy). Dlatego zawsze przed tymi barami były długie kolejki bo wielu chciało się napić. Ja akurat nie musiałem tam sterczeć i czekać pól godziny, bo bar i catering obsługiwali wszędzie Filipińczycy, którzy przychodzili na msze sw. po angielsku w piątek o dziesiątej, którą ja często celebrowałem. Zaraz tez jeden jak mnie zobaczył od razu się uaktywnił i przyleciał ze szklanką. Zimny i podwójny – proszę ojca i błysnął zębami. Rzeczywiście był zimny, aż go przytuliłem do policzka. No nareszcie jakiś pożytek z tego duszpasterstwa – pomyślałem.
Wtem prawie wlazłem na tego Niemca. Zaczęliśmy rozmawiać, tym razem po niemiecku. Pytam się skąd on jest, a ten mi odpowiada ,ze z tej wschodniej części. Ale dokładniej – ciągnę – a nie będzie pan wiedział, niedaleko granicy z Polską. Ja tez – mowię, mieszkam niedaleko granicy. A miasto – pytam. Volgast. Volgast?! To niedaleko Świnoujścia, bo ja z Kamienia Pomorskiego! Z Kamienia?!! – wrzasnął – ja tam na regaty jeździłem.
Dwa tygodnie później w sobotę Jens przyprowadził swojego syna i córkę do kościoła, podszedł do mnie i powiedział: Gustav ja się wychowałem bez Boga, ale chciałbym żebyś moje dzieci nauczył modlić się po niemiecku.
No i nauczyłem.
Party zaczęło się kończyć a ja tu caly czas zbierałem siły żeby rozmówić się z naszym konsulem. W tym momencie nie było mianowanego ambasadora i całego zespołu więc Daniel pełnił wszystkie funkcje. Ale jak to zrobić, kłamać nie chciałem, prawdy za bardzo tez nie mogłem powiedzieć. Ale zawsze mogłem poteoretyzować. To był bardzo porządny człowiek i chciałem być z nim uczciwy. Zaczęliśmy o pogodzie, o sytuacji na świecie i innych pierdołach. W końcu przeszliśmy na emigrantów. A tak teoretycznie – pytam – jakbym chciał kogoś zaprosić do Polski to co bym musiał zrobić. A kogo? – pyta – Libijczyka? Nie … przeciągam, ale tak myślę o tych chrześcijańskich uchodźcach, jakby można było im pomoc. Po tym wszystkim co przeszli. Oczywiście zgodnie z prawem. – To nie takie proste proszę księdza. No, właśnie wiem ale możliwe? – zagaduję z nadzieją.
Teoretycznie tak, potrzebne by było zaproszenie, później wnioski, potem trzeba by to było wszystko zweryfikować w systemie i może by dostali pozwolenie na wjazd do unii. Ale o to dziś naprawdę jest ciężko. No tak – westchnąłem….a to zaproszenie to jakie? I od kogo?
Oficjalne, potwierdzone – według norm. – Najlepiej by było od jakiejś instytucji ? – pytam. Tak. – Na przykład caritasu czy parafii? Właśnie..
A gdybym tak znalazł kogoś kto by się tego…eee.. podjął i wystawił to zaproszenie? – jeżeli zgodnie z prawem, no to wtedy oczywiście moglibyśmy złożyć wnioski zgodnie z przepisami, nie widzę problemu.
Czułem się jak kretyn, przecież to inteligentny człowiek i widzi jak kręcę.
Calą noc myślałem kto mógłby mi pomoc. Rano spotkałem Samira (ojca ..
wpatrzony we mnie jak w obraz) – dzwoniła moja córka Nora – powiedział nieśmiało, chciała z tobą abuna (ojcze arab.) porozmawiać. I co ja jej mogę powiedzieć – westchnąłem. Musiałem się przejść.
Zadzwoniłem w parę miejsc żeby delikatnie wysondować szanse, ale potem nawet nie próbowałem poruszać tematu. I nie masz się co dziwić – mówiłem sam do siebie. Ludzie traktują życie poważnie a ty sobie nawbijasz do tej głowy jakieś dyrdymały. Człowieku ty się zastanów, bo się zachowujesz jakbyś spadł z księżyca i jeszcze masz pretensje do innych. Wez ty popatrz tak trochę na to co robisz.
Czułem, ze miałem rację. Co ja właściwie sobie wyobrażałem, ze jestem jakiś 007. Za dużo filmów!! Zaczęło mi być wstyd przed samym sobą. Kto zdrowo myślący ci pomoże? – musiałby być jakiś zdrowo szurnięty! Płakać mi się chciało. Co mnie w ogóle podkusiło żeby się czegoś podejmować. Stałem na ulicy niedaleko byłej katedry przerobionej na meczet. Nagle mnie olśniło!! To nie było jak piorun, było jak bomba. A Ricardo!!!…. chwyciłem telefon, sprawdzam czy mam jego numer, ok mam jakiś polski….dzwonie…. odebrał: nooo cześć….tyle czasu, gdzie ty się teraz podziewasz – jestem w Trypolisie – odpowiadam. A co ty robisz w Libanie? – nie Libanie tylko Libii, no to co robisz w tej Libii?? Do tej chwili to jeszcze sam tak naprawdę nie wiedziałem – odpowiedziałem mu zaczynając wszystko w końcu ogarniać umysłem. Słuchaj Rysiu – ty pamiętasz jak parę lat temu chciałeś pomagać Irakijczykom?? – pewnie ze pamiętam – odpowiedział. – To jest okazja!
Dwa dni później dzwoni do mnie konsul – przyszedł fax z zaproszeniem, wszystko w porządku, mogą przyjść i złożyć papiery i musi ksiądz przeczytać to pismo. – czemu? – pytam zdenerwowany – coś nie tak? Nie, wszystko ok, tylko, ze to unikat – skalę by wzruszył, a co dopiero urzędników. Samir z zoną i córką pobiegli wypełniać formalności, wszystko sprawnie zostało załatwione , teraz pozostało tylko czekać. Odpowiedz powinna przyjść do dziewięciu dni powiedział mi Daneel. Exit visa była ważna jeszcze dziesięć. Nora dzwoniła codziennie. Irakijczycy codziennie byli u nas. Ja pojechałem na trzy dni odwiedzić polski campus w Garabuli, gdzie nasi budowali port, (ale o tym to innym razem bo tu trzeba parę rozdziałów i to tylko dla ludzi o mocnych nerwach).
Nagle aż mnie zmroziło z gorąca. A w Warszawie idioto? Co oni zrobią w Warszawie? Przecież jak ich gdzieś zatrzymają to zaraz wszystko wyjdzie na jaw. Kto w to durniu uwierzy, ze oni z Bagdadu przez Trypolis przyjechali do Godkowa?! Jak ja mogłem o tym zapomnieć?! Dzwonię do mojego przyjaciela rodaka Ojca Piotra (który jest sam w sobie legendą)i mowię jak  się sprawy mają. Podał mi numer, kazał tam zadzwonić, powołać się na niego i przedstawić sprawę. Patrzę, numer warszawski, dzwonię, ktoś odbiera i słyszę: Szczęść Boże , siostra Maria – słucham. Zatkało mnie.. zacząłem stękać i coś mówić bez składu, w końcu oprzytomniałem żeby wszystko zrelacjonować. Siostra miała cierpliwość bo mnie wysłuchała i powiedziała – proszę się nie martwic, proszę ojca, wszystko będzie dobrze – Jezus się tym zajmie i się wyłączyła. Jezus się tym zajmie! – łatwo jej mówić, pomyślałem. Zadzwonił Daneel i pyta czy oni mają kopię tego zaproszenia bo to trzeba będzie pokazać w Warszawie. Dzwonię do Samira i pytam. Jasne, ze nie mają!!! Dzwonię do Ricardo i mowie żeby na nasz fax w klasztorze przesłał kopię. Ok, słyszę. Czekam, czekam przy tym faxie i nic. Dzwonie – Rysiu – wysłałeś? – No tak. Akurat przechodził obok biura Magdy i powiedział: co ty babuszka tak się pastwisz nad nad tym faxem, popsuł się trzy dni temu. No zaraz mnie… dzwonie…Samir gdzie jesteś …w biurze podroży… mają tam fax? …tak…dawaj numer. Dzwonię …Rysiu wyślij to pod ten numer. Jak ja dziś nie zwariuję, do Samira …i co przyszło coś…tak, ale nie da się tego czytać…ok to po polsku. Macie bilety ?? tak, Abuna już się nie zobaczymy, jedziemy prosto na lotnisko. Samir zadzwoń zaraz jak tylko przejdziecie na lotnisku wszystkie bramki ….. i niech Bóg was błogosławi…shukran (dzieki) abuna…Aufwiedersehen in Nurnberg…dodałem szeptem
Wieczorem byłem zaproszony na grilla przez mojego przyjaciela Andrzeja. Bylo parę osób z branży, był tez Daneel. Patrzył tak na mnie z uśmiechem. Uciekałem od jego wzroku. Apetytu nie miałem. Samir nie zadzwonił, minęło parę godzin. Jeżeli nie mógł z lotniska w Trypolisie to z Amsterdamu na pewno by mógł. Znaczy, ze ich zawinęli. Zrobiło mi się niedobrze. I coś ty człowieku najlepszego zrobił? Ale się ludziom przysłużyłem! Boże, co ja narobiłem ! Zadzwonił telefon, patrzę, warszawski numer, no tak jeszcze zakonnice, pewnie się niecierpliwią…ciężko westchnąłem i zrezygnowany odebrałem… tak, słucham… tu siostra Maria.. paczka dotarła!
Dwa dni później wieczorem stałem na promenadzie nad morzem, wlasnie dzwoniła Nora , nie mogła mówić, tylko szlochała.
Zakonnice chciały swoim gościom pokazać Kraków, ale z roztrzepania, z tego są znane, pomyliły busy i przewoźników i zamiast ich wsadzić do busa na Kraków to wsadziły do tego na Wrocław. A jak się okazało tak naprawdę to ten bus jechał do Norymbergi. Z tymi kobietami to tak zawsze….
Cala rodzina spotkała się po dwunastu latach, długich latach.
Stałem nad morzem i patrzyłem w dal, tam parę tysięcy kilometrów, prawie idealnie w linii prostej jest mój dom, moja plaza i mój Bałtyk.
Przypomniała mi się nasza salka katechetyczna. A jakbym tak wtedy nie poszedł na religię i nie poznał Ryszarda?….Nie myślałem, ze nasze słowa i to co robimy mogą po latach dać takie efekty.
Gdzie nasz Kamień, gdzie Bagdad, Trypolis a Norynberga, a wszyscy ci ludzie i wszystkie te zdarzenia jakie miały miejsce. Nie ma przypadków.
Jak to wszystko jest ze sobą powiązane.? Ależ precyzja !!
Uśmiechnąłem się do siebie. W końcu coś mi się udało.. A tak swoja drogą jeśli się udało raz to dlaczego nie miałoby się udać i drugi..? Tylko to nie było tak do końca fair play. Przypomniało mi się łkanie Nory. Zrobiło mi się cieplej na sercu i pomyślałem – walić fair play!!
Ps. Na maturze oblałem pisemny z matmy , ale zdałem poprawkę.

Wszystkie osoby, imiona, nazwy i zdarzenia są jak najbardziej przypadkowe ?

18 sierpnia 2018

Made in heaven

Dziwie się , ze ludzie chodzą do kościoła! Ja chodzę bo mam blisko i mi za to płacą. Ale ludzie? Tak naprawdę to po co chodzicie do kościoła…??..No, żeby się modlić – jasne. I o co się najczęściej modlicie?? O zdrowie! …I co? Zdrowsi jesteście? Przestajecie chodzić po aptekach? Spada wam cholesterol czy trójglicerydy, przestaje was łupać w kościach? Nie! …O co się jeszcze modlicie? – O pokój. Na każdej Mszy św. I co? Wystarczy włączyć wiadomości: pokój w Syrii, Iraku, Somalii, Rwandzie, w naszej Ojczyźnie, ze o naszych rodzinach to już nie wspomnę!! O co się jeszcze modlicie…? no, bądźmy szczerzy – żeby nam było lepiej, tez ekonomicznie, żeby to nam się wszystko jakoś układało. I co? Poprawia wam się? Śmiem wątpić! Jak wam się układa z bankami? Przysyłają Wam na święta życzenia – czy rachunki i to z takimi cyframi z kosmosu, ze sam ogoniasty by się w tym nie połapał skąd oni to biorą?!
Księża na was krzyczą (może nie wszędzie), ze jesteście grzesznikami (no bo jesteście). Zanim wyjdziecie to musicie jeszcze zapłacić, tzn rzucić na tacę i za tydzień znowu jesteście!! I gdzie tu sens i logika?!!
No, właśnie…..tu nie ma ani sensu ani logiki…
Istnieją rzeczy, których nie da się wytłumaczyć racjonalnie. I właśnie do nich nalezą te najpiękniejsze: przebaczenie, miłość, nadzieja, wiara.
Tego nie da się pojąć umysłem, to można zrozumieć jedynie sercem. Dlatego ten kto w tym nie jest – nigdy tego nie zrozumie…Dlaczego ludzie są gotowi oddać swoje życie za tych, których kochają i za to co kochają i w co wierzą?? Dla nich będziemy zawsze ciemnogrodem i średniowieczem. Dla innych będziemy tym czym naprawdę powinniśmy być – nadzieją!
Jeżeli to w końcu zrozumiemy!!!
Ludzie zawsze znajdą jakieś wytłumaczenie żeby nie pójść do kościoła. Jest za zimno, albo za gorąco, za daleko albo za blisko, albo proboszcz gada o polityce, albo krzyczy o pieniądze, albo za bardzo wieje, albo jest za duszno, czy za parno, albo z kolei proboszcz nic nie mówi, zawsze.. zawsze coś się znajdzie. Ale takim najsmutniejszym powodem, który często słyszałem i to głownie z ust młodych ludzi to było: proszę ojca ja to nie chodzę do kościoła – bo to wszystko nudne!! … Nudne?!
Niektóre modlitwy mogą być…może nie tyle nudne co monotonne, księża – no cóż tez mogą być, no i kazania..tez czasami się takie trafiają. Ale, żeby nasza wiara, to w co my wierzymy i wszystko to co ją tworzy było nudne…??! Pewnie to nasza wina, księży, ze nie zawsze potrafimy to przekazać.
Ostatniego, piątego roku mojego pobytu w Las Palmas zmienił się biskup. Dotychczasowy odszedł na emeryturę (obowiązkowo – każdy, który kończy siedemdziesiąt piec lat) i przyszedł nowy z Valencii. Zaraz tez zaczął objeżdżać swoją diecezję by ją lepiej poznać. A tworzyły ją trzy wyspy: Lanzarote, Fuerteventura i Gran Canaria. Przyjechał tez do mojej parafii. Bylem chyba jedynym księdzem na wyspie dla którego hiszpański nie był językiem ojczystym, więc spytał mnie czy daję sobie rade. I czy w ogóle mnie ludzie rozumieją, a nade wszystko czy słuchają bo u nich z dyscypliną w kościele to raczej na bakier. Kręcą się, komentują i robią dużo hałasu, zwłaszcza w czasie ślubów i chrztów. Wiec mowię jego ekscelencji, ze najpierw to przesadzam: te młode i wyzywająco wyglądające kobiety na tył a do pierwszych ławek te starsze, żebym się mógł skupić nad mszałem. Potem zaczynam głośno liczyć po niemiecku: eins, zwei , drei .. no i wtedy wszyscy durnieją, jak na komendę robi się cisza i zaczynają mnie słuchać.
Wtedy biskup opowiedział mi anegdotę. – W pewnej malej miejscowości na południu Hiszpanii w Andaluzji, ludzie przestali chodzić do kościoła. Z powodu księdza, który mówił nudne kazania. Tak przynudzał, ze w końcu doprowadził ludzi aż do takiej desperacji. Dotarło to w końcu do biskupa. Księża, jak wszyscy inni ludzie, są różni. Jeden ma talent do tego, drugi do czego innego. Jedni są dobrymi organizatorami lub budowniczymi kościołów, inni potrafią dotrzeć do chorych czy uzależnionych, a jeszcze inni są dobrymi kaznodziejami. Ja osobiście wolałbym odprawić trzy msze w wiezieniu niż jedną dziecięcą. Dzieci mnie paraliżują! Nasz Juanito, chociaż młody, nie miał akurat daru do mówienia kazań. Wezwał go biskup do siebie i zaczął mu tłumaczyć: – musi ksiądz coś zrobić, żeby księdza słuchali. Ludzi trzeba zainteresować, potrząsnąć nimi, rozbudzić, a nawet lekko zaszokować! – ale ja ekscelencjo, no ten, tego ..no nie potrafię – zaczął się jąkać nasz księżulek. To chodź ze mną a ja ci pokaże jak to się robi – powiedział biskup pomału tracąc cierpliwość.
Weszli do kościoła pełnego ludzi, biskup stanął na ambonie i zaczął tak:
Drodzy bracia i siostry!! Zakochałem się!! – ludzie osłupieli
Zakochałem się bez pamięci! – ciągnie dalej. W pięknej kobiecie! – wszyscy w szoku.
Mężatce! – krzyknął jego ekscelencja. Ani chybi zwariował – pomyślała większość.
Która ma syna!! – dołożył biskup – ludzie oniemieli!
A na imię ma Jezus!!! – Wszyscy krzyknęli i zaczęli bić brawo bo zrozumieli, ze w ten oto oryginalny sposób, biskup chciał wyrazić swoją miłość do Maryi, Matki Bożej.
Juanito nie mógł się doczekać kiedy wróci do siebie na wieś. Pierwsza niedziela zbiegła się z jakimś świętem, więc kościół był pełen jak nigdy.
Wbiega na ambonę i krzyczy:
Ludzie!! Ludzie!! – biskup się zakochał! – wierni jak na komendę obudzili się z letargu, nawet ci z tylu…
Tak, tak, zakochał się bez pamięci – ciągnie młody proboszcz
W pięknej kobiecie – mężatce!! – wszyscy zdębieli
Która ma syna – wrzasnął Juanito
… po chwili dodał zakłopotany – tylko zapomniałem jak ma na imię !! …
My wiemy jak miał na imię, tylko nie zawsze wiemy jakie ma wobec nas plany. Próbujemy je pojąć, ale mizernie nam to wychodzi, dlatego najczęstszym pytaniem jakie zadajemy jest: dlaczego?
Często załamani, obici przez życie, zrezygnowani i zrozpaczeni – pytamy: czy my w ogóle mamy jakiś wpływ na nasze przeznaczenie?! – Mamy!!!
Ale zupełnie inaczej niż sadzimy…
Kiedyś w styczniu dzwoni do mnie mój przyjaciel Japa (skrót od Jan Paweł bo takie mu nadali imię zakonne) i prosi bym go zastąpił na jakichś rekolekcjach, w górach, w jakiejś pustelni (?). W lutym miałem jechać do Austrii do mojego współbrata Zeba więc się za bardzo do pomysłu nie zapaliłem. Poza tym parę miesięcy wcześniej Japa wsadził mnie na minę.
Miał prowadzić jakieś rekolekcje, ale jak zwykle coś mu wypadło. Dzwoni do mnie i prosi o przysługę. Bylem wtedy krótko po powrocie z Kanarów, więc pomyślałem, ze to dobrze zrobi mojemu morale, taki oddech polskiej duchowości – po plażach Gran Canari. Zastanawiałem się tylko czemu on w kółko gadał o surówkach i żebym zabrał dresy i adidasy. Chyba raczej mój habit – pomyślałem – przecież nie jadę na olimpiadę tylko na rekolekcje. Po paru dniach coś mnie jednak tknęło i wbiłem w Google nazwę miejscowości gdzie miałem jechać – wyskoczyło: Zaborówiec, rekolekcje odchudzająco-oczyszczające!! (dieta jarzynowa) Zabiję go!!
Pojechałem. Było tam pięćdziesięciu samobójców, mężczyzn i kobiet (nawet paru księży) gotowych na wszystko. I ja miałem tym desperatom głosić rekolekcje, nieść słowo pocieszenia. A mnie – to kto pocieszy?!
Dom należał do sióstr, ale szefową była p.Ula. Bezwzględna kobieta. Tylko ją zobaczyłem zrozumiałem, że łatwiej byłoby pertraktować z terrorystami niż z nią. Płakać mi się chciało..
Japa dobrze wiedział co robi kiedy mówił o surówkach. Po trzech dniach ich jedzenia robiło mi się niedobrze od samego patrzenia na nie. Kobiety z kuchni (jak siostry miłosierdzia) wynosiły mi potajemnie, jak w jenieckim obozie, surową cebulę, która potem potajemnie jadłem w lesie. Piątego dnia byłem tak głodny, ze nie wiedziałem co ze sobą zrobić. W nocy leżałem na łóżku i rozmyślałem co ja zrobię z Japą jak przetrwam. Ssało mnie strasznie w żołądku. Nagle myśl jak błyskawica przeleciała mi przez głowę. Przecież mój pokój, gdzie mnie ulokowały siostry przylega do pokoju z którego zrobiły zakrystię i tam trzymały wszystko co potrzebne do liturgii. Wiec muszą mieć tez i zapas komunikantów, które się święci i konsekruje podczas Mszy św. Wyskoczyłem z łóżka jak z katapulty. Były.. siostry miały zapas „opłatków” na parę miesięcy. Zeżarłem wszystkie!!
Może to i nie było po bożemu. Ale wierzcie mi, syty głodnego nie zrozumie.
Dlatego kiedy Japa zadzwonił do mnie i poprosił ,żebym za niego pojechał na parę dni w góry do jakiejś pustelni, zapaliła mi się lampa.
Słuchaj – mówił – tam będzie grupa ludzi, oni sobie wszystko będę organizować sami. Będą prowadzić Jerycho, a ty tylko masz im tam odprawić rano mszę św. I później jesteś wolny. Możesz sobie łazić po górach ile chcesz.
A co to jest Jerycho – pytam – (bo wstyd się przyznać, nie wiedziałem)
To ty nie wiesz? – zdziwiony mój amigo – a racja, ty z innej półkuli, zreflektował się. To nieustanna adoracja Najświętszego Sakramentu.
A ile to trwa – pytam wytrwale..
To zależy – ksiądz, który stworzył tą pustelnię wyjechał akurat do Stanów i prosił swoich sympatyków o modlitwę w intencji jego projektu, w takiej właśnie formie. To będą ludzie z całej Polski. Przyjadą tam żeby się razem trochę pomodlić, odpocząć, no i tak dalej.
Jak długo? – nalegam – Dwa tygodnie maksimum… I nie będę tam musiał cały czas razem z nimi w tym współuczestniczyć? – Nie! – tylko masz im rano odprawić mszę św. Przecież sami sobie nie odprawią – no to ok, jadę – powiedziałem.
O Jerycho trochę jednak słyszałem. Biblia opisuje jak to Izraelici przez siedem dni oblegali to starożytne miasto okrążając je w procesji, niosąc Arkę Przymierza – przez siedem dni. Siódmego dnia, przy siódmym okrążeniu zaczęli robić jazgot i mury obronne od tego hałasu się rozsypały. Stąd słynne trąby jerychońskie. Dziś istnieje taka forma nabożeństwa, ze wystawia się Najświętszy Sakrament w monstrancji na ołtarzu i ludzie go adorują, to znaczy modlą się przed nim przez siedem dni. Oczywiście zmieniając się, każdy ma swój „dyżur”, wyznaczony czas: godzinę, czy więcej lub mniej. Główna idea jest taka, żeby przez te siedem dni (w niektórych miejscach jest to doba), przez cały ten czas zawsze ktoś był na tej adoracji, cały czas – non stop. Tu chcieli to robić przez dwa tygodnie. No cóż, pobożni ludzie, pomyślałem. Nie, żebym nie doceniał wartości modlitwy, ale każdy ma swoją pobożność i są one u wielu ludzi różne. Inna jest u kobiet niż u mężczyzn, u ludzi starszych czy młodych. Jedni są mistykami, drudzy ludźmi czynu itd. Ja akurat, muszę to wyznać, w porównaniu z innymi, nie należę do najbardziej rozmodlonych. Wiele razy w ciągu mojego życia, jako kleryk czy później zakonnik, słyszałem od moich mistrzów duchowości, jak ważna jest ta modlitwa sam na sam przed Najświętszym Sakramentem – adoracja. Zobaczysz, ze te dziesięć minut spędzone przed ołtarzem – odpłaci ci się później w trójnasób – mówili. Te ich rewelacje kwitowałem zawsze sceptycznie – takie tam gadanie. Jak zwykle …myliłem się.
Miałem dojechać do Makowa Podhalańskiego. To pewnie gdzieś na Podhalu – zauważyłem bystro. Dostałem telefon (znowu jakaś Ula).Miałem zadzwonić jak dojadę a tam mnie odbiorą i dostarczą dalej. Po całej nocy pociągiem, rano dojechałem. Śniegu napadało jak na Alasce. Dzwonie…nawet miły głos – zaraz po księdza wyślę Janka traktorem. No bez przesady – pomyślałem – trochę ważę, ale żeby od razu traktor. Janek jednak nie przyjechał, traktor nie odpalił, przyjechała Ula (notabene siostra tego księdza). Jechaliśmy parę kilometrów pod górę, w końcu się zatrzymała i pokazuje ręką mówiąc – w tamtym kierunku, kilkaset metrów, samochód dalej nie dojedzie, zresztą ja muszę wracać na dól. Chwyciłem toboły zrobiłem parę kroków…i wpadłem w śnieg po pachy!! Skąd tu tyle tego badziewia – pomyślałem. Po kilkudziesięciu metrach wyglądałem jak Yeti. Myślałem, ze nie dojdę ale myśl o Japie i o tym co z nim zrobię, poderwała mnie na nogi. Po jakiejś godzinie dowlokłem się do jakiejś zagrody. Przy drzwiach stała jakaś babina okuta w chusty trzymając w rękach szufle.
A czego tu? – powitała mnie miło.
– Jestem ojciec Augustyn i miałem tu przyjechać – odpowiedziałem szczękając zębami z zimna.
Na to zaczęła krzyczeć: Ej, ludzie, chodźcie chodźcie, ksiądz w końcu przyjechał – Bogu niech będą dzięki! No, niech będą, dodałem w myślach – dotarłem na miejsce.
Skłamałbym gdybym powiedział, ze mi się tam nie spodobało. Taki mini Biskupin. Kilka dużych drewnianych domów, budynki gospodarcze, jakieś szopy, wszystko z drewna otoczone palisadą, dość spory teren. Wszystko przykryte śniegiem, sople przy chałupach dłuższe niż metr. Oddzielnie stała kaplica. Miedzy chatami chodziło się wykopanymi w śniegu tunelami. Widok jak z ruskiej bajki!! Prąd był tylko w jednym budynku, tam, gdzie była kuchnia. Wszędzie paliło się drewnem, które trzeba było najpierw porąbać. Do oświetlenia używało się świec. Pomyślałem, ze latem mogą mieć tu sporo gości bo miejsca było na kilkadziesiąt osób. Całości doglądała Ula, siostra księdza i tato, żwawy chłop, bo mama siedziała już na wózku. Mieszkali na dole we wsi, ale każdego dnia przyjeżdżali. Cały ten „monastyr” zbudowany został na ich ojcowiźnie.
W pustelni było kilkanaście osób (rożnych „stanów” i zawodów) z całej Polski, którzy wyznaczyli sobie dyżury i po parę godzin w ciągu dnia (i nocy) spędzali pobożnie w kaplicy na modlitwach. Dzielni ci ludzie poinformowali mnie, ze idea o którą się modlą jest tak ważna ,ze postanowili wspólnie z księdzem-założycielem, ze Jerycho potrwa nie dwa, ale trzy tygodnie. Ok. powiedziałem, wy tu rządzicie. Rano odprawiałem im mszę św. potem łaziłem sobie po okolicy, wracałem na obiad, po południu sobie poczytałem, a wieczorem gaworzyliśmy wspólnie przy świecach. Było sielsko i przyjemnie….. Schody zaczęły się drugiego tygodnia. Parę osób wyjechało, nikt nie dojechał. Wiec „dyżury” w kaplicy się automatycznie wydłużyły. Zaproponowałem, żeby tez mnie wpisali na jakąś godzinkę, w końcu jestem księdzem więc czysta przyzwoitość tego wymaga. Z godzinki zrobiły się dwie. Wyjechały znowu trzy osoby. Oświadczyłem bohatersko, ze w takim razie mogę tez w nocy ewentualnie posiedzieć. Wyjechały następne dwie osoby. Ja siedziałem już w kaplicy po cztery godziny dziennie. Pytam w końcu Marysi (tej co to mnie przywitała, była taka naszą gospodarczą co się troszczy o sprawy domowe), kto to wszystko organizuje? – jakaś Stefania z Olsztyna – dawaj telefon. Dzwonię, okazuje się, ze chętnych było wielu – zaszczebiotała – ale tak jakoś im coś powypadało… i w dodatku ta zima!! Ale próbuję dodzwonić się do swoich ludzi do Poznania. Mowię jej – ty nie próbuj tylko wysyłaj czujki bo nas tu raptem zostało siedem osób. Atmosfera robiła się coraz bardziej ciężka. Następna trójka zawinęła się do Opola bo coś tam się bardzo ważnego stało (?!) i musieli wracać do domu. Zostało nas czworo. Siedziałem gniewny w kuchni przy piecu i myślałem co tu robić, kiedy zajrzała do mnie Marysia i zapytała – napalić księdzu na noc w kaplicy! – a jak myślisz – warknąłem. Przesiedziałem pól nocy w kaplicy myśląc co ja zrobię Japie jak go spotkam. Właściwie to trochę przeleżałem na ławce. Rano bolały mnie wszystkie kości. Daleko tak nie zajedziemy – pomyślałem. Nagle mnie oświeciło!! Wołam Marysię i mowie – dawaj tu babcię z tym wózkiem, jej przecież obojętne gdzie siedzi, w kuchni czy kaplicy. Tu nawet pożyteczniej i sprawiedliwiej, w końcu tu chodzi o sprawy jej syna. Babcia była zachwycona, ze może nam pomoc w tak doniosłej sprawie. Dostała do ręki śpiewnik i modlitewnik, Marysia podrzuciła do kominka, ja się upewniłem, ze sama stamtąd nie wyjedzie. Nie było to eleganckie, ale byliśmy zdesperowani. Zresztą babcia, jak wszystkie babcie, wypełniła swoją misję doskonale.
Po dwóch następnych dniach zostałem sam. W pierwszej chwili chciałem zabrać Najświętszy Sakrament z ołtarza, zamknąć w Tabernakulum i zakończyć calą tą historię. Z drugiej jednak strony….Tak naprawdę to nie wiem do dziś dlaczego tego nie zrobiłem. Nie wiem, po prostu nie wiem.
Może było mi trochę wstyd, może cały czas myślałem, ze ktoś jeszcze dojedzie…Marysia się o mnie troszczyła, czasami tez zastępowała w kaplicy. Babcia wspomagała mnie cały czas. Zacząłem patrzeć na nią z podziwem. Na jej spracowane ręce, na twarz, rozpalone oczy kiedy się modliła. Taak, myślałem, kościół ma jednak solidne fundamenty i wcale to nie są te, o których myślimy. Spędziłem w tej kaplicy kilka dni (i nocy). Jednego dnia się modliłem, drugiego przeklinałem swoja głupotę. Rozpamiętywałem swoje cale życie, robiłem wielkie plany na przyszłość. Śmiałem się i cieszyłem, to znów płakałem nad moim marnym losem. Raz chciałem zabić Japę za to, ze mnie tu wsadził, innym razem chciałem go przytulic. Raz miałem pretensje do całego świata i chciałem się policzyć ze wszystkimi, to znów przyrzekałem sobie, ze już będę grzeczny….
Ostatniej nocy przysnąłem, obudziłem się niespokojny. Ogień dopalał się w kominie, świece na ołtarzu ledwo się tliły. Patrzyłem na Monstrancję… jakby mnie zahipnotyzowało, bo nagle dotarło do mnie podejrzenie. Moment i znalazłem się na kolanach. A jeśli….a jeśli to wszystko zostało wyreżyserowane specjalnie dla mnie – po to żebym tu, gdzieś na końcu drogi, na jakimś odludziu, w jakiejś pipidówie, odcięty od zgiełku świata, w jakiejś pseudo pustelni znalazł się z Nim sam na sam? Jakie było prawdopodobieństwo tego, ze tu będę? Żadne!! Przecież miałem być w Austrii! A w przypadki nie wierzę bo ich po prostu nie ma!! Tylko po co?? Po co??!! – Bo chciał mi coś powiedzieć – dotarło do mnie…i chciał żebym to usłyszał… Popatrzyłem na Hostię i głośno spytałem – chciałeś mi coś powiedzieć? – Chciał…i powiedział.
Sto czterdzieści kilometrów na wschód od Trypolisu znajduje się miasteczko o nazwie Garabuli. W tej miejscowości nasi budowali port. Jeździłem do nich (tzn przyjeżdżali po mnie) w czwartki, żeby odprawić im mszę św. No i trochę z nimi posiedzieć. To była mocna ekipa z wieloletnim stażem, nie tylko w Libii, ale i innych krajach arabskich. Jak ich dzisiaj po latach wspominam i to cośmy razem przeszli, to od razu przychodzi mi do głowy hiszpańskie przysłowie: „Dios nos crea y Dios nos junta”. Pan Bóg nas stwarza i Pan Bóg nas nas łączy!!
Chociaż tym razem wcale się przy tym nie napracował bo jak się okazało z Mudirem (arabski-szef), kierownikiem tej budowy, moim serdecznym przyjacielem Markiem, pochodziliśmy z tej samej okolicy i mieszkaliśmy od siebie parę kilometrów. A swoją drogą być prawie sąsiadami, mieć tych samych znajomych a nawet przyjaciół i pewnie słyszeć często o sobie w opowiadaniach a poznać się osobiście tysiące kilometrów od domu w Afryce Północnej, świadczy o tym, ze Pan Bóg ma wybitne poczucie humoru, albo my ludzie jesteśmy wybitnie oporni na znaki jakie dostajemy z nieba!! Albo jedno i drugie!!! Tak więc mieliśmy o czym pogadać.
Poza tym dużo mi pomagali. Materialnie i manualnie. W Trypolisie zakonnice prowadziły sierocińce, domy dla kobiet z dziećmi całej tej afrykańskiej mizerii, która pouciekała ze swoich krajów bo była prześladowana ze względu na swoja wiarę. W Libii znaleźli trochę spokoju i wytchnienia. Było wiele kobiet, głównie Erytrejki i Sudanki, zgwalconych i tak wycieńczonych, ze nie miały pokarmów dla swoich dzieci. Moja działka to było załatwianie mleka w proszku i całej potrzebnej im reszty. Nigdy, nigdy się nie zdarzyło, żeby mi odmówili jak o coś poprosiłem. Włącznie z reparacjami domów, w których mieszkały siostry. Za to byłem im wdzięczny bo wiedziałem ,ze zawsze można na nich polegać. Dlatego naprawdę z przyjemnością jeździłem do Garabuli. W czwartki wieczorem zawsze w stołówce odprawiałem mszę św. Oprócz zagadnień podstawowych, poruszałem tez kwestie spraw niebieskich i szczęścia wiecznego – bo o doczesne potrafili sami zadbać – mieli na to sposób….
Mianowicie byli w posiadaniu „fuente de la Vida” ( źródła życia ). Przez wieki, na wszystkich morzach świata, wszyscy piraci tego poszukiwali, włącznie z kapitanem Jackiem Sparrow. Zresztą nie tylko piraci. Towar był poszukiwany w całej Libii. Ten cud-eliksir nazywał się cekop i miał takiego kopa, ze można by go używać za paliwo do rakiet…Gdyby tylko NASA o tym wiedziała. Ale jego recepta ( jak i sam proces wyrobu, ma się rozumieć) była tajemnicą skrzętnie skrywaną przez tutejszych alchemików. Dlatego niektóre wieczory nie należały do najlżejszych… Ale jak to znowu mówią Hiszpanie: na najcięższe bitwy Pan Bóg posyła swoich najlepszych żołnierzy!
Któregoś razu, było to w Maju, umawialiśmy się na przyszły czwartek, kiedy mi się przypomniało, ze akurat wypadnie Boże Ciało. O czym tez zaraz cale bractwo poinformowałem. – No, to robimy procesję – posypały się głosy – przygotujemy ołtarze – ty załatwisz resztę.
Mówicie poważnie – pytam. A jak? – odpowiedzieli
Procesję religijną w kraju – pomyślałem- gdzie za wwiezienie Biblii albo różańca z krzyżykiem można było pójść do więzienia na długie lata!
W Polsce – pomyślałem – ci twardzi, zahartowani życiem, ciężką pracą, ciągłą tęsknotą za bliskimi i domem faceci pewnie nie należeliby do najpobożniejszych i może nie chodzili by co niedziela do kościoła.
Dobra – powiedziałem głośno – ale najpierw trzeba zapytać Mudira. Marek nie miał nie tylko nic przeciwko, ale się do tego pomysłu podpalił.
W takim razie pogadam z biskupem – zakomunikowałem – i dam wam znać. Wieczorem byłem w Trypolisie. Następnego dnia rano idę do ekscelencji. ( wszyscy mieszkaliśmy razem, biskup i nas sześciu księży, w byłym franciszkańskim klasztorze). Biskup Giovanni Martinelli był Włochem urodzonym w Libii. Był ułomny, miał lekki niedowład lewej części ciała, dlatego tez utykał. Jednocześnie był to twardy facet nie znoszący sprzeciwu, a z drugiej strony gotowy oddać swoje życie za swoich. (co zresztą później poświadczył).
Co tam Agostino ?- spytał kiedy mnie ujrzał. – Ekscelencjo, w czwartek Boże Ciało, w Polsce mamy taką tradycję ,ze organizujemy w tym dniu procesje – informuję.
Tak, wiem o tym
No i moi w Garabuli tez chcą procesję.
A ty? – pyta mnie. No co – ja? – jasne, ja tez
Wiesz, ze jak się władze o tym dowiedzą to następną procesję będziesz prowadzić na deptaku w więzieniu?? – wiem – cicho odpowiedziałem
Popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie, po czym powiedział – mam coś dla ciebie. Wlazł na taboret i zaczął grzebać w szafie na górnej półce. Wyciągnął jakiś kuferek i mówi – przed laty przywiozłem ją z Polski – właśnie na taką okazję. Mieszkało wtedy w Libii tysiące Polaków.
(wiedziałem o tym, z tego tez powodu biskup nauczył się trochę polskiego, msze odprawiał bez problemu). Otwiera kuferek i wyciąga z niego monstrancję, w której się umieszcza Najświętszy Sakrament na czas adoracji czy procesji i mi ja podaje. Monstrancja musi być w każdym kościele, tak jak kielich i inne sprzęty liturgiczne. Jest wiec na świecie tysiące różnorodnych monstrancji. Ta wydala mi się jakaś znajoma.
Widziałem gdzieś podobną – pomyślałem – a głośnio podziękowałem biskupowi.
Procesja była udana, chłopaki przygotowali cztery ołtarze, przyjechało sporo naszych rodaków. Wszystko urządziliśmy na terenie campusu, który znajdował się nad samym morzem. Śpiewy trochę nam nie wychodziły bo były same basy. Sprawy liturgiczne koordynował nasz kościelny Stasiu, sześćdziesięciopięcioletni majster. Dobry i inteligentny chłop, chociaż trochę roztargniony. Zawsze w czwartek przygotowywał wszystko do Mszy św. I kiedyś zamiast wina, (którego mieliśmy jak na lekarstwo) pomylił butelki i nalał do ampułki cekopu (kolor identyczny)….trzeba mnie było wtedy widzieć. Chłopaki mówili ,ze takiej miny i takiego wytrzeszczu oczu to nigdy nie widzieli, a na pewno już nie podczas nabożeństwa. Nie przypuszczali, ze tak potrafię przezywać to co robię.
Pytałem się później, z czystej ciekawości, w Rzymie znajomych liturgistów, czy ta Msza była ważna bo mi kościelny przez roztargnienie zamiast wina nalał bimbru. Powiedzieli, żebym się nie martwił bo liczy się intencja tzn. motywy. Odpowiedziałem, ze właściwie to się specjalnie nie martwiłem tylko mnie strasznie paliło bo to miało osiemdziesiąt procent!!
Nasza procesja była w miarę krótka. Normalnie w parafiach zawsze jest dwóch mężczyzn, którzy prowadzą i podtrzymują księdza niosącego monstrancję pod ręce, żeby mu jego własne nie omdlały ze zmęczenia bo to jednak trochę wazy. Ta jednak była leciutka, także nawet się nic nie zasapałem . Trzymałem ja pewnie na wysokości oczu. Nagle się potknąłem tak, ze mało nie zaryłem w piasek. Już wiem, gdzie widziałem tą monstrancję. Jak nie identyczna to przynajmniej bardzo podobna. Przypomniała mi się mała pustelnia i kapliczka ,w której przesiedziałem kiedyś parę dni. Tak, tak…wspomniałem, ale to była zima i byłem wtedy taki sam. A dziś, na skraju pustyni, prowadzę calą procesję. Pomyślałem, ze być może jest to jedyna procesja Bożego Ciała na obszarze muzułmańskim. Az mnie wyprostowało. No, no, ale mnie Pan Bóg wykatapultował. Jeżeli z taką miernotą jak ja robi takie rzeczy to pomyśleć co dopiero może zrobić z innymi!! Niech ktoś mi teraz powie, ze nie ma rzeczy niemożliwych…
Dwa lata później wiele się zmieniło. Już drugą noc spaliśmy w zakrystii. Trzy dni temu wybuchły w Libii zamieszki, które przemieniły się w wojnę domową. Jak do tego doszło, ze spokojny i stabilny kraj stal się z dnia na dzień teatrem rzezi i mordów?? W tym momencie nikt nic nie wiedział, poza tym, ze na ulicach jest kompletny chaos, strzelaniny, z dala słychać wybuchy bomb czy granatów. Poprzedniego dnia odprawialiśmy z biskupem w pustym kościele mszę św. Podczas podniesienia ktoś ostrzelał kościół. Po mszy biskup nam powiedział, kto może niech się ratuje. Było nas siedmiu: Celso,Amado i Allan, filipińscy franciszkanie,Maghdi (Egipcjanin), Daniel (Maltańczyk) Steven nasz zakrystian, biskup Martinelli i ja. Salim (Hindus) był akurat we Włoszech a Sandro (Włoch) pojechał parę dni temu do Tunisu. Klasztor był trochę jak twierdza, otoczony wysokim murem z zelazną bramą. Ale wiedzieliśmy, ze jak wejdą to nas pozabijają. Dlatego trzymaliśmy się razem i spaliśmy w zakrystii. Allan posiwiał. Mi dużo tez nie brakowało. Zwłaszcza kiedy biskup powiedział, ze dobrze by było gdybyśmy się przygotowali na najgorsze. Wyspowiadaliśmy się jeden przed drugim. Odwagi mi to nie dodało, raczej odwrotnie.
Jak wejdą możemy zacząć uciekać do hotelu – powiedział Daniel, najstarszy z nas. Trzysta metrów od nas stal wielki międzynarodowy hotel. Nie dobiegniemy- wtrącił Celso bo na dachach są snajperzy i strzelają do wszystkiego co się rusza. Poza tym co z biskupem. On nie może chodzić, a co dopiero biegać.
Ja go nie doniosę – odezwałem się bo byłem chyba z nas najsilniejszy. Zresztą biskup mówi, ze się stąd nie ruszy.
Allan powiedział ,ze na piętrze, na chórze za organami jest takie małe pomieszczenie, zostawimy tam wodę i trochę jedzenia i biskup jak chce zostać to może tam parę dni przesiedzieć, gdyby weszli. Robiliśmy te plany bo ze strachu nie wiedzieliśmy już co robić. Najgorsza była ta ciągła niepewność i to czekanie.
Źle mi było w Las Palmas, myślałem zrozpaczony. Zachciało mi się qrwa przygód. Po jaką cholerę ja do tej Libii przyjeżdżałem, teraz mi odstrzelą łeb!!! Dobrze ci tak idioto!! Pomyślałem o chłopakach z Garabuli. Mieli próbować dostać się na lotnisko. Telefony stacjonarne, o dziwo działały. Rano dzwonił ambasador, mówił, ze przygotowują ewakuację i jestem potrzebny w ambasadzie bo ludzie się boją. A ja to się może nie boję??!!
Nie wiedziałem gdzie i czy w ogóle będę jutro rano. Zacząłem robić rachunek sumienia …z całego życia. Trochę tego było. Ale im więcej sobie przypominałem, tym bardziej widziałem, ze co jak co ale nudne to moje życie na pewno nie było. Az się uśmiechnąłem do siebie kiedy przypomniałem sobie moment przed laty, kiedy po paru dniach w pustelni usłyszałem to co Jezus mówi od dwóch tysięcy lat do wszystkich, którzy maja odrobinę wiary: marzenia niczego nie zmieniają – decyzja zmienia wszystko!!!

P.S. Przeżyliśmy. Salim pracuje w Singapurze, Allan wrócił na Filipiny, Celso jest w Bahrajnie, Amado w Benghazi (Libia), Maghdy został w Trypolisie, Sandro w Algierii, biskup Martinelli schorowany w Padwie, Steven w Niemczech, Daniel w Watykanie, Mudir w Dziwnowie a ja w Cori pod Rzymem.

17 listopada 2018

CINDERELLA czyli jak zostałem Kopciuszkiem (18+)

Leżałem rozleniwiony na plaży. Patrzyłem w bezchmurne niebo i myślałem czy to nie najwyższy czas żeby pójść trochę popływać. Od ponad roku mieszkałem w Las Palmas. To jak się tu znalazłem to trochę skomplikowana historia. Ale, nie mogłem narzekać. Słonce , plaża i…no i cala ta reszta. I jeszcze mi za to płacą! Taaak, pomyślałem chełpliwie, znaleźć się tu – to było szachowe zagranie na mistrzowskim poziomie. Może Opatrzność trochę pomogła – ale nie za dużo, pomyślałem w swojej zarozumiałości. Las Canteras, mówią, że jedna z najładniejszych plaż świata. No i jest ładna, położona w centrum Las Palmas. Kanaryjczycy na niej po prostu mieszkają, na niej się wychowują, jest w centrum ich codziennego życia. Tak też i mojego. Urodziłem się i wychowałem nad morzem. Nie mogę bez niego żyć. Na Las Canteras przychodziłem prawie codziennie. Ma trzy i pól kilometra długości. Zostawiałem samochód (bo musiałem przejechać przez pól miasta) w centrum handlowym, brałem mały plecak i zasuwałem na drugi koniec. Tam plaża kończyła się takim murem, który był boczną ścianą promenady. W tym murze była taka mała wnęka a w niej malutka figurka Matki Boskiej z Góry Carmen. Więc dochodziłem do tej kapliczki i hiszpańskim zwyczajem całowałem palce i później nimi dotykałem szyby tej kapliczki za którą była figurka. Po czym wracałem z powrotem. Po drodze się gdzieś zatrzymywałem żeby popływać. Co najmniej godzinę. Na plaży było zwykle od sześćdziesięciu do dwustu (niedziele) tysięcy ludzi. To było jak rytuał. Miałem swoich znajomych , których z reguły spotykałem w tym samym miejscu. Niekiedy nie miałem ochoty do rozmów, to się przemykałem. Kurt jednak zawsze mnie wychwycił. Był Niemcem, po trzydziestce. Blondyn i chudy jak patyk. Mieszkał trochę w Niemczech, trochę w Los Angeles i trochę tu. Pisał muzykę do filmów i jarał jakieś zioła, stąd ten szkielet. Kiedyś mnie zapytał – a co ty tak łazisz w tą i z powrotem po tej plaży. Dla zdrowia – mówię, no i żeby dobrze wyglądać. Ale ty nie musisz. Co nie muszę? – zapytuję. No, dobrze wyglądać. A to dlaczego – dopytuję zdziwiony. Bo jesteś księdzem!! A co to ma do rzeczy?? No nie masz potrzeby, bo – kontynuuje, czytałem ostatnio w Sternie, że w Niemczech zrobili ankietę wśród kobiet z kim najchętniej by zdradziły swoich mężów. I dziewięćdziesiąt procent odpowiedziało, że z księdzem!! Polubiłem tego chłopaka, spodobał mi się jego statystyczny stosunek do życia. A gdzie tą ankietę robili – spytałem przezornie bo się wystraszyłem, że może w byłych wschodnich landach. Tylko, zaraz dodałem, my jesteśmy na Kanarach. I zmartwiony rozejrzałem się dookoła. Od momentu kiedy tu przyjechałem, zabrało mi to trochę czasu zanim się do tych widoków przyzwyczaiłem. Ileż ja razy w życiu musiałem wysłuchiwać tych dyskusji na temat celibatu. No cóż, temat jest intrygujący i nie ma co udawać,że wzbudza emocje, chociaż najmniej u księży. Pamiętam jak lata temu kiedy byłem studentem i mieszkałem w Wiedniu, mój szef Padre Mario wysłał mnie na wakacje do Włoch żebym się poduczył trochę języka. Bylem na południu pod Neapolem w jednym z naszych klasztorów. Któregoś wieczora z tamtejszym szefem Padre Angelo zostaliśmy zaproszeni na kolację do jego znajomych. Jak się okazało, znajomi to piękne i atrakcyjne kobiety – mężowie już mniej. Były tez ciekawskie. Zaczęły się nade mną użalać, że taki młody i ładny, i że ten celibat, no i w ogole. I jak ja (to je głównie interesowało), jak ja sobie daję radę z tym wszystkim, to znaczy z tym celibatem? Uszy miały tak wystawione jak radary i patrzyły we mnie z takim napięciem, że im się oczy świeciły. (Chciałem już odpowiedzieć tak jak kiedyś jeden stary i mądry ksiądz jak go zapytali o celibat księży: no cóż, każdy jakoś we własnym zakresie…). Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat i gdyby Niewinność miała twarz to by miała moją. Wiec spojrzałem na nie i ich prowokacyjne postawy i powiedziałem: Nie wiem jak inni, ale ja nie mam z tym problemu, mam sposób – walnąłem! Jaki??!! Mamy w Austrii w klasztorze kucharkę – odpowiedziałem – ma na imię Rosa – wygląda jak skrzyżowanie żubra z yeti, jak mnie bierze to idę do kuchni i na nią popatrzę, minutę albo dwie, w zależności od potrzeby.Potem biegnę to kaplicy Bogu za celibat dziękować!!… Wszyscy chcieli jej zdjęcie!!
Mojżesz dostał na Górze od Pana Boga prezent – dla całej ludzkości. Dziesięcioro przykazań. Autorem był osobiście Wszechmogący i on to poukładał. Dziesięć – od pierwszego do dziesiątego. Pierwsze jest pierwsze, drugie jest drugie, trzecie jest trzecie, szóste jest szóste. A my czasami z szóstego robimy pierwsze!! Powiedział mój patron św. Augustyn: jeżeli w twoim życiu Pan Bóg jest na pierwszym miejscu – wszystko jest na swoim miejscu.
I teraz tak chodząc po Las Canteras wspominałem tamte czasy i Rose i bardzo mi jej brakowało. Właściwie to powinni nam płacić jakieś dodatki za pracę w ciężkich warunkach – pomyślałem. Chociaż miałem inne zmartwienia. Jak wchodziłem do wody to gdzieś musiałem zostawić moje rzeczy, tzn worek, a w nim wszystko: klucze od samochodu, domu, dokumenty sandały koszule. Nie mogłem tak tego rzucić bo do wody chodziłem na co najmniej godzinę. Zawsze wyszukałem takie starsze matrony, które miały wielkie kosze z żarciem, to znaczyło że trochę posiedzą i kładłem obok nich mój węzełek prosząc by rzuciły na niego okiem a je śmignę do wody. Patent funkcjonował, ale nie zawsze. To znaczy, ja nie zawsze funkcjonowałem bo jak popłynąłem na rafę to zapominałem o Bożym świecie i czasu nie liczyłem. I czasami jak wracałem to senoras zabrały się już do domu. Dziś nie miałem tego zmartwienia bo spotkałem Alojzego. Alojzy przyjechał niedawno na wyspę. Był księdzem, franciszkaninem. Po pięćdziesiątce. Pochodził z Polski, ze Śląska. Wiele lat temu wyjechał do Argentyny, stamtąd po latach przedostał się przez Andy do Chile, gdzie był też parę lat. Miał ojca i brata w Niemczech, więc chciał wrócić do Europy. Po drodze trafił do Las Palmas i tak jakoś, na moje nieszczęście, został. Był wtedy kapelanem w szpitalu. Przypominał z wyglądu św. Józefa, a raczej jego figury. Starszy, łysy z brodą. Nie wiem czemu tak przedstawiają św. Józefa, chłopak miał siedemnaście lat – góra osiemnaście!! Maryja miała piętnaście. Dziś chodzili by do gimnazjum!! Swoją drogą Pan Bóg to hazardzista!! Losy całego świata i całej ludzkości włożyć w ręce dwojga dzieci ??!!
Alojzy, jakby to powiedzieć, był delikatnie mówiąc, lekko roztargniony, no może nie tyle roztargniony tylko taki leciutko inny. Potrafił zaskoczyć swoim podejściem do rzeczywistości. Nie wiem gdzie on tego nabrał? Na tych Pampasach?? I jakim cudem przez te Andy udało mu się przejechać. A one dalej stoją?! Ponoć do Las Palmas przypłynął statkiem. No to szacun dla kapitana!! Pewnie będzie miał co wspominać do końca życia!!….
Dalem mu worek i mowię – pilnuj, będę za godzinę, półtorej. Zostawiłem go i poleciałem do wody. Była wspaniała, zresztą jak zawsze. Było gdzieś kolo południa. Wypływałem się bez stresu, chociaż znowu mnie podkusiło płynąc na rafę i tam gdzieś się zahaczyłem i rozdarłem lekko gacie. Bylem chyba znowu trochę dłużej. Wychodzę na brzeg – Alojzego nie ma. Czyżby mnie tak zniosło. No nie, tu poznaję, na wysokości tego budynku go zostawiłem. Plaża jest w mieście, z piachu wchodzi się prosto na ulicę . No, jest parę metrów szeroka promenada wzdłuż plaży a na niej bary i knajpki. Łatwo się zorientować. Tu go zostawiłem!! Na wysokości tego budynku. Gdzie on polazł? Zacząłem chodzić w tą i z powrotem. No – nie ma go. Na złość żadnego znajomego. Poczekam. Minęła godzina, dalej go nie ma. Musiałem coś wymyślić, miałem wieczorem Mszę św. w Tamaraceite na obrzeżach miasta. Pobiegłem do Kurta, zawsze leżał w tym samym miejscu, dobry kilometr ode mnie. Jego tez już nie było. Wróciłem, gdzie on do cholery polazł??!! Zacząłem panikować. Co ja teraz zrobię? W samych gaciach, nie dość że różowe, to jeszcze rozdarte na d…e!! Boże !! Nie wiem co robić!! Gdzie pójdę? Na złość byłem na wysokości słynnej na cały świat i znanej wszystkim marynarzom pływającym po Atlantyku, dzielnicy portowej – Santa Catalina! No to będziesz mial teraz kretynie swoje szachowe, qrwa mistrzowskie posunięcie jak będziesz na boso i z golą d..ą łaził po Santa Catalina!! Zabije go!! Jak go znajdę to go zabije! Czas uciekał, ludzie pomału zaczęli schodzić z plaży. No co ja mam robić? Ani gdzie pójść, ani przedzwonić. Miałem łzy w oczach, z wściekłości i bezsilności, no i pomału z rozpaczy. Może przyjdzie, pomyślałem cichutko – g..no przyjdzie – rozdarło mi się w mózgu!! Nagle mi się przypomniało, że ja tu już byłem kiedyś. Na tej ulicy, która właśnie w tym miejscu dochodzi do promenady i plaży, jakieś sto pięćdziesiąt metrów w głąb mieszkają siostry zakonne. Nawet nie pamiętałem jaki to zakon, ale były, prowadziły tam dom. Pójdę do nich i zadzwonię do domu, ktoś podjedzie. Mieszkałem w dzielnicy Escaleritas, w domu dla księży. Było nas tam chyba z dziesięciu. „Artyści” z całej Hiszpanii. Nigdy nie byłem bogaty, w sensie materialnym, i pewnie nigdy nie będę, ale mam skarb, o którym inni mogą tylko pomarzyć! Ludzie, których w życiu spotkałem, każdemu takich życzę z całego serca. Co prawda paru chciałem zabić – ale im się to należało!!
Idę!! Z plaży schodzi się na promenadę, przechodzi się parę metrów i wchodzi do normalnego miasta. Trochę inaczej jak u nas, gdzie te kurorty są pełne nagusów. To było miasto. Rożnica mentalności. U nas w Międzyzdrojach nikt by się nie dziwił jakby kogoś na ulicy widział tylko w slipach. Ale już w Poznaniu, niedaleko wyjścia z basenu albo na rynku, to już tak. Gran Canaria dzieli się mentalnie na dwie części: południe wyspy z Maspalomas , zarezerwowane dla turystów, gdzie nikogo nie dziwią dziwactwa Holendrów, Angoli, Niemców, czy wiecznie nawalonych Skandynawów – od północy wyspy z Las Palmas, gdzie dominuje kultura i tutejsze normy życia.
Tej drogi to ja nie zapomnę. Czułem, że się wszyscy na mnie gapią. Parę metrów dalej leży sto tysięcy nagusów i jedna trzecia tego to bikini – topless i nikt na to nie zwraca uwagi, a tu..? Ale to parę metrów!! Odległość! Zrozumiałem wtedy przysłowie : wielka jest odległość między ustami a brzegiem pucharu! A ile tam było g..na – psiego! Sto metrów to niby nie dużo, ale czasami to szmat drogi. Gdzie ten klasztorek?! Jest, no to ok.
Co teraz? I co tak wejdziesz …. i co? Wiele razy przedtem i potem byłem w żeńskich klasztorach, ale nigdy nago!! Dobra, odwagi, siostry są pewnie stare i brzydkie. Nigdy nie miałem talentu do grania , czy pisania, ale gadane to miałem zawsze. Dawaj muchacho! Włazimy i …
Einstein powiedział kiedyś: kontemplacja, harmonie i prawa naturalne rządzące naszym Wszechświatem, że nasz Stwórca jest wyrafinowany ale nie jest złośliwy. A mi się wydaje , że czasami jest!! Przy wejściu na furcie, czyli portierni, siedziała zakonnica ubrana w habit, na głowie miała welon, ale taki trochę symboliczny, mały, także było widać włosy, była młoda i nie tylko. Jennifer Lopez wyglądałaby przy niej tak jak czeska Skoda przy włoskiej Maserati!
Zatkało mnie i trochę złożyło. Popatrzyła na mnie z zaciekawieniem. Zacząłem stękać – ola hermana, dzień dobry siostro – ola, odpowiedziała miękko, za miękko jak dla mnie. Język mi zasechł. Nagle sobie przypomniałem ze jestem od dobrych pięciu godzin na plaży i nie wziąłem w tym czasie łyka wody do ust. ….eee siostro, przepraszam, że tego ..ale ..
Zaczęła przypatrywać mi się bardziej badawczo, a mi jęzor zaczął się coraz bardziej plątać. No właśnie, byłem na plaży – i że rafa i tam te małe rybki i takie widoki, że nie wiedziałem jaki czas – a ten dureń Alojz zniknął!!! – wypaliłem. Zaraz zadzwoni po guardie civil (odpowiednik carabinierow włoskich) i szybko na nią spojrzałem. Jak sobie przypomniałem Alojzego to aż się zatrząsłem. Nie wiem co tam siostra z tego mojego całego bełkotu zrozumiała. W końcu powiedziałem jej, że jestem księdzem i chciałbym zadzwonić do domu żeby któryś ze współbraci przywiózł mi tu jakieś ciuchy. No tak – stwierdziła – przydałyby się, spoglądając na moje slipy. Teraz ja sobie przypomniałem, że je przecież rozdarłem i może tam być coś przez to widać?? Wiec stanąłem jak gejsza. Długo w takiej pozycji nie wytrzymam – pomyślałem.
W końcu dala mi telefon, dzwonie…kto odbierze..? Si, diga .. to był Juan ( Juan Maria Morales). Był w bractwie Świętego Krzyża, prawe ramię Opus Dei. Ci faceci nie maja poczucia humoru i nie znają się na żartach. Juan!! tu Augustin, słuchaj bierz jakieś ubranie, spodnie, koszule, buty i przywieź mi to na Santa Catalina…Co?? – mam w biały dzień jeździć po burdelach!!!Po jakich burdelach? – krzyczę, nie jestem w żadnym burdelu, jestem w klasztorze. – Gdzie??? – w klasztorze. Takim ze siostrami? – dopytuje. A w jakim? Później ci wytłumaczę. Nagle zmienił ton – aaa coś jeszcze potrzebujesz? – pieniądze czy no, ten , tego no wiesz..Nie!!! bierz szmaty i przyjeżdżaj!! Da mu to trochę do myślenia…stwierdziłem. Wrócił mi trochę animusz i odwróciłem się z uśmiechem do siostry. Ale zaraz mnie animusz opuścił bo usłyszałem dzwon. Pewnie na nieszpory – pomyślałem. Właśnie siostry udawały się na modlitwy. Nie wiem kto im ten klasztorek projektował, ale jakiś następny złośliwiec. Kaplica była na dole kolo furty, na której ja akurat byłem. Siostry zaczęły się schodzić i przechodzić kolo mnie. „stare i brzydkie” – kretyn!!! Brakowało mi Rossy, albo jej zdjęcia. Ale takiego w 3D.
Jedna była trochę starsza, ale na pewno nie brzydka. To jakiś spisek – pomyślałem mimowolnie. Poszeptała z furtianką i podeszła do mnie. To nasza Matka przełożona. – Buenas tardes madre. Soy don Augustin Stanisław Lewandowski – powiedziałem nonszalancko, bo zabrzmiało dobrze. Buenas tardes don Augustin, nie jest księdzu zimno w tym …uniformie? Było mi wszystko, tylko nie zimno – nie, proszę matki, pochodzę z północy Europy. A to widać – dodała. Paliłem się ze wstydu, w życiu się tak nie wstydziłem. I dlaczego wszystkie gapią się na moje gacie?? I ta przełożona też. Ładny kolor – dodała na odchodnym. Nigdy się nie czułem taki poniżony. Ale wstyd!! Naprzeciw na ścianie wisiał krzyż, spojrzałem na niego i westchnąłem: Jezu ratuj !! Taki obciach!!
Nagle usłyszałem głos gdzieś bardzo głęboko w mojej świadomości – nie przesadzaj i już się tak nie rozczulaj nad sobą. – łatwo Ci mówić – odpowiedziałem mu myślą. Kiedy mnie krzyżowali to nie miałem nic na sobie. A Ciebie na razie jeszcze nikt nie krzyżuje, no i poza tym masz na sobie majtki, w dodatku takie różowiutkie…
Jezu – modliłem się w myślach – pomóż mi a przyrzekam, ze już będę grzeczny!! – Taak? Ostatnio mówiłeś to samo!! – Jaa?? Tak ty, a kto – ja?! Co już nie pamiętasz …Cindy?? – Cindy?! – jaki Cindy? Nagle mnie oświeciło i wszystko stanęło mi przed oczyma. Nie jaki tylko jaka! Cindy. To była wiele lat temu przez jakiś czas moja ksywa, kiedy mieszkałem w Stanach – Cindy, takie moje zdrobnienie od Cinderella – Kopciuszek!!!
Wiele lat temu, kiedy zakończyłem studia w Wiedniu, nasi przełożeni wysłali nas, mnie i moich trzech współbraci do Stanów. Dalej już wtedy nie mogli. Pomyśleli, ze może tak będzie lepiej dla Kościoła. Zamieszkaliśmy w naszym klasztorze w Hyattsville , na obrzeżach Washington. Zacząć musieliśmy od nauki języka. Niedaleko był uniwersytet, więc zaczęliśmy tam na MEI (Maryland English Institute). Wpierw sprawdzono naszą wiedzę żeby nas zakwalifikować na odpowiedni poziom. Ja znalem dwa, nie, trzy słowa po angielsku. Whisky and Marlboro! Reszty musiałem się douczyć. Wiec zacząłem od zera z paroma innymi geniuszami z całego świata. Program był naprawdę dobry. Cały rok akademicki, pięć razy w tygodniu po pięć godzin dziennie w małych grupach. Co jakiś czas robili nam egzaminy żeby nas przekwalifikować zgodnie z naszymi postępami. To był duży uniwersytet (Universyty of Maryland), kilkanaście tysięcy studentów i campus z kilkudziesięcioma budynkami. W tej mojej grupie było kilkanaście osób z całego świata. Na początku nie potrafiliśmy się dogadać sami ze sobą. No bo niby jak? Pamiętam jak jeden Azjata ( ja wtedy nie odróżniałem Wietnamczyków od Chińczyków czy Japończyków) próbował mi coś wytłumaczyć i kreślił ręką jakieś krzyże na sobie. Ja w pierwszej chwili pomyślałem tak, jak w tym starym dowcipie o Jurandzie: z PCK albo ze Szwajcarii. Okazało się później (miał na imię Carolo), próbował mi wytłumaczyć, że jest księdzem, zakonnikiem – franciszkanin. Przyleciał ze współbratem Leonardo z Seulu na studia do Stanów. Moim takim kumplem klasowym był Evangelos – Grek. Niższy ode mnie o głowę, z wielkim nosem (był z bratem Alexandrosem) i wielką pewnością siebie. Cala rodzina robiła w marmurze, on też skończył odpowiednie studia, ale miał dalej kontynuować w Stanach, żeby później przejąć rodzinny business. W kólko mnie pytał: Augustin will You marry me? ( wyjdziesz za mnie?) Ale chodziło mu o to czy udzielę mu ślubu, bo wiedział, że uczę się na księdza a on miał narzeczoną Ane, z którą planował się ożenić. Tak właśnie znaliśmy angielski. Nauczycieli mieliśmy zawsze paru, jeden od gramatyki, inny wymowa, jeszcze inny od pisania itd. Ale zawsze jeden z nich był wychowawcą. Na tym już ostatnim trzymiesięcznym etapie naszym opiekunem została Mrs. Liakos!!!
Lata później w Libii, kiedy wybuchła wojna to nie balem się tak siepaczy Kadafiego – jak jej! Jest taki film Mela Brooksa „Młody Frankenstein”. W tym filmie, w zamku Frankensteinów mieszkała służąca, Frau Blucher. Jak ktoś wypowiadał jej nazwisko – Blucher!! – to konie rżały z przerażenia. Ja co prawda nie rżałem, (chociaż czasami dużo nie brakowało), ale w życiu nikogo tak się nie balem jak – Mrs.Liakos.
Na jakiś miesiąc przed końcem naszej edukacji nasza Pani oświadczyła, że musimy się pomału przygotować do ostatecznego egzaminu. A będzie to trochę w formie niekonwencjonalnej. Wyciągnęliśmy szyje i uszy. Mianowicie mamy zagrać sztukę: przed publicznością i całym gremium profesorskim. Jaką sztukę? Posypały się glosy? Były trzy do wyboru i jedną z nich był ten cholerny Kopciuszek!! Ja do dzisiaj nie wiem jak i dlaczego to się stało? Czy to był pomysł Mrs.Liakos (bo na pewno nie mój), czy tych z instytutu, czy to nasza klasa tak wymyśliła dla zgrywy, nie wiem!! Po prostu nie wiem, nie pamiętam!! W każdym razie Kopciuszka miałem zagrać ja!! Carolo miał być reżyserem. Księciem miał być Aiman (z Rijadu z Arabii Saudyjskiej i był rzeczywiście z jakiejś królewskiej rodziny), moimi siostrami było dwóch Koreańczyków i jeden z Tajwanu. Dobrą Wróżką miała być „Głupia”. Głupia wcale nie była taka głupia, a wręcz odwrotnie. Miała na imię Sung i przyjechała tu z Korei studiować muzykę, a raczej śpiew. Kiedyś mnie zapytała jak jest po polsku „crazy”? Odpowiedziałem – głupia! Na to ona och, ach Im Głupia! I tak już zostało. (Chociaż wypowiadała to „chupia”) Z tego co mówiła zrozumiałem, że jej mama zajmuje się gotowaniem a tato pracuje na stacji benzynowej. Dopiero Carolo mi wytłumaczył, że jej mama ma sieć restauracji w Jokohamie, Tokio i Seulu a tato platformy wiertnicze. Głupia miała koleżankę, więc nie było siły i przezwaliśmy ją Głupawa. Kiedy mowię „my”, mam na myśli siebie i moich polskich współbraci – studentów, z którymi przyleciałem do Stanów. Głupawa miała zagrać Macochę. Próbowałem ich od tego zamiaru odwieźć, ale się uparli. Mowie wam, że to nie wyjdzie. Posłuchajcie siebie jak my mówimy – próbowałem im wyperswadować. Mój angielski jest bardziej mój niż angielski. Waszego bełkotu tez nie idzie zrozumieć. Będzie skandal!! Od razu przypomniał mi się Steven.
Parę dni temu byliśmy z chłopakami na uczelni, gdzie niedługo mieliśmy zacząć kontynuować studia – Washington Theological Union. Był tam taki jeden wesołkowaty ksiądz, który miał polskie nazwisko. Bardzo się ucieszył, że będziemy u nich studiować. Chwalił się, że był jakiś czas w Krakowie w jednym z tamtejszych seminariów, by spróbować nauczyć się troszeczkę języka i zdobyć jakieś nowe doświadczenia. Tylko, że musiał niestety wrócić do kraju. A co się stało? – pytam. Pewnie Jankesa nie polubili – pomyślałem. I rzeczywiście. Chciał się podlizać kucharce ( wiem z własnego doświadczenia jak w seminariach gotowali) i zapytał kleryków jak to będzie po polsku, że ona dobrze gotuje. No, to mu powiedzieli, nawet mu napisali na kartce: fonetycznie i drukowanymi literami, żeby się nie pomylił. Kiedy pokazała się w okienku na stołówce i wywaliła swoje bufory, podszedł do niej i zagadnął: hello! – och hello! – zamruczała. Pani Stasiu…- mhmm,tak? – ale z pani to leniwa d..a!!
No to nic dziwnego, że musiał wracać do Washingtonu. Balem się, że my też możemy zrobić z siebie durni. W domu jak powiedziałem, że mam zagrać Cinderelle, i że to ma być nasz egzamin końcowy to tak się podniecili jakby sami mieli występować. Znaleźli jakieś szmaty żeby mnie przebrać za Kopciuszka. Gorzej jednak było z przebraniem za przemienionego Kopciuszka w piękną księżniczkę. Nie wiem czyj to był pomysł i kto ten strój zorganizował. Chyba Ojciec Stan. W domu było paru ojców. Przełożonym był William, z pochodzenia Irlandczyk, wielki i rudy. Przezwaliśmy go Maciorka, bo się troszczył o nas studentów jak maciora o swoje małe, a że maciora to negatywne a William był ok. to go trochę też przez podobieństwo tak nazwaliśmy. Przynieśli mi strój i kazali się przebrać. Czarna suknia, szpile, jakiś zloty pasek i długa blond – peruka. Myślałem, że to będzie raczej w stylu takim klasycznym, pomyliłem się.
Wdziałem to wszystko… i sam siebie nie poznałem – ??!!
Cmokali z zadowoleniem. No to trzeba teraz nauczyć ciebie chodzić – powiedział William. No chodzić to jeszcze potrafię – odpowiedziałem poirytowany. Okazało się, ze jednak nie. No i zaczęło się; najwięcej do powiedzenia miał Stan. Nie tak – tylko nogi stawiaj do środka! – i nie takie długie kroki! Kroczki , malutkie – jak ojciec Lorenzo. Lorenzo był z pochodzenia Meksykaninem i miał brwi jak Antony Quinn. Ale tylko brwi. Resztę miał jak.. no mniejsza z tym. Co ten Stan taki nauczyciel się zrobił, coś podejrzanie za dobrze się na tym zna – pomyślałem. Może gdzieś trenuje na boku. Bo w pracy to chyba nie. Pracował w jakiejś komisji w Kongresie. Kiedyś nawet nas wprowadził do Białego Domu, gdzie trafiliśmy na Prezydenta of United States, Billego Clintona jak akurat wracał z porannego joggingu.
Zbliżał się dzień próby generalnej. Zamknęliśmy się (my „aktorzy”) w jednej z sal instytutu. Ja oddzielnie z Głupią bo miała mnie przygotować i zrobić make up. Znała się na tym. Jak skończyła i spojrzałem w lustro to gdybym sam nie był w środku – to bym nie uwierzył. Z lustra patrzyła na mnie złotowłosa seks bomba. No jak to ma być qrwa Kopciuszek…
Głupia!! – wrzasnąłem – czy ty jesteś crazy? Ja mam robić za księżniczkę z bajki a nie … A co tobie przeszkadza? – przerwała mi – To tutaj, ryknąłem i wskazałem na potężny aparat tlenowy z przodu. Co ty mnie tak wypchałaś jak wór treningowy?? Wyglądam jak Pamela Anderson! – Bo to wersja amerykańska – odcięła się. Za nic tak nie wyjdę na zewnątrz. Jeszcze mnie policja zatrzyma na campusie za nieobyczajność!! Policja mnie nie zatrzymała ale Evangelos. Właściwie to mnie nie zatrzymał tylko się na mnie rzucał! Oczy mu się zrobiły maślane i zaczął się do mnie przytulać.
Evangelos – warknąłem – czy Ciebie powaliło? To ja Augustin – a on – tylko swoje: Augustin, will you marry me?? Ja Ciebie mogę nie tylko marry ale zaraz prze-bierzmuje po tym pustym lbie !! A on dalej dreptał za mną. Boże, dopiero od pięciu minut jestem kobietą a już mam dość tych facetów. To był ciężki dzień, bardzo ciężki. Na własnej skórze się przekonałem jakim człowiek jest słabym stworzeniem i często miotanym namiętnościami. Sztuka wypadła znakomicie, burza oklasków. Nie jestem tylko pewien czy ktoś w ogóle słuchał naszych dialogów.
Czemu mi się to wszystko właśnie teraz przypomniało, kiedy stałem w samych kąpielówkach w żeńskim klasztorze? Już wiedziałem. Kiedyś, właśnie jak przygotowaliśmy się do tej całej sztuki i ja ciągle narzekałem, Maciorka tj. Ojciec William zapytał mnie tak ni z tego ni z owego: Augustin, wiesz jaka modlitwa jest najpiękniejsza? Noo, jest dużo ładnych, zacząłem niepewnie. Nie, najpiękniejsza jest ta: Jezu pomóż!!
Czemu akurat ta ?- zapytałem. Zycie Ci na to odpowie.. powiedział z uśmiechem.I odpowiedziało
W końcu przyjechał Juan z ciuchami. Ubrany jak zawsze na czarno, z białą koloratką, wszedł z torbą w ręce do klasztoru. Był zawsze skupiony i poważny ale jak mnie zobaczył to parsknął śmiechem. Wyjaśniłem mu co się stało i szybko ubrałem. Przebrany już za księdza pożegnałem się z siostrami i przeprosiłem za cale to zamieszanie. Czy mi się zdawalo, czy matka przelozona do mnie mrugnela? Wiedziałem już tez gdzie znajdę Alojzego, że też o tym nie pomyślałem wcześniej. Wychodziliśmy z klasztoru, Juan znowu parsknął śmiechem. A tobie co tak wesoło – zapytałem. Nie, nie, nic i coś tam powiedział do siebie, ja jednak usłyszałem wyraźnie: caramba!! różowe?!
Zawsze się dziwiłem czemu Alojzy przyjechał na Kanary. Miał wodowstręt i nie lubił się kapać. Nie lubił tez się opalać. To po co przyłaził na plażę. Niedaleko gdzie go zostawiłem leżały małe lodki rybackie odwrócone do góry dnem i postawione na palikach. Spod jednej wystawały krzywe nogi. Wiedziałem do kogo nalezą.
Juan mial mnie jeszcze tylko podrzucić do mojego samochodu. No prędko w tą okolicę to nie wrócę. Myliłem się. Czego wtedy nie wiedziałem, to tego, że niedaleko od klasztoru sióstr jest kościołek, w którym dwa lata później zacząłem odprawiać Msze św. po polsku. Nie wiedziałem tez, że w tym kościele usłyszę zdanie, które będę potem powtarzał przez cale moje życie zawsze i wszędzie, gdziekolwiek bym nie pojechał: Tam gdzie jest miłość tam nie ma grzechu!!
Z Głupią się zaprzyjaźniliśmy. To była dziwna przyjaźń. Byka dobrym człowiekiem. Ja wróciłem wkrótce do Europy, ona została w Stanach. Przez lata dzwoniła do mnie, czasami parę razy w tygodniu. Skończyła doktorat, śpiewała nawet jakiś czas w chórze w Metropolitan Opera N.Y. Czasami śpiewała tez mi do słuchawki. Nie widzieliśmy się parę lat. Później wymyślili Skypa i zaczęliśmy się tez widzieć. Po kilkunastu latach wyjechałem do Trypolisu. Głupia przestała dzwonić. Myślałem, że to koniec naszej przyjaźni. W końcu odezwała się po ponad roku na Skypie. Miała krótkie włosy. Wiedziałem już dlaczego nie dzwoniła, nie mogla rozmawiać, ja tez nie. Nie wiem czy sobie daruję do końca życia, że wtedy nie poleciałem do Seulu. Sung zmarła parę miesięcy później… Była nie tylko przyjacielem, ale i wróżką, która odmieniła moje życie bo dzięki niej wiele zrozumiałem. I jedyna kobieta w moim życiu na którą by nie podziałało zdjęcie Rosy.
Wy nie potrzebujecie wróżki żeby odmieniła wasze życie. Wystarczy żebyście mieli odrobinę wiary !!

Jeśli kiedykolwiek będziecie pragnęli coś osiągnąć, czy musieli walczyć z chorobą, albo spełnić swoje skryte marzenie, jeśli kiedykolwiek będziecie bardzo chcieli coś zrobić i usłyszycie głos w swojej głowie, że – nie dacie rady, pamiętajcie! – łże s…….n!

26 października 2019

Kyrie eleison

Czasami się zastanawiam po co Mojżesz targał z Synaju te dwie kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań. Jeszcze dobrze nie wszedł do obozu jak zdenerwowany potłukł je w drobny mak, jak zobaczył, ze jego ziomale tańczą naokoło Cielca, którego sobie wystrugali ze złota. Co prawda dostał potem drugi egzemplarz, który schowali do Arki Przymierza. Arka po tym jak przez wiele lat była najświętszą rzeczą dla Israela i sprawczynią wielu cudów i tajemniczych wydarzeń – zniknęła! Razem z zawartością. (ponoć znalazł ja Indian Jones).Prawie każdy z nas zna na pamięć przykazania. Przynajmniej te od piątego do siódmego. Jednak oryginału nie posiadamy. A tak właściwie to po co te przykazania ?? Spisane trzy i pół tysiąca lat temu!! Wszyscy je znają – nikt ich nie przestrzega. No, niektórzy próbują, ale się jeszcze taki nie znalazł, któremu by się to udało na sto procent. …
Pan Bóg ma do nas pecha od samego początku. Kiedy stworzył Adama, umieścił go w raju. Dal mu tylko jeden warunek, żeby nie jadł z drzewa poznania dobra i zła. Nawet mu „dorobił” Ewe, żeby nie był sam. Mieli wszystko ! Mogli jeść co tylko chcieli!! Cały ogród Eden tylko dla nich! Nie!! Ci akuratnie poszli i zeżarli z zakazanego drzewa. Ręce opadają! Co prawda Adam się tłumaczył, że to nie on tylko ona – ta co Ty ją zrobiłeś i ją tu postawiłeś. Ewa z kolei, że właściwie ona też nie, tylko że to wąż. Wąż już nie miał na kogo zwalić. Pan Bóg pogonił całe to towarzystwo, nie tylko za karę, ale i profilaktycznie, bo w Raju stało jeszcze inne drzewo
(o czym wielu zapomina), drzewo Życia, no i bał się, żeby przypadkiem i do niego się nie dobrali. Potem było już tylko coraz gorzej. Do tego stopnia, że któregoś dnia zalał to wszystko wodą. Uratował się tylko Noe ze swoją rodziną. Ludzie zaczęli od nowa. Tylko, że kulawo im to jakoś szło. Pan Bóg postanowił nie zsyłać więcej potopu bo widział, że to specjalnie nie pomogło. Ludzkość jak to ludzkość, niezdyscyplinowana ale cwana i zawsze pełna pomysłów, postanowiła na własną rękę i własnym sposobem dobrze się urządzić. Zaczęła budować wieżę – Babel. Budowniczowie któregoś dnia musieli się bardzo zdziwić. I tak oto rozproszyli się potem po całym świecie. A Pan Bóg śledząc tą naszą historię, pełną nieszczęść, cierpienia, niesprawiedliwości i całej tej ludzkiej mizerii, postanowił jeszcze raz się wtrącić. Dlatego wezwał Mojżesza i mu powiedział – masz tu lekarstwo na wszystkie wasze zgryzoty – i wręczył mu dwie kamienne tablice. Mojżeszowi akurat to wszystko nie było po drodze, bo od samego początku miał zastrzeżenia co do swojej misji. Ale posłuszny wziął je aby podarować ten dar ludziom, by mogli uczynić swój świat i swoje życie lepszym!!
Z jakim skutkiem to zrobili – widać dziś….
Dlatego dwa tysiące lat temu, żeby ratować nas i naszą przyszłość , Wszechmogący jeszcze raz się wtrącił w historię świata. Ale tym razem zrobił to zupełnie inaczej…
Któregoś dnia po Nowym Roku, Frau Schiller, nasza sekretarka informuje mnie podekscytowana: Pater Augustin, dzwonili z kurii – Kardynał chce księdza widzieć. Przecież nic złego nie zrobiłem – odpowiadam na wszelki wypadek. A to ja już nie wiem – odpowiedziała asekuracyjnie. Było to w Berlinie, krótko po moich święceniach. Sam byłem ciekawy o co chodzi. Parę dni później znalazłem się przed obliczem jego Eminencji. Powiedz mi, zagaił – co chciałbyś robić? Wiec mu odpowiadam: Eminencjo wszyscy księża i zakonnicy chcą pracować z biednymi (przynajmniej tak mówią), no to ja bym chciał z bogatymi, bo przecież z nimi tez ktoś musi pracować. Nie wymądrzaj mi się tutaj – powiedział i mnie trzepnął po ojcowsku w cymbał. Rosyjski znasz? – nawet nieźłe – odpowiedziałem nieskromnie. No to mnie mianował kapelanem przesiedleńców niemieckich z byłego Związku Radzieckiego. To był rok dziewięćdziesiąty ósmy i od upadku Muru przybyło ich do Germanii naprawdę sporo. Abstrahując, jakie oni tam mieli pochodzenie. Na dziadka albo na babcię przyjeżdżało dwadzieścia osób. Cala trzypokoleniowa rodzina.
Parę miesięcy później wieczorem dzwoni telefon i jakaś kobieta łamanym niemieckim pyta mnie czy mógłbym przyjechać wyspowiadać jej tatę bo jest umierający. Jasne – daj adres. Przyjeżdżam, patrzę, dziadek leży na sofie, cala rodzina dookoła, tak z kilkanaście osób. Przyjechali dwa tygodnie temu z Kamczatki. Wszyscy wyszli, a dziadek się wyspowiadał i….. zmarł!! Na moich rękach. Ale jak??!! Wyspowiadał się, ja go rozgrzeszyłem a on uśmiechnął się …i zmarł. Pięćdziesiąt lat nie widział księdza!! Miał te swoje grzechy jak my wszyscy. Dla nas może by to i były błache sprawy, ale nie dla niego. I nosił tego swojego garba,  którego nie miał jak się pozbyć, przez cale życie. W końcu – przejechał jedenaście tysięcy kilometrów do obcego kraju, tu spotkał księdza, wyrzucił to wszystko z siebie i czując, ze jest oczyszczony… z tej radości zmarł.
Od tego momentu zaczynałem pomału rozumieć w co ja się wpakowałem.
O jakie tajemnice się ocieram i jaka to odpowiedzialność. I ile przy tym trzeba mieć zrozumienia i delikatności. Chociaż nie zawsze mi to się udawało. Parę lat temu spowiadałem w jednym z kościołów na południu Włoch. Stary, przytulny kościółek. Za to konfesjonały miał nowoczesne. To były takie „modyfikowalne”. Jak ktoś chciał to klękał i mówił przez kratkę, a jak nie chciał to mógł odsunąć kratkę, usiąść i rozmawiać z księdzem twarzą w twarz. Weszła kobieta, solidnej postury, typowa Włoszka z południa. Ubrana na czarno i tak obwieszona złotymi łańcuchami jak raperzy w Los Angeles. Usiadła i bardzo poważnie na mnie spojrzała. Byłem pewny, że zaraz zacznie rapować. A ona patetycznym głosem wydeklamowała; jadłam jogurt w środę ! Dobrze, że siedziałem. Ale i tak aż się zgiąłem w pól i zasłoniłem twarz rękoma. Pewnie pomyślała, ze to z przejęcia albo dezaprobaty. A ja żeby nie parsknąć śmiechem przygryzałem dolną wargę tak mocno, że mogłem ja sobie później naciągnąć na twarz i bym wyglądał jak Leonardo di Caprio w filmie „Człowiek w żelaznej masce” I tyle byście mnie widzieli.
Dla równowagi… Wielu współbraci z mojego zakonu pracuje jako kapelani wiezień. W wielu krajach świata. Praktycznie wszędzie tam, gdzie mamy klasztory. Od Kolumbii, poprzez Meksyk, Kongo, Madagaskar, Indie, Wietnam, po Filipiny. Nie mówiąc o Europie czy Ameryce. Z tego co mi opowiadali to najgorsze warunki są na Madagaskarze. Ja też od czasu do czasu odwiedzam wiezienia. Odprawiam msze św. głoszę kazania, rekolekcje, no i …spowiadam. Pewnego razu spowiadałem w jednym z więzień. Mieli kaplicę, obok było malutkie pomieszczenie przerobione na zakrystię i tam właśnie wchodzili moi klienci, żeby się rozliczyć z własnym życiem. Jeśli więźniowie ciebie zaakceptują i ci zaufają to się otworzą i zaczną mówić, ale wtedy z kolei musisz mieć naprawdę mocne serce. Czas minął i wszyscy musieli wracać do cel. Wychodzimy, czekamy aż pootwierają te wszystkie kraty, kiedy podchodzi do mnie taki malutki i mówi: jeszcze ja, jaszcze ja. No ten teraz się obudził! Ale pomyślałem, że może to być dla niego pierwszy, a może i ostatnia okazja, żeby się pojednać ze sobą i z Bogiem.
Wszyscy byli przy wyjściu, zakrystia już zamknięta, więc mowię: chodź, staniemy tu pod krzyżem (wisiał taki duży na ścianie) I zaczął: aa tak trochę tego, no klnę, czasami coś wypiję, noo ten..nie mowie pacierza, zabiłem moją starą, no i czasami tam teges soc komuś podprowadzę……
Człowiek jest zagadką.
Dzisiejsza Ewangelia mówi jak faryzeusz i celnik poszli do świątyni się modlić. Faryzeusze to byli ci porządni, (ci z pierwszych ławek) ten nasz też. Panie! Robię wszystko co i jak trzeba: datki, posty, nie kradnę, jestem uczciwy, dobrze się prowadzę, i dziękuje ci, że nie jestem taki jak ta cala hołota, albo jak ten tutaj i wskazał głową na celnika. A ten stal z tylu, nawet się bał oczy podnieść do góry, wyszeptał tylko:
Panie zmiłuj się – Kyrie eleison.
Wiele lat temu, kiedy mieszkałem w Stanach, któregoś dnia mój przełożony Father William Sullivan tak ni stąd ni zowąd zapytał mnie: wiesz jaka modlitwa jest najpiękniejsza? No jest dużo ładnych – odpowiadam niepewnie. Tak, przytakuje William, ale ta jest szczególna i bardzo się Bogu podoba. To tylko dwa słowa!!!

Trochę mi czasu zajęło zanim zrozumiałem. Więcej, nawet wiem dlaczego Pan Bóg się tak cieszy jak ją słyszy wypowiadaną – nie, nie ustami – sercem. Cieszy się, bo widzi, że jego praca nie poszła na marne. Coś z nas jeszcze będzie, że w końcu zrozumiemy to co stara nam się powiedzieć od wieków, to o czym krzyczy do nas każdym swoim słowem Ewangelia:

Pan Bóg was nie kocha wtedy, kiedy jesteście dobrzy – Pan Bóg was zawsze kocha!!

2 listopada 2019

Pierwsza pomoc. Agent 00+ Licencja na przebaczanie.

Znalem kiedyś prostytutkę. Pseudonim artystyczny Lucy. Właściwie to znalem wiele prostytutek. Co wcale zaraz nie znaczy, żebym korzystał z ich ofert. Nie od razu zostałem zakonnikiem. Kiedy byłem młody, dorabiałem latem prowadząc dyskoteki w nadmorskich knajpach. Bylem nawet niezłym dyskdżokejem. Nie powiem, żebym wtedy prowadził pobożne i cnotliwe życie. Z tej kolorowej i atrakcyjnej egzystencji zostałem powolany. Nie sądziłem, ze Pan Bóg jest takim hazardzista…

Kiedy byłem jeszcze w seminarium (z którego później zresztą wystąpiłem po to, by wstąpić do zakonu), na trzecim roku studiów otrzymywaliśmy sutanny, w których od tego momentu mieliśmy obowiązek chodzić, ubrani jak prawdziwi księża. Tak wystrojony w mój nowy uniform wyszedłem na „przepustkę”. Wszyscy wyszliśmy, bo to były święta Bożego Narodzenia. Maszerując dziarsko po mieście wpadłem na Lucy!… Ooo Jezu ! – aż krzyknęła. Nie Jezus, tylko Gutek (to moje pseudo artystyczne) – cierpko odpowiedziałem. A co ty….? ten, noo, tego… zaczęła stękać..co ty właściwie robisz – wydusiła w końcu. A co nie widzisz ?! Zapytałem złośliwie. Będę księdzem – oświadczyłem dumnie. Tyyyy….??? Pamiętam te jej wytrzeszczone oczy i rozdziawione ze zdziwienia usta. Ale nade wszystko ten krzyk i niedowierzanie, ze niby ja – księdzem. A tak – odpowiedziałem ale już nie z taką pewnością siebie. Właściwie to nawet dobrze wyglądasz …w tym stroju – powiedziała i mrugnęła do mnie. Lucy – mowię do niej spokojnie – ty do mnie nie mrugaj, bo ja zacząłem nowe życie. Zobaczymy na jak długo – teraz ona dodała złośliwie.
..Na długo, ale wtedy nie byłem tego wcale taki pewny, ani o tym do końca przekonany. Ja księdzem? Ona ma rację. Dlaczego ja? To już nie było innych, porządniejszych? Popatrzyłem na Lucy. Twarz jej się jakoś zmieniła, popatrzyła tak na mnie dziwnie i cicho , prawie szeptem powiedziała: pomódl się za mnie. Spojrzałem jej prosto w oczy i po chwili równie cicho dodałem: a ty za mnie.
Traf chciał, że widziała nas moja znajoma. Starsza i bardzo pobożna. Kiedy ją potem spotkałem była mną bardzo zawiedziona i poruszona. To ty nie wiesz kto to jest – pytała. Ty w biały dzień, na środku ulicy i to ubrany w sutannę zadajesz się z taką… wstydu nie masz. To taki z ciebie ksiądz?! A jak nie ja to kto – pytam. Jak nie my chrześcijanie to kto. My nie możemy ludzi potępiać. Bo jak my wierzący ich odrzucimy to już ich nikt nie przygarnie. My jesteśmy dla nich ostateczną instancją i mamy być dla nich nadzieją!!! – wrzasnąłem, zabrałem się i poszedłem.
Ostatnio leżałem prawie dwa tygodnie w szpitalu w Austrii. Jak to mówi mój przyjaciel Sima z Gwinei: nawet niezniszczalni mają czasami …….
Ze mną na sali leżało dwóch pacjentów, po lewej Gerhard od ponad roku w komie, po prawej dziewięćdziesięcioletni Franziskus, prawie w komie. Unieruchomiony, ale przytomny. Przez cały ten czas nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego skowa (on nie mógł,) ale rozstaliśmy się jak starzy, dobrzy przyjaciele. Przypomniała mi się Lucy. Słowa nie są potrzebne żeby się zrozumieć… wystarczą oczy.
Kiedy byłem mały siostra Klara dawała nam często jako prace domowa kartki do pokolorowania. Przedstawiały one rożne sceny biblijne i ewangeliczne. Pamiętam jedną szczególnie. Pan Jezus z kijem pasterskim trzymający na ramionach owce. To było do tej opowieści o zagubionej owcy. Ja jako dziecko nigdy nie mogłem zrozumie jak to można było zostawić dziewięćdziesiąt dziewięć  owiec i pójść za tą jedną. Malo tego, i z tej jednej znalezionej bardziej się cieszyć niż z całej reszty. Dla mnie to było niepojęte. Jakiś żart. Przez wiele lat, nawet już jako ksiądz ja nie mogłem jakoś strawić tej przypowieści. Oczywiście, że sens chwytałem, ale nie mieściło mi się to w głowie. Bo to nie w głowie miało mi się zmieścić….sporo czasu mi to zajęło zanim do tego doszedłem. Nie tylko zresztą ja.
Przychodzi kiedyś do Jezusa taki cwaniaczek i chytrze pyta: Mistrzu, a ile razy mam przebaczyć swemu bratu… może siedem? Mistrz odpowiada – siedem?? Siedemdziesiąt razy po siedem!! Często szokował swoje otoczenie. Zwłaszcza uczonych w piśmie i faryzeuszy. Tak na marginesie, to nie byli źli ludzie: pobożni, przestrzegali prawa, pościli, modlili się, byli porządni. Ale nie mogli zrozumieć dlaczego Jezus zadaje się z taką hołotą. W dzisiejszej Ewangelii mówi do celnika Zacheusza, że musi zatrzymać się w jego domu. „Porządni” są zszokowani, co ten Mistrz robi. Ich to przeraża – w domu grzesznika?! Dlaczego on się zadaje z prostytutkami, złodziejami, bezbożnymi, z tym całym tałatajstwem. Nie rozumieli tego, a może nie chcieli. Jezus cały czas tłumaczył, że nie zdrowi potrzebują lekarza, tylko chorzy, że On przyszedł szukać to co zaginęło.
Nie ma się co dziwić faryzeuszom, kiedy nam dzisiaj zrozumienie tego co głosił Jezus też ciężko przychodzi. Bo to jest tak: cale życie będziecie uczciwi, będziecie chodzić do kościoła, mówić prawdę, będziecie ciężko pracować dla swoich dzieci czy wnuków. A drugi cale życie będzie pil, kradł, łajdaczył się, kłamał ale przed śmiercią zawola – Panie zmiłuj się!! ….i tez pójdzie do Nieba. I to jest sprawiedliwe?! Czy to jest sprawiedliwe?? – Nie. To nie jest sprawiedliwe – to jest miłosierne. Pan Bóg jest sprawiedliwy ale w tej swojej sprawiedliwości jest miłosierny.
Mówiłem kiedyś to kazanie latem w jednej z parafii nadmorskich. Po mszy św. wchodzi do zakrystii wielki facet i na mnie z gębą: to ja tu uczę syna uczciwości i pracowitości (po akcencie – ze Śląska) a ksiądz takie farmazony opowiada. Odpowiadam mu spokojnie – pretensje nie do mnie. A do kogo – wrzasnął ! Do tego na krzyżu – odpowiadam.
Kiedyś, kiedy pracowałem w Libii w Trypolisie dzwoni wieczorem do mnie Emma. Emma była hiszpańską zakonnicą ze zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. Razem z drugą Juana (obydwie kolo siedemdziesiątki), zajmowały się głównie pomocą dla nielegalnych emigrantów. Prawie wszyscy to byli chrześcijanie prześladowani i dosłownie wyrzynani w swoich krajach. Głownie z Erytrei i Sudanu. Ale też Afryki Centralnej i Nigerii. Gdyby co niektórzy wiedzieli, ze są na świecie miejsca, gdzie za noszenie krzyżyka ścinają maczetą głowy, a ludzie i tak noszą, to by się ugryźli najpierw w język zanim by coś palnęli na temat religii. Juana i Emma dużo jeździły po pustyni i były dobrze zorientowane w sytuacji. Znały miejsca gdzie były te obozy. Dowoziły tam jedzenie i ubrania. Czasami kogoś przeszmuglowały. Jak to mówią o takich osobach Hiszpanie, że mają „cojones” (część ciała typowo męska). Ja dwa razy w tygodniu odprawiałem im msze św. po hiszpańsku w ich konwencie i czasami wypuszczałem się z nimi na akcje. Dzwoni tedy Emma i mówi, że musimy pojechać do szpitala. Co jest ?– pytam. To nie na telefon – odpowiada. W drodze do szpitala opowiada mi, że w jakimś campusie gdzieś głęboko na pustyni, znalazła Erytrejke, która była w bardzo złym stanie. Pobita i wielokrotnie zgwałcona. Przeszmuglowała ja do Trypolisu, jest w szpitalu i chce widzieć księdza.
Była tak slaba, że nie miała siły mówić, szeptała, ale zrozumiałem: father chyba umieram, ale chce im przebaczyć…To się nazywa przebaczenie!!
A my? A nam jest czasami ciężko wyciągnąć rękę do sąsiada, do znajomego, przyjaciela. Mowa!! Czasami do własnej rodziny. Przebaczenie nie jest łatwe, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwe. Nie można być chrześcijaninem na trzydzieści procent. Na sto albo wcale. Nie jest się trochę w ciąży. Albo się jest, albo nie. Tylko, żeby moc potrafić przebaczyć najpierw trzeba się pojednać z samym sobą i z Bogiem.
Gdzie bym nie był ciągle słyszę tą samą gadkę. Proszę ojca, no po co będę chodził do spowiedzi. No nic nie kradnę, modlę się, z ludźmi tam jakoś żyję. Bo też tak się spowiadamy: czasami nie zmowię pacierza, czasami przeklnę, czasami zjem mięso w piątek…Kiedyś w Las Palmas miałem taką dyskusję z kobietą już dość dojrzałą. No po co ja pójdę do tej spowiedzi –pyta i jednocześnie stwierdza. Do kościoła chodzę, pacierz mowię, nic nie ukradłam, mięsa w piątek nie jem. No aaa…pytam..a rodzina? Dzieci dorosłe wyprowadziły się do Madrytu. Stary za dużo nie pije to i się nie kłócimy. A jakieś rodzeństwo masz – pytam. Tak dwie siostry – odpowiada, ale nie rozmawiamy ze sobą od dziesięciu lat. Poszło o spadek po rodzicach. Dziesięć lat nie rozmawia ze swoimi siostrami – ale mięsa w piątek nie je!!! A kogo to obchodzi co wy w piątek jecie??!! A jedzcie sobie co chcecie!!Czy wy naprawdę myślicie, ze Jezus dal się ukrzyżować za tych co w piątek jedzą mięso???, że jak nas zbiorą na sądzie ostatecznym to będzie: Kowalska!! wystąp – jadłaś mięso w piątek? – nie! To proszę bardzo..
Post jest dobry i to nasza tradycja. Ale to nie jest fundament naszej wiary. Nie tego Bóg od was chce. On chce żebyście żyli jak ludzie, mieli serca, potrafili kochać i przebaczać – tego chce!!!
Ja tą przypowieść o zagubionej owcy, która przed laty „nie mieściła mi się w głowie” zrozumiałem po latach. To nie w głowie miała mi się pomieścić, tylko w sercu!!
Było to w Neapolu. W katedrze św. Januarego były rekolekcje dla ludzi z ulicy. Potężny kościół, wypełniony po brzegi. Do końca życia nie zapomnę jak biskup, który prowadził nabożeństwo, wziął mikrofon do ręki, klęknął na środku i tak się zaczął modlić; Panie!!! popatrz na nich. Popatrz!! To są złodzieje (bo to byli złodzieje), to są prostytutki (bo to były prostytutki), to są alkoholicy, narkomani, to jest dno i bagno. Ale to są twoje dzieci!! – krzyknął. I jak one nie pójdą do Nieba to ja też nie chcę.

Jak myślicie, dlaczego pierwszą osobą, której Jezus się objawił po swoim zmartwychwstaniu była Maria Magdalena???

18 marca 2020

OSTATNIA LINIA OBRONY
19.III. czwartek g. 21.00 – cierpiaca ale zjednoczona ITALIA contra coronavirus. Damy rade. Nie ma innej opcji !!!
ULTIMA LINEA DI DIFESA – NON PASSERA!!!

29 marca 2020
TO NIE JEST KWARANTANNA!! – TO PIERWSZA POMOC W NAGLYCH I CIEZKICH WYPADKACH. NA NIE ZAWSZE MOZNA LICZYC!!

PRONTO SOCCORSO!!!

ALIBABA I 40 POKUTNIKOW

Mam wielu przyjaciół więźniów, byłych i „aktualnych” . Sam zresztą też siedziałem. Przyskrzynili mnie dwadzieścia lat temu w Banco Ambrosiano w Watykanie!! Papieska Gwardia Szwajcarska i tajniak w cywilu. Czujny kasjer włączył alarm. Zjawili się nagle, jak spod ziemi i chwycili mnie jak w kleszcze. Myślałem, ze oni są tylko tak…do ozdoby. Myliłem się. Wzięli mnie w środek i prowadzili wąską uliczka…jak na stos. Wszyscy się na nas patrzyli ze zdziwieniem. A ja cały czas w panice, myślałem: kto mi tu teraz może pomoc! Ambasada Polska? Human Rights? ONZ? Przed budynkiem Żandarmerii Papieskiej stal następny cywil w gajerku. Wyglądał na ważnego. A ten co? Kiwnął na mnie głową. Ubrany byłem po cywilnemu. Robił zdjęcia…Comandate – służbiście odpowiedział jeden z gwardzistów.
Machnął lekceważąco ręką i się zaczął odwracać. Ale w banku – Comandante – dodał gwardzista szybko. Dawać go tu – błyskawicznie odpowiedział Komendant – i spojrzał na mnie uważnie. Zamknęli mnie w jakimś pomieszczeniu, gdzie nic nie było, poza kamienną lawą. Po dwóch godzinach przyszedł Comandante i bardziej z troską niż groźbą zaczął mówić – Madonna mia – to ksiądz nie wie, ze w banku nie można robić zdjęć?? Wszedłem do środka z naszym zakonnym ekonomem, Padre Angelo, który ma przepustkę. Był z nami mój młodszy brat, z którym przyjechaliśmy do Rzymu. I chciałem mu zrobić zdjęcie na pamiątkę, bo mało kto ma zdjęcia ze środka Watykanu a już chyba nikt wewnątrz Banku Watykańskiego – tłumaczyłem się nieśmiało. Poza tym nigdzie nie było, że nie można – powiedziałem trochę śmielej. Na drzwiach wejściowych jest znak zakazu – proszę księdza – wyjaśnił mi. Tak, ale te drzwi się rozsuwają automatycznie na fotokomórkę i są prawie cały czas otwarte i tego namalowanego zakazu praktycznie nie widać – powiedziałem już zupełnie śmiało. No cóż, tu są księdza dokumenty i aparat (wtedy cyfrowe nie były jeszcze w użyciu, nie mówiąc o komórkach) . Ale film musieliśmy zabrać – dodał. Papież udzielił księdzu amnestii, uśmiechnął się, może ksiądz wracać do swoich. Nawet gdyby był ksiądz Kardynalem , musielibyśmy księdza zatrzymać – powiedział mi na pocieszenie i pożegnanie. Miłosierdzie, miłosierdziem – przepisy, przepisami.
Najbardziej to byłem zły za ten film. Mialem tam na nim jeszcze parę fajnych zdjęć z Kanarów. To był fuji i dalem za niego dziesięć Marek ( nie było jeszcze euro).W życiu więcej im na tacę nie rzucę!! – pomyślałem ze złością. Po chwili się zreflektowałem, że ja nie rzucam, tylko zbieram!!
Zamknęli mnie w pudle! – przeżywałem rozgoryczony. Co prawda tylko na dwie godziny…ale siedziałem! Ci czarni to maja metody! Z tych emocji zapomniałem, ze jestem z tej samej firmy. Jak Inkwizycja Galileusza! – dalej przeżywałem. Chociaż tak naprawdę, Galileusz nie siedział w wiezieniu. Dostał wyrok, to fakt. Ale był to areszt domowy. Spędził go najpierw w willi Medyceuszów, najbogatszej rodziny w Italii, potem w pałacu Arcybiskupa w Siennie a końcówkę trzyletniej odsiadki spędził pod Florencja w willi o nazwie „Il gioiello” to znaczy klejnot. Co by jednak nie powiedzieć: areszt to jest areszt, obojętnie gdzie. Ja coś o ty moglem powiedzieć. W naszym klasztorze w Cori, pod Rzymem, w którym mieszkałem parę lat, też mieliśmy więźniów. I nie byli to nasi zakonni współbracia. Chociaż różnie to w historii bywało. Zdarzało się, że czasami wsadzali jakiegoś nadgorliwego co to mu się nic nie podobało, ciagle narzekal i chciał wszystko zmieniać, pod klucz. Dla świętego spokoju. Ale to w przeszłości. W Cori w naszym klasztorze, za zgodą sądu, mogli odbywać karę niektórzy więźniowie. Ci co czekali na rozprawę, jakaś końcówka wyroku czy zasadzony areszt domowy (jak Galileo) Wielu chciało ten areszt domowy odbywać u nas. Klasztor wielki, jak Zamek Królewski, wielki ogród, sad, nawet kawałek własnego lasu. Ale mógł przebywać tylko jeden. Za mojej kadencji paru się przewinęło. Po paru miesiącach pobytu każdy z nich stawał się dla nas rodziną, a my dla niego. Na początku nie mogli się jakoś przestawić i byli mało zorientowani, ale później łapali o co kamon. Pamiętam kiedyś mnie pyta Alberto; ja tu siedzę bo muszę. Ale ty? Zamknięty i ten celibat?? To przez pomyłkę – odpowiedziałem. Przez pomyłkę siedzisz? To tak jak ja!! – ucieszył się. Nie, celibat przez pomyłkę. Nie kumam – odparł. Widzisz Alberto, jak wieki temu powstał nasz zakon to musieli napisać Regulę. To znaczy co braciom wolno, co nie, jak, gdzie, kiedy – takie przepisy – Kodex. Capito? Si. No i jeden dyktował a drugi pisał. Ten piszący, brat Elija, był przygłuchy I kiedy nasz założyciel brat Giovanni mu dyktował Regulę i kończąc powiedział: „…i będziesz żył w celi – bracie” ten nie dosłyszał i napisał „…i będziesz żył w celibacie”.
Teraz rozumiesz?! Aaa..si, capito! A co się stało z tym Elija – zapytał zawsze praktyczny Alberto.  -Zamurowali go!!!
Kiedyś trafił do nas Angelo. Wszystkich naszych „gości” sprawdzali codziennie karabinierzy. Czy się przypadkiem gdzieś nie zagubili. Czasami potrafili wpaść dwa, a nawet trzy razy dziennie. No i tez w nocy.
Settimio i Luca mieszkali ze sto pięćdziesiąt metrów dalej i niżej, w innej części gmaszyska. Angelo w celi kolo mojej. Więc za każdym razem jak łomotali do drzwi to mnie budzili. Bo byli o pierwszej lub drugiej w nocy. Ten spal jak niedźwiedź więc ja musiałem wstawać i otwierać wrota. Po miesiącu już nie wiedziałem kto tu jest skazany, ja czy on. Na początku trochę moi karabinierzy byli skrepowani tym, że mnie w środku nocy budzili i w kolko powtarzali – scusi..padre – przepraszamy ojca. Potem tak się do mnie przyzwyczaili, że nawet nie czekali aż się doczłapie Angelo, tylko pytali, wszystko w porządku? – tutto a posto? Tak, tak odpowiadałem zaspany a oni wsiadali w samochód i odjeżdżali. Po paru tygodniach poznałem się ze wszystkimi, szczególnie z Comandante. Polubiliśmy się. Byliśmy tej samej samej wagi (!!) i obaj nosiliśmy mundury. Co prawda różne i ja nie nosiłem broni. Dlatego którejś nocy byłem w złym nastroju i mu powiedziałem zgryźliwie: po co wy tu przyjeżdżacie co noc? Dajcie mi jakąś spluwę dla powagi urzędu i będę go sam pilnował. Chętnie, ale mieczy w zbrojowni nie mamy, odciął się robiąc aluzje do mojego białego habitu z wielkim czerwono-niebieskim krzyżem na piersiach. Którejś nocy przyjechał z jakimś nowym karabinierem. Otworzyłem zaspany drzwi i tylko kiwnąłem głową, ze wszystko ok. Bo Angelo ostatnimi czasy było coraz ciężej swoja dupę ruszyć. Zaczynałem być na niego zły. Na drugi dzień rano pojechałem na zakupy i przy okazji zatankować paliwo bo po południu mialem jechać do Palestriny. Przy wlocie na stacje stali karabinierzy, często tu stali. Przejeżdżając obok nich uśmiechnąłem się ciepło do kierowcy. To był ten nowy, ale jakiś taki…dziwny na twarzy..
Nie zdążyłem zacząć tankować jak wyskoczył z samochodu i na mnie z mordą. Ja zgłupiałem, a ten jeszcze głośniej się wydzierał. Walnięty?- pomyślałem wystraszony, bo darł gębę i trzymał rękę na kaburze. Zaraz mnie tu rozwali – co on mnie do cholery nie poznaje – myślałem spanikowany – przecież w nocy mnie widział?! No tak!! Olśniło mnie, wziął mnie za Angelo, którego nie widział bo byłem sam. A Comandante mu może nie powiedział, ze ja nie jestem więźniem, tylko etatowym nocnym „pomocnikiem” karabinierów. Trzymał mnie „pod lufą” dopóki nie przyjechał Comandante i się wszystko wyjaśniło.
Wracałem do klasztoru bardzo pomału, bo ręce tak mi się trzesly, ze nie moglem prowadzić. Nie tylko ze strachu, ale i ze złości na Angelo. Zastrzelę go!!! Jednak dobrze, ze mi nie dali broni…
Pare dni później zawiozłem go na proces. Mialem nadzieję, że dołożą mu parę lat za te moje cierpienia. Zanim wszedł do gmachu sądu, poprosił żebym go pobłogosławił. Dostał od padre Luca teczkę niemiecką (Made in Germany) na swoje dokumenty, ponoć dowody na jego niewinność.(?) Pobłogosław mnie i tą teczkę …ale po niemiecku! Jeszcze co…? zdenerwowałem się, ale…ostatnie życzenie, niech mu tam: In Namen des Vaters und des Sohnes und den Heiligen Geistes. Amen.W końcu byłem święcony w Berlinie!! Czekam tu na parkingu – dodałem. I poszedł.
Pytałem się „expertow” ile może dostać. Mówili, piątka z wejściem na salę. Trochę mi go było szkoda. Właściwie to bardzo. Wrócił po dwóch godzinach ….wyrok – uniewinniony!!! Spojrzał z podziwem na moje ręce, którymi jego i tą jego teczkę pobłogosławiłem i powiedział: ależ to dziala!!
Po pięciu miesiącach siedzenia razem – Angelo uniewinnili, ja siedziałem dalej.
Moj przyjaciel Leszek od wielu lat pracuje z więźniami. Prowadzi grupy modlitewne Arka. Zaskarbił sobie przyjaźń i wdzięczność u wielu osób. Traktują go jak własnego ojca. Robi rzeczy nieprzeciętne. Kiedyś zorganizował pielgrzymkę więźniów. Wystarał się u sędziego o przepustki i zapakował cały autokar. Pojechali między innymi do Sanktuarium Matki Boskiej od Wykupu Niewolników u sióstr Prezentek w Krakowie. Odmawiali wspólnie różaniec kiedy przyszła Matka Przełożona. Czterdziestu chłopa na kolanach, wszyscy w rękach różance i modlą się tak żarliwie, ze aż mury się trzęsą. Popatrzyła na nich: wielkie bary, lapy jak bochny, łysi, kwadratowe szczeny, wytatuowane ręce i gęby … spytała lekko drżącym i zdziwionym głosem: a wy bracia…z jakiego klasztoru jesteście??
Z Jezusem ukrzyżowali jeszcze dwóch. Ten po lewej mu nawymyślał. Ten po prawej poprosił: pamiętaj o mnie. Jezus mu odpowiedział: jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju. Pierwszym świętym został łotr, złodziej, kryminalista!!
Moj przyjaciel Aldone, który był przez długi czas naszym „gościem” w klasztorze w Cori, w swojej burzliwej młodości mial ksywe: lupo solitario – samotny wilk. I był najlepszym złodziejem w Neapolu. A to oznacza, że jednym z najlepszych na świecie.Nie było czegoś, czego nie potrafiłby ukraść!! Często ze sobą rozmawialiśmy i w końcu zaprzyjaźniliśmy się, bo mieliśmy dużo wspólnego. Nie tylko to, że mieszkaliśmy razem. Ale..wstyd się przyznać, też byłem złodziejem. No nie tej klasy co Aldone, ale byłem. Kiedy mialem kilkanaście lat mialem trochę książek. Rożne serie. Moja ulubiona była „Klasyka Młodych” Były tam książki takie jak: Robin Hood, Tomek Sawyer, Ivanhoe, Tajemnicza Wyspa…itd. Prawdziwa klasyka literatury światowej. Myślałem,ze mam wszystkie z tej serii. Któregoś razu w bibliotece publicznej  trafiłem na „Trzech Muszkieterów” z tej serii. Oniemiałem. Raz, że byłem zakochany w tej książce, dwa, że to była jedyna, której mi z tej serii brakowało. Bardzo chciałem ją mieć. Nie moglem spać po nocach, tak mnie to męczyło. Zacząłem prosić Pana Boga, żeby mi ja „zorganizował”!! Ale wiedziałem, że to tak nie działa. Wiec…książkę ukradłem a Pana Boga prosiłem o przebaczenie …Przebaczył mi. Bo co mial zrobić? Tak gorąco prosiłem. Ale też mnie pokarał. Bo od tego momentu przez cale moje życie nie potrafię żyć bez książek. Zawsze muszę je mieć kolo siebie. Gdziekolwiek bym nie był, czy gdziekolwiek bym nie jechał, zawsze pod ręką muszę jakąś mieć. Nie muszę jej czytać, czasami wystarczy, że dotknę, a nawet spojrzę. Niektóre, jak Elementarz Falskiego, podróżują ze mną od lat! Od Berlina przez Las Palmas, Trypolis, Berlin, Rzym, Cori i dalej…Sa takie, których nie przeczytałem do końca, ba są takie nawet, których w ogóle nie czytałem…może jeszcze nie nadszedł ich czas? Są też takie, które czytam w kólko. Sa i takie, które zmieniły moje życie.
Po tej desperackiej „akcji” w publicznej bibliotece, parę tygodni później dostałem pod Choinkę, „Don Kichota” Nawet nie zacząłem go czytać, bo powiedziałem sobie, że go przeczytam w oryginale po hiszpańsku. Nie mialem wtedy pojęcia jak to moje życie się potoczy, ale to pragnienie zawsze gdzieś głęboko we mnie tkwiło. Przeczytałem go dopiero po dwudziestu latach, kiedy skończyłem studia na Univerśsidad
Pontificia de Salamanca, po tym jak wstąpiłem do hiszpańskiego zakonu. Moj zakon założony przed ośmiuset laty zajmował się wykupem chrześcijańskich niewolników. Nie wiedziałem wtedy, że przed ponad czterystu laty dwóch moich hiszpańskich współbraci, Antonio i Juan, za pięćset złotych escudos w Algierze wykupiło z niewoli Miguela Cervantesa, który potem napisał „Don Kichota”!!
Po latach zrozumialem, ze ukradłem nie tą książkę co trzeba. Pan Bóg musiał wprowadzić drobną korektę..
Nie znamy swojej przyszłości, może to i lepiej. Ale zawsze możemy ja zmienić! Dobry Łotr, który wisiał na krzyżu kolo Jezusa zrobil to!!

Czasami wystarczaja tylko dwa słowa: pamiętaj o mnie…


To już koniec – powiedziała larwa.

Niee, to dopiero początek – powiedział motyl

P.S. Trzy miesiące temu dostałem paczkę z domu. Była w niej książka:

                                                     Baśnie z 1001 Nocy.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *