M-c lipiec.

M-c lipiec.

1 lipiec 2018

Idąc przez Utah kościołów spotykam niewiele i rzadko mogę uczestniczyc we mszy świętej. Za to wieczorami, gdy postawię już namiot, wyjmuję czasem ikonę św. Józefa. Obok stawiam małą ikonę Maryi z Guadelupe którą dostałem od wspólnoty w Lithorp, jeszcze w Kaliforni. Widać Święta Rodzina chce być w komplecie.
Milczymy wtedy razem otoczeni przez wielką pustkę. Oni też byli dlugo w drodze.
Może po prostu nie mam sił żeby wypowiadać zbyt wiele slow. A może wszystko zostało powiedziane i pozostała juz tylko wierność podążania za Słowem…

Ojciec Dave z Koscioła św. Franciszka w Orem opowiadał mi kilka dni temu, że św. Józef jest trudnym świętym dla Meksykanów. Opiekun św. Rodziny jest wycofany i milczy. Nie zajmuje pierwszego miejsca, które w latynoskuej kulturze „machismo” należy zawsze do mężczyzny. Oddaje Maryi najwyższy szacunek i pierwsze miejsce. Meksykanie muszą stawić temu czoła.
Ojciec Dave nie ukrywa że sam też ma problem ze św. Józefem:
– Przyznam że dla mnie Józef jest także dużym wyzwaniem. Oddaję to Bogu ale nie jestem w stanie pojąć jak on przez długie lata, przy boku ukochanej pięknej żony… Myślę że Kościół też ma tą wielką tajemnicę stale przed sobą.

Rozmowa z o. Dave’a przypomniała mi spotkanie z Józefem w słowackich górach dziesięć lat temu. Bardzo dobrze je zapamiętałem. Szedłem wtedy z plecakiem z Częstochowy do Rzymu. Wyruszyłem dokładnie w moje 40 urodziny. Wybierałem mniej ruchliwe drogi i tak trafiłem do małej wsi w słowackich Tatrach. Na wysokim wzgórzu zobaczyłem murowaną kapliczkę z drewnianym spadzistym dachem i przy niej człowieka. Pomimo zmęczenia wspiąłem się tam. Mała kapliczka była pięknie utrzymana. Chroniła rzeźbioną w drewnie piękną figurę Maryi. Staruszek skończył podlewać kwiaty i usiadł obok mnie na ławeczce. Przed nami rozciągał się piękny widok na góry.
– Jestem Josef – przedstawił się – Opiekowaliśmy się tą kapliczką z moją żoną ale umarła rok temu. Teraz sam tu przychodzę. Dach poprawiłem po zimie, znam się na drewnie. Kwiaty sadzę. W wiosce zostalo nas tylko dwóch: ja i Petr. Wszyscy poumierali, a młodzi wyjechali. Petr ma chore nogi i mało wychodzi. Córka do niego czasem przyjeżdża.
Mam teraz tylko tą robotę przy kapliczce. Mało kto tu zajrzy bo daleko od głównej drogi ale chcę żeby tu wszystko było jak należy. Dokąd sił starczy.

Ten staruszek dał mi wtedy wielką siłę. Dużo modliłem się za niego idąc do Rzymu. Jego wytrwałość i wierność powołaniu przypominała mi się w trudnych momentach i bardzo mi pomagała.

Ucichły wszystkie odgłosy pustyni. Nie słychać ptaków, świerszczy ani wiatru. Słońce skończyło swoją całodzienną drogę.
Patrzę na ikonowe oblicze. Jozef milczy. Jego milczenie nie oznacza jednak zagubienia czy wewnętrznej pustki. Milczenie Jozefa wypełnione jest kontemplacją tajemnicy Boga w postawie całkowitej zgody na Jego wolę.
Milczenie, które jest adoracją Boga. Pełnym oddaniem się Jego prowadzeniu całkowicie i bez zastrzeżeń. Do końca.

 
2 lipiec 2018

Od tygodni towarzyszy mi pustynia. Pchając mój wózek przesuwam się każdego dnia po czarnej nitce asfaltu o dwadzieścia kilka mil. Czasem mijam niewielką osadę, gdzie uzupełniam zapasy wody i żywności, ale noce pod namiotem wypadają zwykle gdzieś na pustkowiu, tak jak teraz. Przestałem już śledzić kiedy pustynia się skończy. Zaakceptowałem jej towarzystwo i ostre słońce przez cały dzień. Wieczorami robi się za to chłodniej. Wtedy czasem odzywają się ptaki albo świerszcze. Zdarza się jednak, że nie ma żadnych dźwięków. Czuję się tutaj trochę jak dziecko które zachwyca się odkrywaniem nowego świata. Pustynia okazuje się zaprzeczeniem nonotonii. Każdy zachód słońca jest inny. Każdego wieczoru inne są kształty chmur i inne kolory.

Dzieci nie dzielą atomu na części i nie wysyłają rakiet na Marsa. Bliżej mają świat, który zdumiewa je i pochłania bez reszty. Patrzenie dziecka nazwałbym radykalnym zdumieniem. Dziecko zdumiewa się radykalnie. Radykalnie zdumiewać się może tylko ktoś, kto mało rozumie.
Cisza wokół jest teraz całkowita. Nie rozumiem skąd jej głębokość.
W drodze odkrywam jak mało rozumiem ze spraw tego świata.
Nie rozumiem dlaczego rodzą się maluchy których życie będzie nieustanną wędrówką z rodzicami po szpitalnych korytarzach. Nie rozumiem dlaczego niektórzy młodzi ludzie cierpią tak bardzo, że myślą o śmierci. Nie rozumiem dlaczego większość ludzi dorosłych pracuje ponad siły żeby wydawać ponad potrzeby.
Idąc cały dzień przez pustynię mijam czasem przydrożny krzyż. Nie rozumiem dlaczego ktoś tam zakończył swoje życie a ktoś inny dalej pędzi swoim samochodem.
Dzieci nie tworzą cywilizacji. Nie rozunieją co to wzrosty na giełdzie ani jak działają systemy emerytalne. Nie produkują broni i nie wydają stutrzydziestostronicowych tygodników opinii. Są nieodpowiedzialne i całkowicie zależne od osób którym ufają .
Tak się właśnie teraz czuję patrząc w całkowitej ciszy na zachód slońca. Nie rozumiem skąd wzięły się jego kolory. Nie rozumiem dlaczego jest tak cicho.
Coś mi mówi że po nocy rano znowu obudzi mnie słońce. Skąd o tym wiem?
Zdumiewające jest to, że tak było wczoraj i przedwczoraj. Więc może zdarzy się i jutro ?

 

 

Za 15 mil granica stanu Colorado ze stolicą w Denver. To najwyżej wyniesiony nad poziomem morza stan w USA (Góry Skaliste). W Denver przecinają się ramiona Krzyża Ameryki i tam za kilkanaście dni spotkanie z Wojtkiem.
Oficjalne motto stanu brzmi „Nil sine Numine”. (Nic bez Boskości)

In 15 miles border of Colorado State with capital in Denver. It’s the highest elevated state in US (Rocky Mountains). In Denver two arms of the Cross of America have the crossing point and here we will meet with Wojtek in a couple of days.

The official state motto of Colorado is „Nil sine Numine” (Nothing without the Deity)

 
3 lipiec 2018

Radiowóz zatrzymuje się po to, żeby spytać czy wszystko ok i czy nie potrzebuje jakiejś pomocy. Dostaję od szeryfa lampki do wózka (czerwona na tył i białą na przód), odblaski na plecak, szminkę ochronną anty UV do ust i kilka cennych wskazówek o rozkładzie stacji benzynowych, szerokości pobocza na drodze przede mną i prognozie pogody.
Policja w Stanach jest naprawdę bardzo pomocna. Wojtek ma podobne doświadczenia w Montanie i Wyoming.

Gdy po 10 milach w słońcu chronię się na stacji benzynowej zagaduje mnie chłopak i dziewczyna z obsługi. Ruch niewielki więc oni pytają a ja opowiadam o dwóch trasach które układają się w znak krzyża na Ameryce.
– What a commitment! – mówi dziewczyna. Wpewnym momencie widzimy przez szybę jak przez podmuch wiatru mój wózek stacza się po podjeździe . Znowu puscił uszkodzony hamulec. Wybiegają oboje przede mną żeby go zabezpieczyć.
– Na pustyni, gdy nikt cię nie widzi – wtedy chyba wszystko o człowieku się ujawnia? – pyta chłopak.
– To prawda. Pustynia jest jak lustro. Widać wszystko .

Kilka mil dalej w zatoczce przy drodze stoi stary camper a przy nim indiańska rodzina. Zapraszają. Częstują colą z lodem. Wywiązuje się rozmowa. Dają mi zgrzewkę wody z lodówki, orzechy, pomarańcze i krem z filtrem przeciwsłonecznym.
– Znasz film „The shack”? – pytają .
Nie mogę z początku skojarzyć tytułu…
„Chata”! No tak! Teraz kojarzę.
Są chrześcijanami. W filmie są indiańskie motywy. Zegnamy się bardzo serdecznie obiecując nawzajem modlitwę.

Przekraczam granicę stanu Colorado. Ciekawe bo Wojtek też dziś wszedł do tego stanu,tylko od północy. Jest bardzo gorąco. Zwłaszcza gdy cichnie wiatr. Krajobraz stale ten sam: pustka, suche krzaczki i skały o fantastycznych ksztaltach.
Trzeba iść.

Dzisiejsze spotkania z ludźmi bardzo mnie podniosły na duchu. Uśmiech i życzliwość działają jak błogosławieństwo.

Trzeba znaleźć miejsce na nocleg. A jutro znowu dwadzieścia kilka mil asfaltem przez suche krzaczki i pojutrze i po-pojutrze…

Jest różaniec. On odsuwa monotonię. Do spotkania z Wojtkiem coraz bliżej…

 

 

4 lipiec 2018

Wreszcie miasteczko Craig u stóp Gór Skalistych z kościołem św. Michała Archanioła! A więc wreszcie spowiedź i msza święta.
Jutro 4 lipca i wielkie święto wszystkich Amerykanów … Dzień Niepodległości.

Pchając wózek drugi miesiąc przez Stany myślę o tym, czym jest duch Ameryki. Jak go zdefiniować.
Ten wielki i roznorodny kraj jest niczym archipelag tysiąca wysp na niekończącym się oceanie pustki. Wiele tradycji, narodowości, języków, kultur i religii .
A jednak jest coś co mocno spaja ten wyjątkowy kraj, dając jednocześnie jego mieszkancom silne poczucie tożsamości i dumę z bycia Amerykaninem.

Trzy określenia nasuwają mi się gdy myślę o „Spirit of America”: wolność, prawo do rozwoju i prawo równe dla wszystkich.

Te trzy elementy spajają gigantyczną mozaikę różnorodności. Różnorodności, która jest wielką siłą tego kraju. Siłą i wyzwaniem.

Jaką rolę w tej różnorodności odgrywa chrześcijaństwo i Kościół?

Pierwszym słowem jest wolność. Ono pojawia się najpierw.

Przygotowanie do spowiedzi po angielsku.
Słowa w tym języku są krótkie. Intonacja zdań mocno nakierowana na konkretną treść. To pozwala wydobyć sedno. Proszę o pomoc Michała Archanioła.
Mówi do mnie: – Jestem najmniejszym z aniołów. Mój miecz to pokora. Zszedłem najniżej, do samego prochu. Do tego prochu w który ty upadasz i z którego za każdym razem podnosi cię łaska Boga. Bez tej łaski nie ma jednego kroku. Nie ma oddechu.

Zaję sobie znów sprawę jak słaby jestem. Wszystkie upadki mam znów przed sobą. Pustynia to zmęczenie i samotność. Z pustki dochodzi głos:
– Jesteś tu sam. Nie ma nikogo więcej.
Spod kamieni wychodzą pokusy: rozpaczy, pretensji, nieprzebaczenia, egoizmu.

Kościół sw. Michała. Wewnątrz chłód, czystość, atmosfera skupienia Znam to uczucie pokoju po przekroczeniu progu świątyni. Bardzo za nim tęskniłem przez kilka tygodni drogi.

Sakrament Spowiedzi. Miękki dywan pod kolanami. Łagodny głos kapłana. Moje słowa brzmią w prostych krotkich zdaniach.
Czuję jak pękają pęta niewoli. Czuję jak moje serce znowu wypełnia wolność. Pierwsze slowo. Wolność, która podnosi z kolan. Sakrament pokuty i pojednania mógłby nazywać się Sakramentem Wolności. Jako pokutę mam ofiarować mszę świętą.

Ołtarz ma w centrum tabernakulum. Po obu stronach piękne figury Maryi i św. Józefa.
Prorok Amos mówi w pierwszym czytaniu : – Szukajcie dobra, a nie zła. Abyście żyli.

Myślę o wolności. O trudnej wolności wyboru dobra…

Ewangelia jest o tym jak Jezus wyrzuca demony z dwóch opętanych. Grzech sprawia, że mieszkają w grobowcach, odcięci od prawdziwego życia. Życie w grzechu to życie w zamknięciu, w grobie niewoli.

Nad ołtarzem wielobarwny witraż. Wiele różnnokształtnych elementów wypełnia przestrzeń wokół figury, która przypomina postac z otwartymi ramionami.
Archipelag tysiąca różnobarwnych wysp na nieskończonym oceanie różnorodnosci. Każda wyspa jest ważna i potrzebna. Każda jest odrębna i ma swoją wolność, choć przynależy do całości.

We mszy uczestniczą biali, jest murzyn, są Meksykanie i kilka chyba indiańskich twarzy. Na koniec wszyscy śpiewamy pieśń: „God bless America”.

Pierwszym słowem jest wolność.
Ono pojawia się najpierw gdy myślę o Ameryce.

 

 

5 lipiec 2018

Spotkanie z amerykańskim psem pasterskim. Na szczęście był(a) na służbie więc nie poszła ze mną. Emigrantka przecież czeka w Polsce

 

 

6 lipiec 2018

Wczoraj ciężki dzień. Przez noc przy namiocie buszowały zwierzęta. Małe skunksy szurały workami i wywlekly opakowanie po pizzy. W ogóle nie boją się hałasu ani ostrego światła. Ale udało się wyspac. Znów zimno w nocy. Wysokie góry i strome podejścia. W dzień słońce i caly czas ok 32 st. Ważne że psycha ok. Wojtek już czeka w Denver. Mam stąd do niego 8 dni. Po przebudzeniu przypomina mi się myśl św. Maksymiliana: „Codziennie bądź lepszy. Teraz czas drogi”

 

7 lipiec 2018

Po nocy w lesie toczę się wczesnym rankiem 10 mil pod górę do kurortu narciarskiego Steamboat Springs. Wokół majestat Gór Skalistych. Miasteczko jest eleganckie i wytworne. Tutaj zamożni Amerykanie spędzają wakacje. Marzę o kawie ale najpierw sprawdzam czy jest tu kościół katolicki i po chwili trafiam akurat na spotkanie grupy modlitewnej. Zapraszają mnie! Adoracja Pana Jezusa w ciszy. Potem siedząc przy okrągłym stole słuchamy razem przez radio konferencji biskupa Barrona o misji prorockiej chrześcijan we współczesnym swiecie. O tym że wszyscy jesteśmy wezwani do misji ewangelizacyjnej. Potem jest śniadanie i każdy dzieli się opinią na temat jak wygląda jego misja i na jakie trafia trudności. Jak głosic Jezusa we współczesnym świecie. Słucham uważnie zajadając się jajkami na twardo, chlebem i słodkimi pomidorami i racząc się doskonałą kawą. Towarzystwo wykształcone i zamożne. Wyczuwam że większość to ludzie na stanowiskach w firmach. Na koniec ku mojemu zdziwieniu jestem proszony o zabranie głosu. Przedstawiam sie więc i mówię o mojej i Wojtka pielgrzymce przez USA w kształcie krzyża , o Pielgrzymach Bożego Miłosierdzia , o naszej misji „modlitwy nogami” w podziękowaniu za nowe życie. Opowiadam o moich przygodach podczas drogi przez kolejne stany, o spotkaniach z Amerykanami. Widzę że grupa słucha uważnie. Tym o czym mówię trafiam dokładnie w temat spotkania. To jakby podsumowanie tematu „misja ewangelizacyjna” . Jest sporo pytań a potem spontaniczna modlitwa. Duch Święty mocno działa. Dostaje w prezencie małą biblię z dedykacją wspólnoty, pieniądze na drogę, ktoś widząc mój zniszczony kapelusz przynosi mi nowy – niemal identyczny.
Małżeństwo proponuje mi nocleg w swoim domu. Troche mi nie na rękę bo dziś ledwo 10 mil przeszedłem ale nie mam prowiantu a przede mną bardzo ostre podejścia więc zgadzam się . Chce uzupełnić zapasy i nabrać sił. Mike i Sandy robią mi zakupy, pranie, mogę się wreszcie wymoczyć w wannie. Są niesamowici. Mają piękny dom w górach. Pieką swój własny chleb. Mike sam waży doskonale piwo. Pomaga mi naprawić wózek.
Przy doskonałej kolacji opowiadamy sobiec swoje historie i stajemy się sobie bardzo bliscy. Mike pracował długo w Hewlett Packard, mamy dużo wspólnych tematow.
Proponują żebyśmy razem obejrzeli film „Ufam Tobie” o którym im opowiadam. Mam akurat ostatnia płytkę CD. Przez dwa miesiące na trasie rozdałem ich 25.
Są wzruszeni filmem i pod wielkim wrażeniem świadectw Bożego Miłosierdzia zczterech kontynentów . Wspólna wieczorna modlitwa kończy ten niezwykły dzień. Dziękujemy Bogu że połączył nasze drogi.

Nazajutrz wczesnym rankiem po przyjacielskiim pożegnaniu i obietnicy wzajemnej modkitwy – wypoczęty i hojnie obdarowany ruszam na szlak.
Jestem w sercu Gór Skalistych . Mam teraz 12 mil ostrego podejścia pod górę. I potem 50 mil przez kolejne szczyty do najbliższego miasteczka. Bardzo ciężko pchać wózek pod górę . Na szczęście z liny którą dostałem od Mikea robię uprząż i system do ciągnięcia wózka . Czuje się teraz niczym koń ale nowy patent działa! Posuwam się wolno pod górę w ostrym słońcu i 35 stopniach Celsjusza. Muszę robić częste odooczynki. Pokonanie 8 mil na szczyt zajmuje mi czas od rana do 15.00. Koronkę odmawiam na wysokości 3000 mnpm. A więc jestem pół kilometra powyżej wysokości naszych Rysów. Tak wysoko jeszcze w tej drodze nie byłem. Widoki niesamowite.
Potężne skały czule obejmują porośniete strzelistymi sosnami wąwozy, którymi silne strumienie toczą z hukiem najczystsza wodę, szepcząc o hojności Stwórcy.
W jednym z potoków widzę dwa łosie – klempa prowadzi małego łoszaka.
Zmęczenie i zachwyt nad cudem natury ale nie mogę na długo się zatrzynywać.
Przede mną jeszcze daleka droga żeby jutro zdążyć na wieczorną mszę w Kremmling.
Za wszystko Bogu niech będą dzięki!

 

8 lipiec 2018

Może przesadzam ale nie wiem gdzie jeszcze poza chrześcijaństwem możliwe jest tak szybkie nawiazywanie prawdziwych przyjaźni.
Zdjęcie w domu Mike’a i Sandy, którzy przyjęli mnie w swoim domu jak członka rodziny po 2 godzinach znajomości . Miłość mieszka w tym domu
W tle nad kominkiem obraz trzech Indian w drodze przez śnieg Gór Skalistych.
Niech Bóg błogosławi ten dom i tych wspaniałych ludzi !

 

 

Niedzielny poranek. Budzę się wcześnie i po śniadaniu szybko pakuje wozek bo chcę zdążyć na wieczorną mszę w Kremmling do którego mam 34 mile. Daleko ale za to lekko z górki.
Przychodzi SMS od Brandona. Pisze, że jest w stolicy Meksyku, że pamięta o mnie w modlitwie i że będzie wieczorem na mszy przed cudownym wizerunkiem Maryi z Guadelupe.
Brandona poznałem jeszcze w Kaliforni. Jest zakrystianinem w Kościele Matki Bożej z Guadelupe, w miasteczku Lithorp. Modliła się tam nade mną wspólnota ubogich emigrantów z Meksyku, Nikaragui i Kostaryki. Otrzymałem od nich w prezencie ikonę Maryi z Guadelupe poświęconą w Sanktuarium w Meksyku. Niosę ją cały czas w małym plecaku razem z ikoną św. Józefa.

Wozek płynnie toczy się wśród górskich pejzaży. Pogoda sprzyja, słońce chowa się czasem za chmurami, utrzymuję więc dobre tempo.
Pokonanie 20 mil zajmuje mi czas do godziny 14.00. A więc caky czas jest szansa że zdążę na mszę o 18.00.
Niestety około 16.00 pojawiają się granatowe chmury i zsczyna grzmieć. Gdy zrywa się wiatr szybko szukam miejsca pod namiot. Ledwo zamykam się w środku zaczyna się ulewa. Po godzinie lekko się przejaśnia ale już i tak jest za późno…
A więc niedziela jednak bez mszy świętej.

Leżąc słucham jak deszcz stuka o pokrycie namiotu. Myślę o Maryi i o św. Maksymilianie. O jego wierności w czasie najtrudniejszych prób. O unieruchomieniu w bunkrze głodowym. Jak wtedy się modlił ? Czy czuł opuszczenie?

Przychodzi sms od Brandona z lekko niewyraźnym zdjeciem cudownego wizerunku Maryi z Guadeluoe i tekst:
„Udało się zamówić wieczorną mszę w sanktuarium w twojej intencji” .

A więc jednak jest msza!!!
Ucieszony odpisuje trzema słowami które znam po hiszpańsku:
„Muchos gracias amigo!”

 

 

9 lipiec 2018

Wododział Kontynentalny . Grzbiet górski oddzielający zlewiska dwóch oceanów. Blisko środek Krzyża czyli Denver. Teraz będę schodził do Nowego Jorku. To jeszcze ok. 3 miesiące przez Wielkie Riwniny. Ale najpierw wytęsknione spotkanie z bratem Wojtkiem. Żeby facet tak do faceta tęsknił! – To musi być pielgrzymka!

 

 

A takie były nasze prapoczątki

10 lipiec 2018
Spotkaliśmy się z bratem pod Denver….
A więc po dwóch tysiącach km mamy środek Krzyza Ameryki!
Bogu niech będą dzięki!
Tak, to środek Krzyża na Ameryce! Nie ma celebry czy fajerwerków. Po prostu spotkaliśmy się. Po dwóch miesiącach drogi. Teraz zasłużone kilka dni odpoczynku, dzięki aniołom jakich Pan stawia na naszej drodze. Dziś w pięknym domu Uli i Jacka. Wcześniej – sam Wojtek, u Moniki i Marcina. Dogadamy wszystkie szczegóły dalszej drogi. Spotkamy się z wysłannikiem Tereni z Chicago, naszej dobrodziejki, która dosyła nam potrzebne produkty i odbierzemy paczkę z Polski od Gosi ze sprzętem, który zastąpi uszkodzone i zużyte rzeczy. A w niedzielę pomodlimy się u św. Rafki i w polskim kościele św. Józefa. Teraz cieszymy się!! Jest wielka radość ze spotkania! Bogu za wszystko niech będą dzięki!

Centrum Krzyża – spotkanie.

 

 

12 lipiec 2018

Droga do domu czyli „Coming home”
Z podziękowaniem dla wszystkich którzy idą przez USA w swojej codzienności !!!

 

 

13 lipiec 2018

W tygodniku „Niedziela” obszerna relacja z pokonanych dotychczas mil…
Autor artykułu trafnie uchwycił te istotne momenty… trudne i piękne. Tymczasem odpoczywamy jeszcze pod Denver zbierając siły do dalszej drogi.
Przed Wojtkiem gorące południe czyli stan Nowy Meksyk, Texas i dalej Republika Meksyku. A ja idę na wschód: Kansas, Nebraska, Iowa, Illinois, Indiana, Pensylwania i Nowy York.
7 października, w dniu Matki Bożej różańcowej,, Amerykanie staną do Narodowej Modlitwy Różańcowej „Od oceanu do oceanu”
US National Rosary Rally from Coast to Coast.
. Ufamy, że będziemy wtedy z Wojtkiem razem z nimi w Nowym Jorku, w miejscu Ground Zero I wspólnie odmówimy różaniec w intencji życia, rodziny i godności każdego człowieka.
W zeszłym roku szliśmy przez pół roku w pielgrzymce wzdłuż granic Polski żeby duchowo przygotować modlitwę Różaniec do granic 7 października 2017. W tym roku przez 6 miesięcy pieogrzymujemy przez USA poprzedzając „amerykański Różaniec do granic”, który oficjalnie wzoruje sie na polskim doświadczeniu sprzed roku.
Bądźcie z nami w modlitwie!

 

14 lipiec 2018

Ja i Wojtek jesteśmy bardzo różni. Połączyło nas doświadczenie absolutnej bezsilności i utrata dawnego życia ale mamy zupełnie inne charaktery, temperamenty, upodobania. Jednak Opatrzność połączyła nas właśnie takich i posłała razem w daleką drogę. Od 2011 roku pokonaliśmy idąc we dwóch wiele tysięcy km szlakami przez Polskę, z Polski do Moskwy, przez Norwegię, do Rzymu.
Śpiąc często pod jednym namiotem, idąc tygodniami w słońcu i w deszczu, często ścierając się i po męsku dyskutując na tysiąc tematów od dobranocek z dzieciństwa do kwestii Boga, życia i śmierci – mogliśmy poznać się nawzajem w wielu kryzysach i pięknych doświadczeniach. Cechy Wojtka były potrzebne mnie a moje jemu. Uzupełnialiśmy się ćwicząc się w cierpliwości i wyrozumiałości – niemal jak w małżeństwie.
Dziś dziękujemy Bogu za długą drogę która doprowadziła nas do Denver. Ufamy że ta droga jest błogosławiona i że poprowadzi nas dalej.

 

 

Tereska przyjechała specjalnie do nas do Denver z Chicago. Jechała 14 godzin żeby przywieźć polskie skarby i wesprzeć nas w zakupach sprzętowych przed dalszą drogą. Kiedyś jeździła TIRami po całych Stanach jako jedna z niewielu kobiet. Wie co znaczy być w drodze.
Polonia w Stanach to fenomen. Stąd – mimo odległości – lepiej widać Polskę . Lepiej widać jej prawdziwy kształt. Polskie serca połączone jednym duchem to prawdziwa moc.
W sportowym sklepie, gdzie w trójkę szukalismy skarpet z merynosa, zaskoczyła nas godzina 15.00. Koronkę do Bożego miłosierdzia odmówiliśmy więc wspólnie siedząc na ławeczce w sekcji z obuwiem sportowym.
Potem sprzedawca zapytał o znaczenie naszych krzyzy. Po chwili naszych wyjaśnień pokazuje nam swoje przedramię na którym włosy stanęły mu dęba.
– Zgadzam się z wasza ideą. Też jestem chrzescijsnjnem. Będę wspierał modlitwą waszą pielgrzymkę.

 

 

16 lipiec 2018

Rok temu św. Rafka wskazała nam Denver jako punkt spotkania dwóch szlakow przez Amerykę Północną kierując do nas słowa: „Jestem w niebie bo niosę mój krzyż z Jezusem”.

Wczorajsza msza w maronickim kościele św. Rafki w Denver była głównym wydarzeniem dla nas w centrum Krzyża Ameryki. Maronickie wspólnoty obchodzą 15 lipca „mniejsze święto św. Charbela”, które prowadzi do „większego” za 9 dni. 23 lipca Kościół wspomina św. Charbela, pokornego i milczącego pustelnika, który dziś ukazuje światu moc uniżenia i pokory. Ten czas wypełnimy z Wojtkiem nowenną do Matki Bożej z Góry Karmel, której święto wypada jutro. Obaj przyjelismy szkaplerz w kościele „na gorce” u karmelitów w Wadowicach , tam gdzie sw. Jan Paweł II.

Ojciec Andrew i wspólnota św. Rafki przyjmują nas z Wojtkiem bardzo serdecznie. Ojciec Andrew wystawia nasze ikony na ołtarzu i zaczyna słowami: Dziś nasz kościół jest bardzo polski. Mówi wiernym o naszej pielgrzymce, o tym jak bardzo Ameryka i świat potrzebują modlitwy i ofiary. Mówi o związkach Libanu, Polski i USA. W centrum jest Boże Miłosierdzie, którego wizerunki (wileński i krakowski) są wyeksponowane w świątyni .
Idziemy z Wojtkiem w procesji z darami do ołtarza. Jesteśmy poproszeni o świadectwo w trakcie homilii . Liturgia po aramejsku, modlitwa w czterech językach ,- poproszeni do mikrofonu mówimy „Ojcze nasz” po polsku. Eucharystia z maronickim śpiewem jest niezapomnianym przeżyciem . Znak pokoju przekazujemy sobie maronickim zwyczajem – gestem objęcia dłoni sąsiada.
Następuje pobłogosławienie wiernych trzema osobami: sw. Charbela i naszymi – Maryi z Guadelupe i świata. Józefa, które doszły do Denver pieszo z San Francisco i z Edmonton.

Ku naszemu zdumieniu ojciec Andrew przekazuje mnie i Wojtkowi relikwie św. Rafki pobłogosławiona przez sw. Jana Pawła II w dniu jej kanonizacji oraz ikonę świętej mówiąc :
– Proszę was abyście nieśli te relikwie przez dalszą część waszej pielgrzymki Krzyża a po powrocie do Polski zanieście je do Krakowa , do Sanktuarium Bożego Milosierdzia . Niech będą darem od maronitów z USA i znakiem naszego spotkania w miłości Krzyża.

Po mszy spotkanie przy kawie i ciastkach na którym odpowiadamy na wiele pytań i nawiązujemy serdeczne relacje z Libanczykami i z Polakami, którzy też są częścią maronickiej wspolnoty w Denver.

Święta Rafka jest z nami realnie obecna . Czujemy to wszyscy. Doprowadziła pielgrzymow do centrum Krzyża Ameryki i teraz pójdzie z nami dalej.
Tajemnica Krzyża to niesienie miłości innym.
„Jestem w niebie bo niosę mój krzyż z Jezusem” .
Dziś niebo i święci są blisko

 

 

18 lipiec 2018

Denver. Środek „Krzyża Ameryki”. Stolica stanu Kolorado słynie z libaralnych poglądów i wolności, która przekracza granice. Po konserwatywnym Utah Denver to stolica skrajnego indywidualizmu, konsumizmu i wolności seksualnej. Liberalne orzecznictwo sądów sprawia że przyjeżdżają tu pary homoseksualne z całego świata adoptować dzieci prosto z oddziałów położniczych. Mówiła nam o tym Ula, która pracuje na oddziale noworodków.

Idę cały dzień przez gęsto zabudowane dzielnice. Po San Francisco to pierwsza wielka metropolia na mojej trasie. Jeśli USA wyznaczają kierunki światowych procesów – to czy tak wygląda przyszłość nas wszystkich?
Otaczają mnie uprzejmi, pokryci wymyślnymi tatuażami ludzie, całkowicie zanurzeni we własnych światach. Kultura rowerów, miłośników psów, najwymyślniejszych form sztuki i ubiorów. Mijam elegancki cmentarz dla psow. Jeden z nagrobkow ma kamienny krzyż.

Mój wózek nie wzbudza niczyjej uwagi.
Wieczór zastaje mnie w centrum. Przede mną po drugiej stronie rzeki rozświetla się panorama wieżowców City.
Nie można rozbić namiotu w parku. Szukam motelu. Chlodna obsługa i bardzo wysokie ceny. Ale to tylko jedna noc. Czuje samotność i dziwne zagubienie, którego nie czułem wczesniej nawet na pustyni Nevady.

Wstaję wcześnie rano żeby zdążyć na mszę o 8.00 rano do oddalonego o milę Kościoła Matki Bożej z Guadelupe. Idę przez elegancką dzielnicę. Piękne domy, właściwie rezydencje otoczone ogrodami, z doskonale utrzymanymi trawnikami.

Skromny kościół z cegły stylizowany na pierwsze hiszpańskich kościoły w Ameryce.
Msza po hiszpańsku ale na szczęście Eucharystia nie wymaga znajomości języka.
Wokół mnie Meksykanie, rodziny z dziećmi. Widać że to ubodzy mieszkańcy Denver. Jestem jedynym białym. Wymieniamy uśmiechy. Od razu czuję się lepiej. Wracają siły.

Po mszy proszę księdza o błogosławieństwo na drogę i znów wkraczam w świat wielkiego Denver.
Przede mną długa droga przez przemysłowe dzielnice, fabryki i rafinerie.
Odczuwam w sobie zderzenie dwóch światów, ale wrócił pokój. Nawet jeśli niewiele rozumiem, to znam kierunek. Nogi same chcą błogosławić ziemię po której idę.

Gdy zatrzymuję się na skrzyżowaniu żeby na mapie w telefonie odszukać drogę wyjścia z centrum, obok zatrzymuje się elegancki samochód. Kobieta opuszcza szybę i pyta z uśmiechem:
– Are you lost? (Czy pan się zgubił?)

Idąc cały dzień przez metropolię Denver za tyle rzeczy chciałem zganić cywilizację śmierci.
I nic mi z tego nie wyszło.
Stopy chcą tylko błogosławić.

 

 

19 lipiec 2018

– Kansas to będzie nudny i monotonny stan – słyszałem kilka razy od mieszkańców urokliwego Kolorado.

Pogranicze wschodniego Kolorado, Nebraski i Kansas to płaskie królestwo wielkich pól – na przemian żywa zieleń młodej jeszcze kukurydzy i złoto zbieranej właśnie pszenicy. Spokój i zapachy wsi. Tutaj tempo życia jest wolniejsze, podporządkowane naturalnemu wzrostowi. Tacy są tutaj też ludzie.

O zachodzie słońca rozbijam namiot wśród wielkich złotych rolek słomy. Kolory na koniec dnia przesunięte są w stronę czerwieni, niebo i ziemia w głębokich tonacjach. Po horyzont ocean pól, ale zawsze w zasięgu wzroku jest farma.

Życie tutaj jest inne, jakby monotonia pejzaży zapraszała do drogi w głąb.
Z tych okolic pochodziła Dorota, która z trójką przyjaciół odbyła niezwyklą wędrówkę do Czarownika z Krainy Oz.
Właśnie monotonia życia na samotnej farmie w Kansas otwiera drzwi do tej niezwykłej historii.

Pamiętam tą książkę z dzieciństwa. Wędrowałem razem z Dorotą, jej psem Toto i trójką przyjaciół: Strachem na wróble, Baszanym drwalem i Tchórzliwym lwem.

Słońce zniknęło już za horyzontem, na chwilę zostawiając jeszcze chmurom czerwoną poświatę. Swój koncert zaczęły świerszcze. Drogą dwieście metrów stąd czasem przejedzie samochód, ale stłumiony dźwięk silnika nie jest obcym dźwiękiem, jest już częścią tej historii.

Dorota i jej przyjaciele są cały czas w drodze. Zeby wykonać powierzone im zadania muszą odwiedzić wiele miejsc i zmierzyć się z wieloma trudnymi sytuacjami. Na końcu okaże się jednak, że wszystkie rozwiązania były cały czas bardzo blisko. Strach na wróble, który szukał rozumu, stale miał dobre pomysły, Lew, uważający siebie za tchórza, bohatersko ratował przyjaciół z opresji, a Drwal który szukał serca – wiedział co to przyjaźń i oddanie.
Wielki i groźny Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu, w którym wszyscy pokładają nadzieje na rozwiązanie ich problemów, okazuje się zwyklym człowiekiem, który w cyrku nauczył się kilku sztuczek i dzięki nim zbudował pozory wielkiego królestwa, w którym czuje się jednak samotny i nieszczęśliwy i bardzo pragnie wrócić do swojego cyrku, do prawdziwego życia.
Srebrne trzewiki, które Dorota ma od początku na nogach – w każdej chwili mogły ją przenieść z powrotem do wytesknionego domu.
A jednak cała ta wędrowka była potrzebna i musiała się odbyć po tak dalekich drogach…

Wielka podróż tysiąca przygód odbywa się po wielkiej pętli, która prowadzi Dorotę z powrotem do jej domu w Kansas. Do monotonii, która nie jest monotonią…

Niebo nad polami weszło w głęboki błękit.
Ucichły świerszcze.
Na swoją conocną wędrówkę wyszedł niestrudzony księżyc, przypominając, że jutro czeka mnie kolejne 20 mil na wschód przez wielką monotonię pól, i pojutrze i po-pojutrze…

 

 

 

21 lipiec 2018

Cały dzień droga przez zboże.
Myśli same wędrują do Jezusa i Jego Matki.
O 15.00 temperatura sięga 99 stopni Fahrenheita czyli 37 Celsjusza. Pot zalewa oczy i spływa po całym ciele. Zbyt gorąco żeby modlić się słowami. Zamiast słów jest walka o kilometry. W takich momentach zostają dwie rzeczy: Jego obietnica i moja decyzja.
Zapas wody topnieje błyskawicznie.
Pod wieczór robi się chłodniej. Mijam wielkie farmy z pięknymi rezydencjami. Płot po obu stronach drogi uniemożliwia robicie namiotu. Trzeba spytać o zgodę.
Wtaczam się z wózkiem przez piękną bramę. Muszę pokonać ćwierć mili żwirową alejką do zabudowań na wzgórzu. Młoda dziewczyna na kosiarce wyłącza silnik. Znam to zdziwienie w oczach gdy wyjaśniam skąd się tu wziąłem. Zaprasza na kolację . Kurczak jest pyszny. Pada tylko kilka zdań i obietnica modlitwy za rodzinę i dom. Proszę o zimną wodę. Dostaje kilka butelek.

Jesteśmy dziś z Wojtkiem na 6 dniu nowenny. On gubi zasięg internetu więc prosił żebym wysłał mu tekst modlitwy szóstego dnia.
Jest o milczeniu Maryi.
Fragment:

Milczenie Maryi w duszach najmniejszych.

Pełnia wyraża się przez milczenie.
Maryja milcząc odkrywa przed najmniejszymi duszami to, co sama kontemplowała w czasie swojego życia na ziemi.
Im bardziej dusza jest zatopiona i zanurzona w Maryi, tym głębiej uczestniczy w Jej milczeniu. Milczenie Maryi jest krainą, która otwiera nigdy niewysychające źródła, z których otrzymują dusze, aż do końca świata.

 

23 lipiec 2018

14 mil do Fort Morgan pokonuję w ostrym słońcu i upale przez pola, „skokami” od cienia do cienia w kolejnych kępach drzew rozrzuconych co 2-4 mile. W końcu docieram do upragnionego miasteczka, gdzie mogę odpocząć w klimatyzacji i uzupełnić zimne napoje.
W parku akurat odbywa się głośny festyn baptystów. Wtaczam się wózkiem w środek koncertu zespołu country ze świadectwami i modlitwą uwielbienia. Dużo młodzieży, świetna atmosfera i darmowe hot-dogi. Jude, lider wspólnoty cieszy się słysząc moją historię. Przynosi mi zimną wodę. Modlimy się razem.
Gdy chcę ruszać w dalsza drogę, przednie kółko wózka dziwnie grzęźnie w trawie. Ku mojemu przerażeniu urywa się plastikowe mocowanie. Dlaczego spotyka mnie to akurat teraz i tutaj, podczas modlitwy?
Myślę po chwili, że przecież lepiej tu niż gdzieś na pustkowiu.
Gdy ja demontuję pozostałości kółka i sprawdzam czy da się ciągnąć wózek za pusty dyszel – Jude sprawdza czy lokalny sklep rowerowy jest jeszcze czynny. Bez sprawnego wózka dalsza droga jest niemożliwa. Okazuje się, że jedyny w promieniu 100 mil bike-shop i warsztat gdzie mogą mi pomóc jest… dwie ulice dalej i jest otwarty! Jego właścicielem jest Mike. Ma ok. 60-tki i jest wielkim fanem rowerów. Rok temu z przyjaciółmi byli w Europie i zjeździli rowerami Czechy i Polskę. Bo okazuje się Mike ma czeskie i polskie korzenie! Przysłuchuje się mojej historii kręcąc głową nad urwanym kółkiem. Ma dziś dużo pracy ale przesuwa pilne sprawy i zajmuje się naprawą mojego sprzętu. Wywierca nowe otwory w aluminiowym dyszlu i z kilku części tworzy nowe mocowanie kółka.
– Nie wiem czy to wytrwa do Chicago…- mówi zatroskany. Na szczęście czeka cię teraz płaski teren i bedą miasteczka na trasie. W razie czego ktoś ci pomoże.
Nie bierze dużo za naprawę. Dodaje mi taśmy do instalowania między oponą i dętką, które zabezpieczają przed kolcami.
– Uważaj. teraz jest sezon na kolce. Co drugi dzień trafia do mnie rower z przedziurawioną dętką.
Gdy Mike dowiaduje się, że moja trasa prowadzi wzdłuż międzystanowej 76-tki, zachęca żebym po drodze odwiedził kościół w Brush.
– To 10 mil stąd. Proboszczem jest tam Polak, Ks. Marek. Znamy się. To charyzmatyczny i bardzo lubiany w okolicy kapłan.
Gdy opuszczam Fort Morgan, gaśnie słońce przykryte ciemnymi chmurami i zrywa się wiatr. Jedna po drugiej w ziemię uderzają byskawice. Deszcz zaczyna padać od razu wielkimi kroplami i po chwili
uderza we mnie potężna nawałnica. Uciekając przed ulewą znajduję szczęśliwie wiatę przy drodze. Po godzinie mogę iść dalej w kierunku Brush.
Temperatura spadła, pola pachną teraz wilgocią, na stalowe niebo wychodzi niezwykłej urody tęcza. Zachwycony chłodem i cudownymi kolorami odmawiam dziekczynnie różaniec.

Pod Kościół St. Mary’s w Brush docieram późnym wieczorem. Plebania zamknięta. Mój telefon jest rozładowany, nie mogę sprawdzic niczego w internecie, ale tablica informuje że niedzielna msza jutro odbędzie się o 10.00 rano. Obok zabudowań przy parkingu dostrzegam idealną trawę żeby rozbić namiot. Na koszu na śmieci widzę napis St. Mary’s, więc wnioskuję że trawa to teren kościoła i nikt mnie stąd do rana nie wyrzuci.
Zmęczony zasypiam w namiocie po dniu pełnym wrażeń.

Budzi mnie uderzenie deszczu w twarz. Nie zamknąłem namiotu ! Po ciemku próbuje zapiąć połę namiotu ale pechowo zacina się zamek i nie mogę nim ruszyć w żadną stronę. Gdy bezskutecznie walczę z zapięciem, kolejne uderzenia deszczu następują regularnie co 5 sekund. Zraszacze! To nie deszcz tylko automatyczne zraszacze ustawione na nocne podlewanie trawy! Jeden z nich ukrywał się tuż przed wejściem do namiotu. Kolejne uderzenia wody wlewają się do środka. Nie mogąc sobie poradzić z zamkiem wybiegam na zewnątrz i próbuje coś wymyśleć.
– Roman, myśl! Myśl! Myśl! Kurtka! Muszę przykryć najbliższy zraszacz kurtką i wtedy pomyślę co dalej! Szukam jej w wózku. Jestem już cały mokry. Woda kolejnymi falami atakuje wnętrze namiotu, mnie i wózek. Co za historia! Dlaczego? Dlaczego???
Przykrywam w końcu zraszacz kurtką i unierucham go śledziem od namiotu uważając żeby nic nie uszkodzić. Wypuszcza teraz wodę w jednym kierunku. Sytuacja uratowana. W namiocie pełno wody, całkowicie mokry jest puchowy śpiwór. Odwracam mokry materac na drugą stronę i po ciemku przebieram się w suche rzeczy. Zasypiam dopiero nad ranem.

Na mszę idę zmęczony i niewyspany.
Z ołtarza patrzy na mnie cudownie piękna figura Maryi. Jest tak niezwykła że zapominam o zmęczeniu i trudnych przygodach . Jej spojrzenie jest tak czułe i przepelnione czystą miłością , że mam w sobie tylko wdzięczność i pragnienie modlitwy.
Przed mszą wchodzę do zakrystii. Słysząc polski język ks. Marek szeroko się uśmiecha. Za chwilę msza, przedstawiam się więc w trzech zdaniach i pytam o możliwość wysuszenia się i noclegu.
– Zamieszkasz u mnie – dziwi mnie jego natychmiastowa, pewna i łagodna odpowiedź.

Podczas mszy nie mogę oderwać wzroku od Maryi. W pewnym momencie ksiądz Marek prosi z ambony żebym wstał. Przedstawia mnie wiernym.
– Niewiele wiem o intencji drogi Romana , ale wiem że to duchowa droga. Pielgrzymuje od Pacyfiku do Atlantyku. Przybył z mojego starego kraju i razem z kolegą, który idzie na poludnie pokonują pieszo Amerykę drogą w kształcie krzyża. Pomódlmy sie razem za nich.

Wszyscy wstają i powtarzają za księdzem poteżną modlitwę o Bożą ochrone dla pielgrzymów i o opiekę Matki Bożej.
Patrzę na figurę Maryi i nie mogę już powstrzymać łez. Wczorajsza modlitwa z protestantami w parku, awaria kółka, spotkanie z Mike’m, który mi pomaga i kieruje do Polskiego księdza, burza z ulewą, tęcza, nocna walka ze zraszaczami – wszystkie te wydarzenia prowadziły mnie tutaj, do tego kościoła, na to spotkanie.

Maryja jest nauczycielką wierności podjętej drodze. Wierności w każdym wydarzeniu i w każdy czas.

Po mszy podchodzą do mnie ludzie. Ściskają ręce, podają zwinięte banknoty.
Małżeństwo Amerykanów zaprasza mnie na śniadanie. Ustalamy z księdzem , że przywiozą mnie z piwrotem pod kościół o 12.00.
Tak poznaje Bena i Teresę. Przy śniadaniu słucham ich opowieści i mówię im moją historię. Mają trzy dorosłe córki. Uratowali swoje małżeństwo i rodzinę z bardzo ciężkiej próby.
– Wiemy co to bezsilność i absolutne zaufanie Bożemu Miłosierdziu..
W domu Bena i Teresy jest ikona Matki Boskiej Częstochowskiej i oba wizerunki Jezusa Miłosiernego – wileński i krakowski.

– Czytamy „Dzienniczek” św. Faustyny i dzieła sw. Jana Pawła II – mówi Teresa- Miłosierdzie ocaliło naszą rodzinę.

Ben pracuje jako strażnik więzienny w więzieniu stanowym. Opowiadam mu o chłopakach z naszej wspólnoty , o nawróceniach w więzieniu i o wyruszaniu w drogę z wdzięcznosci za nowe życie. Szklą nam się oczy.
Ben mówi:
– Bóg uratował nas z ciemności. Nas i nasze córki. Kiedys chodziliśmy całą rodziną do kościoła ale byliśmy daleko od Boga. Dziś wszystkie nasze córki sa mocno wierzące bo pamiętają nas z tamtych wydarzeń, gdy wszystko po ludzku było stracone i potrzeba było przebaczenia , które nie pochodzi tylko od człowieka. W tamtym czasie, w chwili całkowitej bezsilność, nasze było tylko „Tak”. Dziś wiemy już że prawdziwe życie i prawdziwa miłość – są z nieba.

Dają mi adresy do swojej rodziny na mojej trasie i odwożą pod kościół. Ksiądz Marek ma do odprawienia msze w kilku parafiach rozrzuconych po okolicy. Dużo pilnych spraw. Żałuje że nie możemy dłużej porozmawiac. Zostawia mi otwarty dom i kościół. Wróci dopiero w czwartek.
– Korzystaj z wszystkiego i czuj się jak w domu. To dom Maryi. Ona cię ugości.
Ksiądz wręcza mi kopertę z pieniędzmi i po krótkiej modlitwie nade mną zostawia mnie samego w wielkim domu.

Idę do kościoła pod figurę Maryi.
Patrzę na czyste piękno. Milość i wierność, połączone na zawsze

 

 

Wojtek nie zamieszcza ostatnio relacji. Walczy z temperaturą i pustynnym południem Colorado. Walczy o kilometry. Obchodząc autostrady walczy z drogami, które znikają, plączą się, cofają. Przednie kółko straciło gumową otulinę więc pcha na dwóch większych, co obciąża ręce. Im dalej na południe tym będzie goręcej , samotniej i trudniej. Proszę was o modlitwę , aby Bóg dał Wojtkowi sile i wytrwałość, ale też o dobre rozwiązanie problemów technicznych i żeby Wojtek to przyjął ….

 

25 lipiec 2018

 

Wczoraj na stacji benzynowej stał przede mną w kolejce do kasy człowiek w koszulce z napisem na plecach:

„Jeremiasz 3,33”

Sprawdziłem ten fragment.

„Wołaj do Mnie, a odpowiem ci, oznajmię ci rzeczy wielkie i niezgłębione, jakich nie znasz.”

Osiemdziesiąty pierwszy dzień drogi. Jest ciężko i mozolnie. Przeważa monotonia pól w płaskim krajobrazie. Jednostajność przygniecionych ciężkim słońcem rolniczych równin pogranicza Colorado i Nebraski.

Czasem jest beznadziejnie. Miliony kroków pod wielką górę zmęczenia. Czasem pod prąd rozsądku. Każdego dnia doświadczam tysiąca rodzajów znużenia i zniechęcenia, ale tylko po to, żeby odkryć tysiąc jeden sposobów na ich przezwyciężenie. Iskry zachwytu stale przebłyskują spomiędzy kolb kukurydzy, słupów elektrycznych, znaków drogowych …

Pamiętam Seweryna, który odsiedział kupę lat w więzieniu a dziś jest kochającym mężem i ojcem, szczęśliwym człowiekiem.
Gdy pchaliśmy razem wózek z obrazem Jezusa do Rzymu, powiedział mi na jednym z postojów:

– Kiedyś piłem i ćpałem chyba wszystko co się dało. Wiem, że siedziałem co do jednego dnia dokładnie tyle, ile było potrzeba żebym przejrzał. Dziś czuję obecność Jezusa w sercu i powiem ci, że żaden narkotyk, żaden narkotyk nie jest w stanie dać takiego „haju” jak Jezus.

Stanąłem w cieniu samotnego drzewa żeby odpocząć. Słońce jest coraz niżej, ale cały czas jest bardzo gorąco.
Nie ma dwóch identycznych obłoków ani takich samych zachodów Słonca. Każdy zdumiewa inaczej i otwiera inną przestrzeń podziwu. Nie powtórzy się nigdy żaden kwiat ani liść, choć te z jednego gatunku wyglądają niemal identycznie. Nie ma możliwości żeby w jakimkolwiek punkcie kosmosu pojawił się kiedykokwiek drugi taki sam płatek śniegu – choćby zim było milion milionów.

Przejechał traktorem farmer uchylając kapelusza w geście pozdrowienia.

Jak cudowna i zachwycająca jest wyjątkowość i absolutna niepowtarzalność ludzkich twarzy! Każdy uśmiech to inna, niekończąca się opowieść, choć spotkanie spojrzeń trwa tylko kilka sekund i nigdy więcej już się nie powtórzy…

 

 

27 lipiec 2018

Jestem w motelu w Segwick. Niezwykłe miejsce prowadzone przez niezwykłą kobietę. Ma na imie Lupe. Z powodu burzy znów wcześniej zakończyłem dziś drogę. Ledwie 22 mile. Cieszę się jednak że tutaj trafiłem.
Suszy się pranie, ładują się baterie, a ja mam czas żeby spisać niezwykłe wydarzenia ostatnich dni.

Do Sterling doszedlem dwa dni temu wieczorem, solidnie zmęczony. Nad miasteczkiem piętrzyly się ciemnogranatowe chmury. Ulice i domy przybrały dramatyczne barwy. Gęstniejące powietrze też zapowiadało zbliżającą się burzę.

Tuż przy głównej drodze trafiam na kościół z czerwonej cegły. Mam podwójne szczęście bo tablica informuje że poza niedzielą jedynym dniem z wieczorną mszą jest właśnie wtorek. Kościół św. Antoniego ma piękny choć skromny wystrój. Lubię konserwatywny styl amerykańskich kościołów. Tabernakulum zawsze pośrodku ołtarza, nad nim zwykle duży krucyfiks, a po bokach figury – po lewej Maryja , po prawej św. Józef.
Na całej podłodze miękka wykładzina, wygodne, ruchome klęczniki w ławkach. Witraże, lampy i stacje Drogi Krzyżowej doskonale harmonizują z resztą wystroju, nadając wnętrzu ciepły, a jednocześnie sprzyjający skupieniu klimat.
Podczas mszy Amerykanie klęczą nie opierając się z tyłu o ławkę. Robię tak samo choć dla zmęczonych kości nie jest to łatwe. Liturgia, ktorą sprawuje dwóch kapłanów jest piękna i wyciszona. Celebrans w wielkim skupieniu skoncentrowany jest na Eucharystii. Czuję jak całą zebraną wspólnotą wchodzimy w wielką tajemnicę światła, które rozświetliło ciemność grzechu.
Po mszy wchodzę do zakrystii i krótko opowiadam o pielgrzymce pytając o możliwość noclegu. Na słowo „Polska” ksiądz reaguje szerokim uśmiechem:
– Dzień dobry! Jak się masz?
Jest potomkiem polskich emigrantów o nazwisku Budziak, ale po polsku zna tylko kilka zdań. Nie może dać mi noclegu bo zaraz wyjeżdża, ale proponuje że zapłaci za motel. Po uzyskaniu pieczęci w dzienniku pielgrzymki i błogosławieństwie na drogę, wychodzę z kościoła prosto w ołowiano-szary, nabrzmiały nadchodzącą burzą wieczór.
Nagle czuję jakby zatrzymało się moje serce.
Na wprost od wejścia, z okna zaparkowanego samochodu patrzą na mnie oczy, których wyraz przeszywa mnie zimnym prądem. Tylko wielki pokój Jezusa, który jest teraz ze mną, sprawia, że ze strachu nie uciekam spojrzeniem. Wiem że nie mogę tego zrobić. Wymiana spojrzeń trwa ułamek sekundy.
Człowiek w samochodzie to Meksykanin z wygoloną do skóry czaszką, pokrytą w całości tatuażem piekielnych płomieni. Wytatuowane znaki na czole, policzkach i wokół oczu nie są zwykłymi tatuażami. Gdy zaciąga się papierosem patrzą na mnie oczy drapieżnika, który zdecydował o losie ofiary. Po zejściu ze schodów skręcam w prawo do mojego wózka, który zaparkowałem przy ścianie kościoła obok groty matki Bożej z Lourdes.
Czuję obecność osobowego zła i wiem że tamte oczy mnie śledzą. Nie przeżyłem dotąd niczego podobnego od początku pielgrzymki. Obaj z Wojtkiem zdawaliśmy sobie od początku sprawę, że robiąc stopami znak krzyża na Ameryce, uczestniczymy w duchowym zmaganiu światła i ciemności, ale dotychczas mieliśmy przeciwko sobie jedynie słońce, pragnienie i zmęczenie.
Myśli przebiegają szybko przez głowę, ale stwierdzam, że wewnątrz zachowałem całkowity spokój. Zupełnie jakbym był okryty osłoną, przez którą nie może do mnie przeniknąć z zewnątrz nic złego. Eucharystia! – przyszła myśl. To Jezus daje mi ochronę.
Gdy się odwróciłem żeby wyjechać wózkiem na ulicę, samochodu przed kościołem już nie było.
W coraz silniejszych podmuchach wiatru szybko dotarłem do wskazanego mi przez księdza motelu. Właścicielka już widać odebrała od niego telefon bo czekała w drzwiach z kluczem do mojego pokoju. Gdy zamknąłem za sobą drzwi usłyszałem potężny grzmot i łoskot deszczu o dach budynku. Wyjąłem z plecaka ikony i ustawiłem na stole oparte o ścianę: w środku św. Józef z małym Jezusem, po jego prawej – Maryja z Guadelupe, po lewej- św. Rafka. Za oknem szaleje burza. Mimo zasłon pokój co chwila rozświetla błyskawica. Jakby światło toczyło walkę z ciemnością.
Leżąc w łóżku przypominam sobie zasłyszane gdzieś zdanie:
„Miłosierdzie jest potężniejsze od ciemności dlatego ciemność chce je zniszczyć”

Przez cały następny dzień utrzymywała się burzowa pogoda. Bez deszczu, za to ciemne chmury i duszne powietrze. Odmawiając różaniec pcham wózek wśród niekończących się pól i pastwisk.
Wielkie Równiny to przestrzeń, gdzie masy powietrza przesuwają się bez przeszkód na wielkie odległości. Zimne i ciepłe powietrze zderza się ze sobą powodując burze i tornada.

O 16.00 mam za sobą 20 mil i do najbliższego miasteczka jeszcze jakieś 2. Wtedy zrywa się silny przeciwny wiatr. Szybko zabezpieczam wózek przed deszczem, ubieram kurtkę i zakładam pokrowiec na plecak.

Milę przed miasteczkiem uderza we mnie deszcz. Docieram w końcu pod budynek, który okazuje się czymś w rodzaju hostelu. Wózek stawiam pod daszkiem i z ulgą wchodzę do środka, zostawiając za sobą deszcz, wiatr i burzę z piorunami.
Właścicielką jest kobieta, jak się okazuje Meksykanka, od trzech pokoleń mieszkająca w USA. Mimo swoich 60 lat jest nadal niezwykle piękną kobietą.
Gdy dowiaduje się skąd i po co idę, proponuje herbatę i opowiada mi swoją historię. Prosi żeby nazywać ją „Lupe”. W pięknie urządzonym salonie nad drzwiami wisi duża reprodukcja „Ostatniej wieczerzy”. Czuć tu atmosferę domu.

Lupe pochodzi z wielodzietnej rodziny, miała 6 braci i dwie siostry. Zawsze była inna od reszty rodzeństwa. Wbrew ostrzeżeniom rodziny zakochała się w białym chłopaku z collegu i wyszła za mąż w wieku 20 lat.
Dwa miesiące po ślubie jej mąż dostał powołanie do Wietnamu. Była wtedy na początku ciąży. Płakała po nocach, pisała listy, czekała na ukochanego. Gdy wrócił po dwóch latach, był nie do poznania. Zaszła w ciążę z druga córką, ale życie z mężem stało się koszmarem. Wojna odcisnęła na nim straszne piętno. Ze stanów otępienia wpadał w agresję. Zaczęła się bać o dzieci. W końcu wyprowadziła się do rodziców.

– Tak skończyła się moja wielka miłość – wzdycha Lupe – ale mam dwie wspaniałe córki i ośmioro wnucząt.
Ten budynek kupiłam 17 lat temu od banku. Stał 30 lat opuszczony. Krok po kroku, pracując na kilku etatach w końcu ukończyłam remont. W piwnicy jest nadal skarbiec z działającym stuletnim sejfem. To teraz hotel i mój dom jednocześnie. Nie mam stałych stawek za pokoje. Zobaczysz, w korytarzach i w pokojach leżą otwarte biblie. Moja mama mówiła, że otwarta biblia wypędza zło. Dom jest zawsze otwarty a ja nigdy nie wiem kto tu przyjdzie. Ale biblia to nie rekwizyt. To żywe Słowo. Rozmawiam z Bogiem, a on mi pomaga. Chwilę przed tobą było tu młode małżeństwo. Przyjezdni. Ona w dziewiątym miesiącu ciąży. Nie mają gdzie mieszkać. On pracuje tu niedaleko na farmie. Pozwoliłam im tu zamieszkać dopóki czegoś nie znajdą.
Ty jesteś pielgrzymem, więc zapłacisz tyle, ile będziesz mógł.
Śniadanie jest od 6.00. Po prostu idziesz do kuchni i bierzesz co chcesz. Znajdziesz tam wszystko. Czuj się proszę jak u siebie. Ten dom na tą noc jest twoim domem.

W korytarzu przy lustrze widzę mnóstwo kolorowych karteczek z krótkimi liścikami do Lupe. To podziękowania od gosci którzy tu mieszkali. Pod lustrem leży hiszpańska biblia otwarta na 34 rozdziale Księgi Hioba.
Na jednej z karteczek czytam :

„Lupe, you gave us warmth and light that we will remember always”

(Lupe, dałaś nam ciepło i światło, które będziemy zawsze pamiętać)

 

 

Wojtek opowiada o pielgrzymce „Krzyż Ameryki” na antenie Radia Deon Chicago…
„W dniu 7 pazdziernika chcemy obaj być w Nowym Jorku, w miejscu Ground Zero, żeby wspólnie z Amerykanami stanąć do modlitwy różańcowej „Coast to Coast”

 

28 lipiec 2018

 

Z Wielkich Równin wyrastają teraz wysokie chmury, niczym słupy podpierające Wielkie Niebo. Chrzęst piasku pod butami jest jak rozmowa „tego co nisko” z „tym co wysoko”.

Wcześniej była kraina gór. Droga prowadziła pod górę, po czym schodziła w dolinę. Potem kolejna góra i kolejna dolina, i kolejna i kolejna. Bardzo wiele gór i bardzo wiele dolin.

Teraz horyzont jest cały czas tak samo odległy. Nad nim chmury – zmieniają się jak wspomnienia. W słabych momentach są ze mną psalmydziękczynienia.
Stąd widać że Bóg nie jest dla silnych i wyjątkowych. Jest dla słabych, którzy jednak wyruszyli w swoją drogę.

Nie ma czasu ani sił zajmować się tym „jak powinno być” lub „jacy tamci powinni być”. Coś wewnątrz przypomina mi stale „jaki JA powinienem być” i widzę jak daleka droga przede mną.

Jest tutaj ze mną prawdziwa wolność: mogę tak długo modlić się o schronienie aż ktoś mi otworzy i tak długo pościć aż znajdzie się woda i pożywienie.

Jestem słaby i bezbronny wobec ogromu przestrzeni więc ludzie są dla mnie dobrzy.
Człowiek ma w naturze pomaganie słabszym. Mam skórę ciemną od słońca – widzą że idę z daleka.

Czują że to nie poszukiwanie przygód czy ekstremalna turystyka – dlatego sami się otwierają, mówią o sobie. W ten sposób też stają się częścią tej drogi.

Choć połączeni na krótko, dzielimy tą samą tęsknotę i tą samą nadzieję. Idziemy za tym samym marzeniem.
Nie ważne skąd jesteśmy. Ta chwila spotkania pod Wielkim Niebem będzie już z nami na zawsze.

29 lipiec 2018

Wczoraj wieczorem dotarłem do Ogallala. Pierwszy nocleg w stanie Nebraska. Nazwa miasteczka pochodzi z języka Siouxów, niegdyś dumnych wojowników Wielkich Prerii. Ich przenośne wioski z lekkimi namiotami ze skór zastąpił krajobraz silosów przetwórni buraków cukrowych i pawilony sprzedawców maszyn rolniczych i samochodów. Mieszkają tu teraz rolnicy, ludzie łagodni, oddani ciężkiej pracy, potomkowie Niemców, Szwedów, Rosjan.

Jutro niedziela i msza święta w miejscowym kościele św. Łukasza.
Św. Łukasz był Grekiem. Początek jego Ewangelii to historia małej Miriam, do której przychodzi Anioł aby powierzyć jej niezwykłą misję. Jej pokorne „Tak” zmieni na zawsze historię ludzkości.
Język Łukasza jest obrazowy, zwłaszcza modlitwa „Magnificat” maluje niezwykły pejzaż duszy młodej żydowskiej dziewczyny, która z wiarą wkracza w wielką niepewność.

W samotnej dalekiej drodze często przychodzi zmęczenie, fizyczny ból, poczucie zagubienia. Ciemne chmury odcinają nadzieję.
Czasem dochodzi się do granicy…

Gdy w drodze jest bardzo źle,
przed oczami mam scenę gdy Maryja budzi się jeszcze przed świtem i w małej izdebce szykuje się do drogi do swojej kuzynki mieszkającej w Ein Karem.

Pakuje do torby kilka niezbędnych rzeczy. Zakłada podróżne sandały, cały czas nucąc pochwałę Elohim, choć zupełnie nie wie co ją czeka.

Lęk o przyszłość swoją i Dziecka umiała całkowicie oddać Wszechmocnemu, choć to zawierzenie wymaga ciągłej rozmowy z Nim. Ta rozmowa-modlitwa musi stale trwać, tak jak jej kroki.
Ma przed sobą pięć dni i pięć nocy przez góry niegościnnej Samarii.

Gdy mam tą scenę przed oczami, zawsze odchodzi lęk. Coś oczyszcza mnie ze smutku, w miejsce niepewności wraca nadzieja.

Potem widzę ją jak kamienistą ścieżką wchodzi na wzgórza otaczające śpiący jeszcze Nazaret. Kurz, który podnoszą jej sandały w pierwszych promieniach słońca ma lekko różowy kolor.

 

31 lipiec 2018

 

dąc trzeci miesiąc przez USA najczęstszym pytaniem jakie słyszę od spotykanych ludzi jest: – Why? (Dlaczego? ) Dlaczego idziecie?
Odpowiadam szczerze i prosto, choć za każdym razem przychodzą inne słowa.

Wielka różnorodność sytuacji i doświadczeń przeżywanych tutaj w drodze pozwala spojrzeć z wielu różnych perspektyw na cel tej pielgrzymki i na całą ideę naszego pielgrzymowanie od ośmiu lat. Gdy myślę teraz o tym, co jest w tej drodze najważniejsze, nasuwają się trzy słowa: bezsilność, niewystarczalność i wdzięczność.

Najpierw było doświadczenie bezsilności – w więzieniu, w nałogach, w kłamstwie. W tą bezsilność, w to unieruchomienie, do którego doprowadziły nas ślepe uliczki życia bez Boga – wszedł On i od razu zmienił wszystko. Tak zaczęła się nowa droga każdego z nas, od przyznania się: „Jestem słaby. Nic już nie mogę. Zrób coś Ty!”

Bezsilność była początkiem. Kiedyś tak silni i pewni siebie, wpływający na innych, teraz nagle poczuliśmy naszą niewystarczalność.
Dziś wiemy, że człowiek nie wystarcza sam sobie. Nie programuje swojego życia. Nie tworzy sam sobie moralności.
Każdy z nas potrzebuje oparcia, ideału, wiary w lepszą wersję siebie samego. A to jest możliwe tylko z Bogiem i w Bogu.

Dlatego wyruszamy. Żeby spotkać Boga, dotknąć prawdy, poczuć miłość.

Wreszcie wdzięczność. Ona jest prawdziwą motywacją. Wszystko co dobre pochodzi od Niego. Czujemy wdzięczność za każde doswiadczenie. Nie zawsze to jest łatwe. Czasem wdzięczność ma gorzki smak. Jak wdzięcznność opisana w rozpoczęciu Listu św. Jakuba.

Czując jak wspaniale zostaliśmy obdarowani, dziś pragniemy dzielić sie tym doświadczeniem z innymi. Świadczyć o Jezusie, który wyrusza w drogę za jedną zagubioną czarną owcą.

Duchowość Pielgrzymow Bożego Miłosierdzia – jeśli można mówić o czymś takim – jest bardzo praktyczna. Modlitwa nogami jest prosta i szczera, nie można jej przegadać ani zafałszować. Po rozpoczęciu pielgrzymki trzeba dokończyć drogę, dojść do celu, dopełnić ofiary trudu w konkretnej intencji.
Wierzymy, że ta prosta modlitwa kroków jest słyszalna w niebie.

Idąc przez USA drogami w kształcie krzyża ufamy, że jeśli uda się dokończyć tą pielgrzymke, to nie my, ale ten krzyż przemówi i wyjaśni wszystko. Krzyż odpowie na pytanie: „Dlaczego?”

Duchowość naszego pielgrzymowania nie jest teorią. Jest prosta i konkretna: trzeba dojść. Reszta w rękach Boga.

Trzy rzeczy których doświadczyliśmy : bezsilność, niewystarczalność i wdzięczność – to treść, która wypełnia nasze pielgrzymiwanie.

Nie idziemy po to, żeby wpływać na coś. Naszym celem nie jest zmienianie świata. Nie znamy odpowiedzi na wiele pytań i nie wiemy jak powinno być. Owszem, mamy pragnienia co do otaczającej nas rzeczywistości, ale ufamy, że tylko Bóg zna wszystkie odpowiedzi.

Dlatego w naszej modlitwie nogami przede wszystkim zawierzamy Jego Miłosierdziu świat i nas samych, pragnąc aby najpierw przemienił nas. Abyśmy byli prawdziwymi świadkami Jego miłosci i nadziei. Żeby naszymi stopami błogosławił ziemię i przybliżał Swoje Królestwo.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *