M-c lipiec.
1 lipiec 2018
Idąc przez Utah kościołów spotykam niewiele i rzadko mogę uczestniczyc we mszy świętej. Za to wieczorami, gdy postawię już namiot, wyjmuję czasem ikonę św. Józefa. Obok stawiam małą ikonę Maryi z Guadelupe którą dostałem od wspólnoty w Lithorp, jeszcze w Kaliforni. Widać Święta Rodzina chce być w komplecie.
Milczymy wtedy razem otoczeni przez wielką pustkę. Oni też byli dlugo w drodze.
Może po prostu nie mam sił żeby wypowiadać zbyt wiele slow. A może wszystko zostało powiedziane i pozostała juz tylko wierność podążania za Słowem…
Ojciec Dave z Koscioła św. Franciszka w Orem opowiadał mi kilka dni temu, że św. Józef jest trudnym świętym dla Meksykanów. Opiekun św. Rodziny jest wycofany i milczy. Nie zajmuje pierwszego miejsca, które w latynoskuej kulturze „machismo” należy zawsze do mężczyzny. Oddaje Maryi najwyższy szacunek i pierwsze miejsce. Meksykanie muszą stawić temu czoła.
Ojciec Dave nie ukrywa że sam też ma problem ze św. Józefem:
– Przyznam że dla mnie Józef jest także dużym wyzwaniem. Oddaję to Bogu ale nie jestem w stanie pojąć jak on przez długie lata, przy boku ukochanej pięknej żony… Myślę że Kościół też ma tą wielką tajemnicę stale przed sobą.
Rozmowa z o. Dave’a przypomniała mi spotkanie z Józefem w słowackich górach dziesięć lat temu. Bardzo dobrze je zapamiętałem. Szedłem wtedy z plecakiem z Częstochowy do Rzymu. Wyruszyłem dokładnie w moje 40 urodziny. Wybierałem mniej ruchliwe drogi i tak trafiłem do małej wsi w słowackich Tatrach. Na wysokim wzgórzu zobaczyłem murowaną kapliczkę z drewnianym spadzistym dachem i przy niej człowieka. Pomimo zmęczenia wspiąłem się tam. Mała kapliczka była pięknie utrzymana. Chroniła rzeźbioną w drewnie piękną figurę Maryi. Staruszek skończył podlewać kwiaty i usiadł obok mnie na ławeczce. Przed nami rozciągał się piękny widok na góry.
– Jestem Josef – przedstawił się – Opiekowaliśmy się tą kapliczką z moją żoną ale umarła rok temu. Teraz sam tu przychodzę. Dach poprawiłem po zimie, znam się na drewnie. Kwiaty sadzę. W wiosce zostalo nas tylko dwóch: ja i Petr. Wszyscy poumierali, a młodzi wyjechali. Petr ma chore nogi i mało wychodzi. Córka do niego czasem przyjeżdża.
Mam teraz tylko tą robotę przy kapliczce. Mało kto tu zajrzy bo daleko od głównej drogi ale chcę żeby tu wszystko było jak należy. Dokąd sił starczy.
Ten staruszek dał mi wtedy wielką siłę. Dużo modliłem się za niego idąc do Rzymu. Jego wytrwałość i wierność powołaniu przypominała mi się w trudnych momentach i bardzo mi pomagała.
Ucichły wszystkie odgłosy pustyni. Nie słychać ptaków, świerszczy ani wiatru. Słońce skończyło swoją całodzienną drogę.
Patrzę na ikonowe oblicze. Jozef milczy. Jego milczenie nie oznacza jednak zagubienia czy wewnętrznej pustki. Milczenie Jozefa wypełnione jest kontemplacją tajemnicy Boga w postawie całkowitej zgody na Jego wolę.
Milczenie, które jest adoracją Boga. Pełnym oddaniem się Jego prowadzeniu całkowicie i bez zastrzeżeń. Do końca.
Od tygodni towarzyszy mi pustynia. Pchając mój wózek przesuwam się każdego dnia po czarnej nitce asfaltu o dwadzieścia kilka mil. Czasem mijam niewielką osadę, gdzie uzupełniam zapasy wody i żywności, ale noce pod namiotem wypadają zwykle gdzieś na pustkowiu, tak jak teraz. Przestałem już śledzić kiedy pustynia się skończy. Zaakceptowałem jej towarzystwo i ostre słońce przez cały dzień. Wieczorami robi się za to chłodniej. Wtedy czasem odzywają się ptaki albo świerszcze. Zdarza się jednak, że nie ma żadnych dźwięków. Czuję się tutaj trochę jak dziecko które zachwyca się odkrywaniem nowego świata. Pustynia okazuje się zaprzeczeniem nonotonii. Każdy zachód słońca jest inny. Każdego wieczoru inne są kształty chmur i inne kolory.
Dzieci nie dzielą atomu na części i nie wysyłają rakiet na Marsa. Bliżej mają świat, który zdumiewa je i pochłania bez reszty. Patrzenie dziecka nazwałbym radykalnym zdumieniem. Dziecko zdumiewa się radykalnie. Radykalnie zdumiewać się może tylko ktoś, kto mało rozumie.
Cisza wokół jest teraz całkowita. Nie rozumiem skąd jej głębokość.
W drodze odkrywam jak mało rozumiem ze spraw tego świata.
Nie rozumiem dlaczego rodzą się maluchy których życie będzie nieustanną wędrówką z rodzicami po szpitalnych korytarzach. Nie rozumiem dlaczego niektórzy młodzi ludzie cierpią tak bardzo, że myślą o śmierci. Nie rozumiem dlaczego większość ludzi dorosłych pracuje ponad siły żeby wydawać ponad potrzeby.
Idąc cały dzień przez pustynię mijam czasem przydrożny krzyż. Nie rozumiem dlaczego ktoś tam zakończył swoje życie a ktoś inny dalej pędzi swoim samochodem.
Dzieci nie tworzą cywilizacji. Nie rozunieją co to wzrosty na giełdzie ani jak działają systemy emerytalne. Nie produkują broni i nie wydają stutrzydziestostronicowych tygodników opinii. Są nieodpowiedzialne i całkowicie zależne od osób którym ufają .
Tak się właśnie teraz czuję patrząc w całkowitej ciszy na zachód slońca. Nie rozumiem skąd wzięły się jego kolory. Nie rozumiem dlaczego jest tak cicho.
Coś mi mówi że po nocy rano znowu obudzi mnie słońce. Skąd o tym wiem?
Zdumiewające jest to, że tak było wczoraj i przedwczoraj. Więc może zdarzy się i jutro ?
Za 15 mil granica stanu Colorado ze stolicą w Denver. To najwyżej wyniesiony nad poziomem morza stan w USA (Góry Skaliste). W Denver przecinają się ramiona Krzyża Ameryki i tam za kilkanaście dni spotkanie z Wojtkiem.
Oficjalne motto stanu brzmi „Nil sine Numine”. (Nic bez Boskości)
In 15 miles border of Colorado State with capital in Denver. It’s the highest elevated state in US (Rocky Mountains). In Denver two arms of the Cross of America have the crossing point and here we will meet with Wojtek in a couple of days.
The official state motto of Colorado is „Nil sine Numine” (Nothing without the Deity)
Radiowóz zatrzymuje się po to, żeby spytać czy wszystko ok i czy nie potrzebuje jakiejś pomocy. Dostaję od szeryfa lampki do wózka (czerwona na tył i białą na przód), odblaski na plecak, szminkę ochronną anty UV do ust i kilka cennych wskazówek o rozkładzie stacji benzynowych, szerokości pobocza na drodze przede mną i prognozie pogody.
Policja w Stanach jest naprawdę bardzo pomocna. Wojtek ma podobne doświadczenia w Montanie i Wyoming.
Gdy po 10 milach w słońcu chronię się na stacji benzynowej zagaduje mnie chłopak i dziewczyna z obsługi. Ruch niewielki więc oni pytają a ja opowiadam o dwóch trasach które układają się w znak krzyża na Ameryce.
– What a commitment! – mówi dziewczyna. Wpewnym momencie widzimy przez szybę jak przez podmuch wiatru mój wózek stacza się po podjeździe . Znowu puscił uszkodzony hamulec. Wybiegają oboje przede mną żeby go zabezpieczyć.
– Na pustyni, gdy nikt cię nie widzi – wtedy chyba wszystko o człowieku się ujawnia? – pyta chłopak.
– To prawda. Pustynia jest jak lustro. Widać wszystko .
Kilka mil dalej w zatoczce przy drodze stoi stary camper a przy nim indiańska rodzina. Zapraszają. Częstują colą z lodem. Wywiązuje się rozmowa. Dają mi zgrzewkę wody z lodówki, orzechy, pomarańcze i krem z filtrem przeciwsłonecznym.
– Znasz film „The shack”? – pytają .
Nie mogę z początku skojarzyć tytułu…
„Chata”! No tak! Teraz kojarzę.
Są chrześcijanami. W filmie są indiańskie motywy. Zegnamy się bardzo serdecznie obiecując nawzajem modlitwę.
Przekraczam granicę stanu Colorado. Ciekawe bo Wojtek też dziś wszedł do tego stanu,tylko od północy. Jest bardzo gorąco. Zwłaszcza gdy cichnie wiatr. Krajobraz stale ten sam: pustka, suche krzaczki i skały o fantastycznych ksztaltach.
Trzeba iść.
Dzisiejsze spotkania z ludźmi bardzo mnie podniosły na duchu. Uśmiech i życzliwość działają jak błogosławieństwo.
Trzeba znaleźć miejsce na nocleg. A jutro znowu dwadzieścia kilka mil asfaltem przez suche krzaczki i pojutrze i po-pojutrze…
Jest różaniec. On odsuwa monotonię. Do spotkania z Wojtkiem coraz bliżej…
Wreszcie miasteczko Craig u stóp Gór Skalistych z kościołem św. Michała Archanioła! A więc wreszcie spowiedź i msza święta.
Jutro 4 lipca i wielkie święto wszystkich Amerykanów … Dzień Niepodległości.
Pchając wózek drugi miesiąc przez Stany myślę o tym, czym jest duch Ameryki. Jak go zdefiniować.
Ten wielki i roznorodny kraj jest niczym archipelag tysiąca wysp na niekończącym się oceanie pustki. Wiele tradycji, narodowości, języków, kultur i religii .
A jednak jest coś co mocno spaja ten wyjątkowy kraj, dając jednocześnie jego mieszkancom silne poczucie tożsamości i dumę z bycia Amerykaninem.
Trzy określenia nasuwają mi się gdy myślę o „Spirit of America”: wolność, prawo do rozwoju i prawo równe dla wszystkich.
Te trzy elementy spajają gigantyczną mozaikę różnorodności. Różnorodności, która jest wielką siłą tego kraju. Siłą i wyzwaniem.
Jaką rolę w tej różnorodności odgrywa chrześcijaństwo i Kościół?
Pierwszym słowem jest wolność. Ono pojawia się najpierw.
Przygotowanie do spowiedzi po angielsku.
Słowa w tym języku są krótkie. Intonacja zdań mocno nakierowana na konkretną treść. To pozwala wydobyć sedno. Proszę o pomoc Michała Archanioła.
Mówi do mnie: – Jestem najmniejszym z aniołów. Mój miecz to pokora. Zszedłem najniżej, do samego prochu. Do tego prochu w który ty upadasz i z którego za każdym razem podnosi cię łaska Boga. Bez tej łaski nie ma jednego kroku. Nie ma oddechu.
Zaję sobie znów sprawę jak słaby jestem. Wszystkie upadki mam znów przed sobą. Pustynia to zmęczenie i samotność. Z pustki dochodzi głos:
– Jesteś tu sam. Nie ma nikogo więcej.
Spod kamieni wychodzą pokusy: rozpaczy, pretensji, nieprzebaczenia, egoizmu.
Kościół sw. Michała. Wewnątrz chłód, czystość, atmosfera skupienia Znam to uczucie pokoju po przekroczeniu progu świątyni. Bardzo za nim tęskniłem przez kilka tygodni drogi.
Sakrament Spowiedzi. Miękki dywan pod kolanami. Łagodny głos kapłana. Moje słowa brzmią w prostych krotkich zdaniach.
Czuję jak pękają pęta niewoli. Czuję jak moje serce znowu wypełnia wolność. Pierwsze slowo. Wolność, która podnosi z kolan. Sakrament pokuty i pojednania mógłby nazywać się Sakramentem Wolności. Jako pokutę mam ofiarować mszę świętą.
Ołtarz ma w centrum tabernakulum. Po obu stronach piękne figury Maryi i św. Józefa.
Prorok Amos mówi w pierwszym czytaniu : – Szukajcie dobra, a nie zła. Abyście żyli.
Myślę o wolności. O trudnej wolności wyboru dobra…
Ewangelia jest o tym jak Jezus wyrzuca demony z dwóch opętanych. Grzech sprawia, że mieszkają w grobowcach, odcięci od prawdziwego życia. Życie w grzechu to życie w zamknięciu, w grobie niewoli.
Nad ołtarzem wielobarwny witraż. Wiele różnnokształtnych elementów wypełnia przestrzeń wokół figury, która przypomina postac z otwartymi ramionami.
Archipelag tysiąca różnobarwnych wysp na nieskończonym oceanie różnorodnosci. Każda wyspa jest ważna i potrzebna. Każda jest odrębna i ma swoją wolność, choć przynależy do całości.
We mszy uczestniczą biali, jest murzyn, są Meksykanie i kilka chyba indiańskich twarzy. Na koniec wszyscy śpiewamy pieśń: „God bless America”.
Pierwszym słowem jest wolność.
Ono pojawia się najpierw gdy myślę o Ameryce.
5 lipiec 2018
Spotkanie z amerykańskim psem pasterskim. Na szczęście był(a) na służbie więc nie poszła ze mną. Emigrantka przecież czeka w Polsce
Wczoraj ciężki dzień. Przez noc przy namiocie buszowały zwierzęta. Małe skunksy szurały workami i wywlekly opakowanie po pizzy. W ogóle nie boją się hałasu ani ostrego światła. Ale udało się wyspac. Znów zimno w nocy. Wysokie góry i strome podejścia. W dzień słońce i caly czas ok 32 st. Ważne że psycha ok. Wojtek już czeka w Denver. Mam stąd do niego 8 dni. Po przebudzeniu przypomina mi się myśl św. Maksymiliana: „Codziennie bądź lepszy. Teraz czas drogi”
7 lipiec 2018
Po nocy w lesie toczę się wczesnym rankiem 10 mil pod górę do kurortu narciarskiego Steamboat Springs. Wokół majestat Gór Skalistych. Miasteczko jest eleganckie i wytworne. Tutaj zamożni Amerykanie spędzają wakacje. Marzę o kawie ale najpierw sprawdzam czy jest tu kościół katolicki i po chwili trafiam akurat na spotkanie grupy modlitewnej. Zapraszają mnie! Adoracja Pana Jezusa w ciszy. Potem siedząc przy okrągłym stole słuchamy razem przez radio konferencji biskupa Barrona o misji prorockiej chrześcijan we współczesnym swiecie. O tym że wszyscy jesteśmy wezwani do misji ewangelizacyjnej. Potem jest śniadanie i każdy dzieli się opinią na temat jak wygląda jego misja i na jakie trafia trudności. Jak głosic Jezusa we współczesnym świecie. Słucham uważnie zajadając się jajkami na twardo, chlebem i słodkimi pomidorami i racząc się doskonałą kawą. Towarzystwo wykształcone i zamożne. Wyczuwam że większość to ludzie na stanowiskach w firmach. Na koniec ku mojemu zdziwieniu jestem proszony o zabranie głosu. Przedstawiam sie więc i mówię o mojej i Wojtka pielgrzymce przez USA w kształcie krzyża , o Pielgrzymach Bożego Miłosierdzia , o naszej misji „modlitwy nogami” w podziękowaniu za nowe życie. Opowiadam o moich przygodach podczas drogi przez kolejne stany, o spotkaniach z Amerykanami. Widzę że grupa słucha uważnie. Tym o czym mówię trafiam dokładnie w temat spotkania. To jakby podsumowanie tematu „misja ewangelizacyjna” . Jest sporo pytań a potem spontaniczna modlitwa. Duch Święty mocno działa. Dostaje w prezencie małą biblię z dedykacją wspólnoty, pieniądze na drogę, ktoś widząc mój zniszczony kapelusz przynosi mi nowy – niemal identyczny.
Małżeństwo proponuje mi nocleg w swoim domu. Troche mi nie na rękę bo dziś ledwo 10 mil przeszedłem ale nie mam prowiantu a przede mną bardzo ostre podejścia więc zgadzam się . Chce uzupełnić zapasy i nabrać sił. Mike i Sandy robią mi zakupy, pranie, mogę się wreszcie wymoczyć w wannie. Są niesamowici. Mają piękny dom w górach. Pieką swój własny chleb. Mike sam waży doskonale piwo. Pomaga mi naprawić wózek.
Przy doskonałej kolacji opowiadamy sobiec swoje historie i stajemy się sobie bardzo bliscy. Mike pracował długo w Hewlett Packard, mamy dużo wspólnych tematow.
Proponują żebyśmy razem obejrzeli film „Ufam Tobie” o którym im opowiadam. Mam akurat ostatnia płytkę CD. Przez dwa miesiące na trasie rozdałem ich 25.
Są wzruszeni filmem i pod wielkim wrażeniem świadectw Bożego Miłosierdzia zczterech kontynentów . Wspólna wieczorna modlitwa kończy ten niezwykły dzień. Dziękujemy Bogu że połączył nasze drogi.
Nazajutrz wczesnym rankiem po przyjacielskiim pożegnaniu i obietnicy wzajemnej modkitwy – wypoczęty i hojnie obdarowany ruszam na szlak.
Jestem w sercu Gór Skalistych . Mam teraz 12 mil ostrego podejścia pod górę. I potem 50 mil przez kolejne szczyty do najbliższego miasteczka. Bardzo ciężko pchać wózek pod górę . Na szczęście z liny którą dostałem od Mikea robię uprząż i system do ciągnięcia wózka . Czuje się teraz niczym koń ale nowy patent działa! Posuwam się wolno pod górę w ostrym słońcu i 35 stopniach Celsjusza. Muszę robić częste odooczynki. Pokonanie 8 mil na szczyt zajmuje mi czas od rana do 15.00. Koronkę odmawiam na wysokości 3000 mnpm. A więc jestem pół kilometra powyżej wysokości naszych Rysów. Tak wysoko jeszcze w tej drodze nie byłem. Widoki niesamowite.
Potężne skały czule obejmują porośniete strzelistymi sosnami wąwozy, którymi silne strumienie toczą z hukiem najczystsza wodę, szepcząc o hojności Stwórcy.
W jednym z potoków widzę dwa łosie – klempa prowadzi małego łoszaka.
Zmęczenie i zachwyt nad cudem natury ale nie mogę na długo się zatrzynywać.
Przede mną jeszcze daleka droga żeby jutro zdążyć na wieczorną mszę w Kremmling.
Za wszystko Bogu niech będą dzięki!
Może przesadzam ale nie wiem gdzie jeszcze poza chrześcijaństwem możliwe jest tak szybkie nawiazywanie prawdziwych przyjaźni.
Zdjęcie w domu Mike’a i Sandy, którzy przyjęli mnie w swoim domu jak członka rodziny po 2 godzinach znajomości . Miłość mieszka w tym domu
W tle nad kominkiem obraz trzech Indian w drodze przez śnieg Gór Skalistych.
Niech Bóg błogosławi ten dom i tych wspaniałych ludzi !