Marek Bałwas – świadectwo księdza.

Marek Bałwas – świadectwo księdza.

 

TRWAJCIE MOCNI W WIERZE NIE LĘKAJCIE SIĘ! ŻYĆ DLA MIŁOŚCI! BÓG JEST MIŁOŚCIĄ!

 

Tajemnica mojej Radości i mojego uśmiechu tkwi w tym świadectwie, więc zapraszam do przeczytania wszystkiego co tutaj napisałem.

Nogami nie można się zbawić

Był lipiec 1985 r. Pojechałem pierwszy raz do Lichenia, by tam pracować przy rozbudowie klasztoru i by zarobić pierwsze pieniądze w życiu na wakacje. Tam właśnie po raz pierwszy zetknąłem się z ludźmi niepełnosprawnymi na wózkach inwalidzkich, którzy przebywali na wczasorekolekcjach. Opiekowali się nimi księża, klerycy i osoby świeckie. Patrząc na nich myślałem sobie, że ja też bym tak chciał opiekować się chorymi, ale wtedy musiałbym być klerykiem lub księdzem. To wówczas pojawiła się moja pierwsza myśl o powołaniu. Byłem ministrantem już wiele lat, od 1978 roku, ale dopiero tam, patrząc na tych chorych, pomyślałem o kapłaństwie. Wyjechałem stamtąd, ale myśli i pragnienia pozostały. Dzięki Bożej Opatrzności w 1991 roku wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego Zaraz na początku roku akademickiego jeden ze starszych kolegów – kleryk zapytał mnie, czy chciałbym chodzić na spotkania z niepełnosprawnymi. Byłem zaskoczony tą propozycją, ale zarazem bardzo szczęśliwy, zgodziłem się bez wahania. Tak rozpoczęła się moja przygoda z osobami niepełnosprawnymi. Spotkania odbywały się co miesiąc, ale mogliśmy też odwiedzać chorych co tydzień w ich domach. Spotykałem się z nimi, rozmawiałem, żartowałem, pocieszałem ich i co najważniejsze, traktowałem jak normalnych ludzi, bez litości i współczucia – oni tego nie oczekiwali, oni chcieli normalności. Comiesięczne spotkania rozpoczynały się Eucharystią, by później cieszyć się i radować wspólnym byciem razem ze sobą – zdrowi i chorzy. Pod koniec roku akademickiego dostałem propozycję wyjazdu wakacyjnego na wczasorekolecje i z  niepełnosprawnymi. Odpowiedź moja była twierdząca, choć nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Grupa była dość duża – ok. 25 osób na wózkach i wielu wolontariuszy – było cudownie! Byłem opiekunem osób niepełnosprawnych, spełniło się moje marzenie po wielu latach od tego pamiętnego pobytu w Licheniu. Przebywaliśmy z chorymi cały czas. W dzień i w nocy, mieliśmy bowiem nocne dyżury przy chorych, w czasie których należało ich obracać co dwie godziny… Wtedy nie wiedziałem, po co to robię, dzisiaj już wiem, ale tak trzeba było robić, więc robiłem.

Przy tych chorych trzeba było zrobić wszystko: od ubrania, umycia, przez dowiezienie na posiłek, nakarmienie, wyjście na spacer, zjeżdżanie po schodach, po modlitwę, rozmowę, radość, smutek i wspólną zabawę, rozmowy o życiu cierpieniu i śmierci. To były piękne chwile – mogłem pomóc drugiemu człowiekowi. Znikały wówczas wszystkie moje małe problemy, gdy patrzyłem na niepełnosprawnych, od nich uczyłem się modlitwy, życia i rozumienia tego, jak wiele mam rzeczy, których nie doceniam, z których powinienem się cieszyć. Mam sprawne ręce, nogi, mogę mówić, patrzeć, skakać, wygłupiać się. Wielu z tych ludzi nigdy nie chodziło, nie mogli się sami ubrać, najeść, bo dłonie były niesprawne, a jeszcze jakby tego było mało, to niektórzy byli na wózku i do tego niewidomi. Wówczas serce mi się rozrywało, jak patrzyłem na ludzkie cierpienie. Pytałem wtedy Pana Boga: jak tak może być, dlaczego na to pozwala, by było tyle cierpienia, bólu i smutku!!! Odpowiedź dawali mi sami chorzy, którzy cieszyli się każdą chwilą życia, każdym gestem mojej
i innych ludzi życzliwości i serdeczności. Nie rozpaczali nad swoją niedolą, nad swoim bólem, ale cieszyli się autentyczną radością z tego, co przynosił dany dzień. Pamiętam do dzisiaj, jak pewnego pięknego słonecznego dnia poszliśmy na plażę, ja wziąłem ze sobą jednego chłopaka na wózku. Wjechaliśmy nim kawałek na plażę i zsadziłem go z wózka na koc, na którym usiadł. Spoglądał w morze z oddali. Zapytałem go, czy był kiedyś w morzu. Odpowiedział, że nigdy, więc ja, nie zastanawiając się długo, wziąłem go na ręce i choć ciężko było iść po piasku, doniosłem go do morza. Wszedłem z nim kawałek w morze, posadziłem go na moim kolanie i kazałem mu dłonią dotknąć morskiej wody. Zrobił to i następnie dotknął dłonią ust i wykrzyknął: rzeczywiście słona! Jak wielka była jego radość w oczach, że pierwszy raz w życiu dotknął morza – tego nie da się opisać, jak wielkie było jego szczęście. Moja radość była również wielka, że mogłem mu sprawić taką przyjemność, to jest coś niesamowitego, to trzeba przeżyć i doświadczyć. Takich chwil i podobnych do tych przeżywałem wśród chorych bardzo wiele. Uczyłem się od nich wiary w Boga i modlitwy. Jak oni potrafią się głęboko modlić, myślałem sobie, jak wielką mają wiarę w moc modlitwy, a jaka jest moja wiara i moja modlitwa, pytałem siebie… Wczasorekolekcje kończyły się, potem były spotkania co miesiąc i potem znów rekolekcje – tak co roku przez cztery lata uczyłem się jak żyć od niepełnosprawnych. Potem troszkę się oddaliłem od nich, choć byłem blisko sercem i myślami, wspominając jak wiele im zawdzięczam.

 

Zostałem księdzem w 1998 roku i najwspanialsze życzenia, jakie dostałem, to były właśnie życzenia od niepełnosprawnych. Dalej mój kontakt z nimi był okazjonalny – spotykaliśmy się na Eucharystii i w czasie pieszych pielgrzymek.

Przyszedł luty 2003 roku, kiedy to w wyniku wypadku samochodowego złamałem kręgosłup i mam uszkodzony rdzeń kręgowy na odcinku piersiowym th3-th4. Od tego czasu jestem niepełnosprawnym księdzem i poruszam się na wózku inwalidzkim. Gdy po wypadku doszedłem do siebie, a wypadek był dość tragiczny,i gdy dowiedziałem się, że nie będę chodził, nie byłem w wielkim szoku, może dlatego właśnie, że wcześniej miałem kontakt z osobami na wózku. Pomyślałem sobie – trudno, widocznie tak ma być. Pan Bóg ma w tym jakiś plan dla mnie. Niech mnie jednak nikt nie pyta jaki plan, bo sam tego nie wiem jeszcze. Wszystko to, co ja robiłem przy chorych, teraz trzeba robić przy mnie…Jedno z moich pierwszych zdań, jakie wypowiedziałem, to podziękowanie Bogu, że zostawił mi sprawne ręce i głowę, czyli to, co do kapłaństwa jest najważniejsze. Mogę sprawować Eucharystię, mogę udzielać sakramentu pojednania i mogę mówić kazania. A jak się ostatnio dowiedziałem od młodzieży na rekolekcjach, które dla nich prowadziłem, „nogami nie można się zbawić, tylko sercem!” Dokładnie tak jest i coraz bardziej to do mnie dociera, że nogi nie są najważniejsze w życiu, najważniejsze jest serce pełne zaufania w Boży Plan Zbawienia wobec każdego z nas. Takie życie nie jest łatwe

i proste, są chwile załamania, buntu, bólu i krzyku do Boga „dlaczego ja?!!!” Zaraz przychodzi jednak refleksja – tego ci nikt nie powie, dowiesz się tego później. Trudno jest opisać to wszystko, co przeżywam, jak się z tym wszystkim pogodziłem. Może to powiedzieć moja rodzina, mama i rodzeństwo, a także moi przyjaciele, którzy zawsze są przy mnie, nie opuścili mnie w moim nieszczęściu, a wręcz przeciwnie, wspierają mnie cały czas, i którym chcę bardzo podziękować za to, że byli, są i mam nadzieję, że będą ze mną i przy mnie!!! Może to powiedzieć młodzież, z którą się spotykałem na muzycznych spotkaniach z Bogiem w naszej diecezji, które nazwaliśmy „Przystanek Jezus” i prawie na wszystkich z nich byłem osobiście. Spotykałem się z nimi jak chodziłem, modliłem się z nimi, spowiadałem ich, tańczyłem, wychwalając w ten sposób Boga. Organizowałem dwa „przystanki” i jeden był, krótko przed moim wypadkiem. To był bardzo specyficzny przystanek, wcześniej takiego nie było i po nim też już takiego nie było, a chodzi o to, że motywem przewodnim tego spotkania były słowa – Dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty Twojego życia…. chyba że jest to dzień Twojej śmierci – i pod wpływem tych słów i kazania, które wówczas powiedziałem, bardzo duża liczba młodzieży skorzystała ze spowiedzi. Po 2 latach od tamtego wydarzenia, na tegorocznych rekolekcjach usłyszałem słowa od młodej osoby: Proszę księdza, tak sobie myślę, że tamten wypadek to szatańska zemsta za „Przystanek Jezus” TEN OSTATNI który ksiądz organizował..taki mały żart i próba pozbycia się wroga, bo przecież ksiądz ich tam tylu nawrócił, tylu ludzi się wyspowiadało, otworzył im ksiądz oczy na Boga… Wiem, że nawrócenie to nie moja zasługa – ja im może tylko troszkę z Bożą pomocą pomogłem, ale po usłyszeniu tych słów poczułem się dokładnie jak Hiob ze Starego Testamentu. Taki jesteś mądry i wychwalasz Boga, bo jesteś zdrowy. Zobaczymy, co zrobisz jak Ci zabiorę nogi. Zabrał, ale ja i tak nie przestanę mówić o Bogu, Jezusie i jego miłości do ludzi!!! Teraz dalej jeżdżę na „Przystanki”, modlę się, swoim głosem wychwalam Boga, bo tańczyć i skakać nie mogę, ale zawsze dziękuję młodzieży, że to robi dla Jezusa i uczę jej, by doceniała to, co ma – swoje zdrowie!!! Minęło już ponad pięć lat jak jestem na wózku. Szanse na chodzenie są takie, że jak medycyna posunie się do przodu i nastąpią przeszczepy rdzenia kręgowego, to może stanę na nogi z wózka, ale póki co uczę się żyć na wózku każdego dnia od nowa. Nie poddaję się, bo wiem, że Pan Bóg widzi w moim cierpieniu jakiś sens. Ja też ten sens z pomocą innych, a zwłaszcza młodzieży, bliskich i życzliwych mi osób, powoli odkrywam, „ale widzę go jeszcze niejasno, jakby w zwierciadle”. Wierzę, że nadejdzie taki dzień, że zrozumiem wszystko jak „w jasny dzień”, jaki to wszystko miało sens, jeśli nie w tym życiu, to w przyszłym…

TO JESZCZE NIE KONIEC……USIĄDŹ U STÓP JEZUSA I CZYTAJ DALEJ:):):)…

Uśmiecham się każdego dnia

„Moje dni są takie… takie jednakowe; jednakowo bolą mnie nogi. Do kaplicy chodzę żeby odpocząć a nie cieszyć się modlitwą. Ja wiem, że siostra potrafi modlić się przy obowiązku, ja nie potrafię. Bóg zawsze nad nami czuwa i znajduje rozwiązanie tam, gdzie ludzki umysł już go nie widzi. Jeśli człowiek wie, że Bóg jest dobry, miłosierny, że go przygarnie i że mu przebaczy, to człowiek przyjdzie do Boga, Jeśli myśli, że On jest tylko sprawiedliwy, to będzie się bał i nie przyjdzie i zginie… Nie przechodźcie nigdy obojętnie obok chorej siostry, nie przechodźcie!!! Nie pytając czy nie potrzebuje czegoś, choćby to miała być mała rzecz. Wielka miłość potrafi rzeczy małe zamieniać na rzeczy wielkie i tylko miłość nadaje czynom naszym wartość. Im nasza miłość stanie się czystsza tym ogień cierpień będzie miał w nas mniej do trawienia i cierpienie przestanie być dla nas cierpieniem. Zaczynam dzień walką i kończę go walką… Ale nie martwię się tym, rzucam się w objęcia Ojca Niebieskiego i ufam, że nie zginę…”

Słowa z filmu pt. „Faustyna” stały się dla mnie natchnieniem do napisania o sobie.

Ktoś mógłby zapytać jak wygląda życie człowieka na wózku. Pewnie jeszcze większa ciekawość budzi się, gdy spytamy o życie księdza na wózku.

Moje dni są takie… takie jednakowe… Kiedy budzę się rano, a właściwie, gdy budzi mnie skurcz wszystkich mięśni… Choć czuję tylko jedną piątą swojego ciała, to mimowolne napięcie mięśni, nazywane spastyką, powoduje silny ból… Wówczas boję się otwierać oczy, bo znów wszystko jest tak samo… Dotykam się i nic nie czuję – zimna, ciepła, bólu ( mam całkowite zniesienie czucia głębokiego i powierzchniowego od miejsca urazu, czyli od odcinka piersiowego do stóp)…nie czuję nic… Ten poranny skurcz powoduje zawsze jednakowy ból- ściska moje płuca i przeponę jak gorset, tak, że nie mogę oddychać.

To cierpienie trwa na szczęście tylko chwilę…

Zaczynam dzień walką z samym sobą, ze swoim ciałem.

Gdy otwieram oczy rzucam się w ramiona Ojca Niebieskiego i ufam, że nie zginę.

Dziękuję Mu za kolejny dzień życia, który mi daje, ale czasami, kiedy bardzo boli to myślę,

by zabrał mnie do Siebie, myślę, kiedy znajdę się w Domu Ojca naszego… Boże plany wobec mnie są jednak inne- mam żyć!!! Często zadaję sobie te pytania: „Co to za życie?” „Po co mi takie życie?” Nie o takim życiu marzyłem!!!

Miałem inne plany… ale „Nasze plany i nadzieje coś niweczy raz po raz, tylko Boże Miłosierdzie nie zawodzi nigdy nas”.

Już samo wstawanie z łóżka nie jest proste, gdy wszystkie mięśnie się napinają i trzeba je tak ujarzmić, by bezpiecznie przesiąść się na wózek. Nikt, kto nie jest na moim miejscu, nie może sobie nawet wyobrazić lęku, jaki jest we mnie, by w momencie przesiadania się na wózek nie złapała mnie spastyka, by wózek nie odjechał, a ja bym nie upadł…

Po tej walce i po śniadaniu spędzam trochę czasu przed komputerem. To moje okno na świat, nie mam telewizora, bo nie chcę go mieć i z tego właśnie źródła mam informacje o wydarzeniach w kraju i na świecie. Stąd czerpię wiadomości o ludzkich sprawach, by czuć rzeczywistość ludzkiego szczęścia i nieszczęścia. Choć to wirtualny świat, ale świat realnych ludzi. Tutaj też przyglądam się młodzieży, temu, o czym mówi między sobą, czym żyje, jakich słów używa. Przed wypadkiem było mi łatwiej, bo uczyłem w szkole i miałem kontakt z młodzieżą; teraz nie uczę i nie mam… ale chcę wiedzieć, jakie ma problemy, czym żyje i co jest dla niej najważniejsze. Jest mi to potrzebne, by wiedzieć jak docierać do młodych na rekolekcjach, na spotkaniach „Przystanek Jezus”, by mówić do nich zrozumiałym dla nich językiem, a z tego, co wiem, co sami mi mówią i piszą do mnie to docieram do nich z Bożą Miłością i Miłosierdziem. Jeśli człowiek uwierzy, że Pan Bóg jest Dobry i Miłosierny, że go przygarnie i że mu przebaczy to człowiek przyjdzie do Boga.

Dalej w ciągu dnia sprawuję Eucharystię z innymi kapłanami, by codziennie posilać się Ciałem i Krwią Chrystusa i z Nich czerpać siły do pokonywania trudów codziennego życia. Później wspólny obiad, kawa. Przychodzą do mnie w odwiedziny różni ludzie: znajomi, młodzież, kapłani; by porozmawiać, wspólnie się pośmiać, by skorzystać z porady duchowej, a często ze spowiedzi.

Każdego dnia poświęcam też godzinę na rehabilitację, by utrzymać taki stan zdrowia, w jakim jestem, by się nie pogarszał a na tyle na ile to możliwe usprawniać się i usamodzielniać. Potem odpoczywam, bo ćwiczenia kosztują mnie sporo wysiłku. Tak do wspólnej kolacji,

a wieczorem czytanie książek, rozważań, modlitwa i upragniona chwila dnia, kiedy kładę się do łóżka, by zmęczone ciało oddać w ramiona snu… Walka skończona, by jutro znów zacząć od nowa.

Oprócz dni, które są jednakowe wykonuje sporo innych zajęć. Pomagam w sąsiedniej parafii proboszczowi, który buduje kościół. On wyjeżdża z kazaniami do parafii a ja go zastępuję; sprawuję Eucharystię, spowiadam wiernych, mówię kazania. Tutaj realizuje się moje kapłaństwo i posługa duszpasterska.

Dzięki życzliwości miejscowego Księdza proboszcza udzielam się w życiu parafialnym, sprawuję Eucharystię, spowiadam. Prowadzę także rekolekcje adwentowe i wielkopostne w parafiach naszej diecezji i nie tylko. Organizuję i prowadzę rekolekcje dla osób niepełnosprawnych w Licheniu dla Grupy „Bartymeusz” Uczestniczę w Pieszej Pielgrzymce na Jasną Górę. Byłem pielgrzymem przed wypadkiem i teraz na wózku dzięki pomocy przyjaciół i życzliwych mi ludzi dalej pielgrzymuję. Bóg pozwolił mi pielgrzymować na Jasną Górę jak do tej pory dwadzieścia razyy!!!!!!!!!!. Każdego dnia odkrywam niespodzianki, jakie Pan Bóg dla mnie przygotowuje. Czasami jest to telefon od ucznia, który, gdy go uczyłem, zabrał mi dużo zdrowia, a teraz po latach dzwoni by mi podziękować za to, że tyle mu nagadałem, bo dzięki temu wyszedł na porządnego człowieka i modli się o moje zdrowie, i przeprasza mnie za to, co złego zrobił!!! Dla takich chwil warto żyć, warto się wysilać, warto tracić zdrowie, spalać się z miłością dla innych, by potem cieszyć się takimi owocami swoich wysiłków. Tym, co pomaga mi żyć jest modlitwa i uśmiech.

W modlitwie staję przed Bogiem taki, jaki jestem, bez udawania, często ze łzami w oczach. Tylko Bóg jeden wie, jaki ból i cierpienie przeżywam otwierając oczy i czekając na błogosławioną chwilę, kiedy dzień się skończy. Jednak pomimo bólu, cierpienia, smutku, może żalu do Boga uśmiecham się!!! To jest to, co mi Ojciec Miłosierdzia zostawił na każdy dzień mojego życia. Uśmiecham się do ludzi, z którymi Pan Bóg daje mi się spotykać. Uśmiecham się do księży, z którymi mieszkam, do sióstr albertynek, które się mną opiekują, do mamy, rodzeństwa, rodziny, przyjaciół, do młodzieży, dzieci i do wszystkich ludzi, których spotykam w życiu. Nie jeden raz widziałem w ludzkich oczach spojrzenie litości „O jaki biedny, taki młody na wózku, taki bezradny, żal go i szkoda jego zmarnowanego życia…” Wówczas głośno mówię: NIE!!! Nie szukam litości, nie chcę użalania się nade mną. Potrzebuję miłości i normalności. Traktowania mnie jak normalnego człowieka, normalnej rozmowy, normalnych spojrzeń i uśmiechów. Ja nie gryzę ani nie zarażam moim kalectwem przez uśmiech, spojrzenie i podanie dłoni.

Każdy najmniejszy, z pozoru może nawet nic nieznaczący gest jest dla mnie czymś niezwykle istotnym… Każde ciepłe słowo, każdy uśmiech, jest dla mnie najcenniejszym skarbem i najlepszym balsamem dla duszy…

Dostałem emaila od młodej osoby, która po rekolekcjach napisała o mnie: „Mówił nam o Miłości Jezusa do każdego człowieka, mówił, czym jest prawdziwa Miłość… Opowiadał o tym jak człowiek, który doświadczył w swoim życiu takiej właśnie Miłości… Paradoksalnie doświadczył jej. Paradoksalnie, bo w chwili, gdy Go poznałam od dwóch lat nie chodził… Młody, 36- letni mężczyzna, przed którym jeszcze całe życie… wystarczyła chwila, by wszystko się skończyło lub… zaczęło na nowo… I gdzie ta Miłość? Paradoksalnie objawiła się właśnie w Jego kalectwie… Jezus nie mógł lepiej pokazać, że Go kocha…

To brzmi dziwnie, ale tak jest naprawdę, wtedy jeszcze tego nie rozumiałam, ale teraz pojmuję… Jezus uczynił Go równym sobie, właśnie poprzez krzyż niepełnosprawności, słabość chorego ciała, cierpienie, głównie fizyczne, będące wynikiem urazów, jakich doznał

w czasie wypadku… Jezus w Swej nieskończonej dobroci i miłości złączył to wszystko

ze Swoją Męką, uświęcając cierpienie Swojego pokornego sługi…

Czy człowieka mógłby kiedykolwiek spotkać większy zaszczyt niż to, kiedy Bóg pozwala nam stać się podobnymi do Siebie?…

Dlaczego zdecydował się zostać kapłanem?… Wspominał – jak bardzo chciał opiekować się niepełnosprawnymi…

To właśnie myśl o nich skłoniła Go do podjęcia decyzji o wstąpieniu na drogę kapłaństwa… Nie chciał służyć ludziom poprzez służbę Bogu, ale służyć Bogu przez służbę chorym i cierpiącym… dostrzegł w cierpieniu niepełnosprawnych cierpienie samego Jezusa… A teraz, po wypadku On sam poprzez Swój ból stał się ikoną cierpiącego Chrystusa… A jak można lepiej zrozumieć „maluczkich” niepełnosprawnych…. jak nie wtedy, gdy staniesz się jednym z nich?”

Mój poranek, otwarcie oczu, ból porannego napięcia mięśni, to małe codzienności, ale tylko Wielka Miłość potrafi rzeczy małe zamieniać na rzeczy wielkie i tylko miłość nadaje naszym czynom wartość. Ciało cierpi, ale dusza raduje się miłością. Ciało tak słabe i kruche upada tak jak moje autentycznie upadło na ziemię wyrzucone z wózka przez spastykę, ale dusza krzyczy- żyj!!! Dlatego staram się, by moja miłość do Boga i człowieka była coraz czystsza, by ogrom cierpień miał we mnie mniej do trawienia, by cierpienie przestało być dla mnie cierpieniem.

Jestem potrzebny. Potrzebują mnie najbliżsi – Mama, rodzeństwo, przyjaciele, Ci, którzy mnie kochają i których ja kocham. Ciągle mówię o miłości, o tym, że kochać to znaczy powstawać, kochać to znaczy życie oddawać, kochać to znaczy szanować i nie zdradzać. Pytam siebie – „Czy tak kocham Boga?” „Czy tak kocham człowieka?”

A szmer łagodnego powiewu przychodzi do mnie i mówi „Kochaj i czyń, co chcesz”.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *