Andej w swoim Monologu (kto nie czyta, to czas zacząć - lektura obowiązkowa!) pisze:
jest to bardzo mi bliskie widzenie ekumenizmu, inni chrześcijanie są mi braćmi i siostrami w Chrystusie - jeśli uznają go za Pana i Boga.Uważam, że celem rozmowy z innowiercą, agnostykiem czy ateistą powinno być dążenie do prawdy raz ubogacanie siebie oraz jego. Jego w miarę możliwości. A siebie zdecydowanie.
Kojarzy mi się to z wycieczką w góry. Wielu wędrowców wyrusza, aby zdobyć szczyt. A szczytów jest kilka. Z daleka widać zawsze jeden, najwyższy. Ale stojąc u podnóża zwykle widać ten, który jest najbliżej. Z każdej strony gór prowadzą jakieś drogi na szczyt. Jest ich wiele. Niektóre idą równolegle. Inne się przeplatają. Są łagodne ścieżki, które niestety są bardzo długie. Prowadzą dość bezpiecznie długimi serpentynami o łagodnym nachyleniu. Są też drogi krótkie i niebezpieczne wymagające doskonalej kondycji, znajomości terenu i techniki oraz dobrego wyposażenie. Te wiodą przez przepaście, strome urwiska i pionowe ściany. Jest wiele pośrednich. Na drodze bywają strumienie z ożywczą wodą. A na innych szlakach trzeba się w nią z góry zaopatrzyć. Często ścieżki te łączą się, rozdzielają, krzyżują, idą obok siebie. Czasem wędrowców idących równolegle dzieli głęboka przepaść, niebezpieczny rwący potok, albo ostre skaliska. Wtedy możliwy jest kontakt z innymi wędrowcami. Ale nie ma możliwości przeciągnięcia ich na naszą ścieżkę. Ale nawet, gdy nasze drogi się przecinają, to czy powinniśmy przymuszać kogoś do wejścia na naszą drogę. No i zasadnicze, czy w sytuacji, gdy obie drogi prowadzą na ten sam szczyt, czy jest sens przekonywać? Niezależnie od odpowiedzi na powyższe kwestie, uważam że, należy PRZEDE WSZYSTKIM wspierać wędrowców. Gdy jakiś czas nasze drogi prowadzą jedną ścieżką, należy podać rękę. Nie bacząc na to, że drogi niedługo się rozejdą. Zamiast nakłaniać do zmiany drogi wolę opowiedzieć o zaletach wybranej przeze mnie. Bez krytykowania drogi chwilowego towarzysza. Bez przekonywania, że nie ma racji. Wolę swoją przyjacielską postawą zachęcić go, do dalszej wspólnej wędrówki. Ale mogę uczynić to tylko wtedy, gdy będę pomocny. Bo jak zranię jego uczucia, to natychmiast odejdzie.
A gdy idzie po drugiej stronie przepaści, też pomagać mogę. Gdy dostrzegę przeszkodę na jego drodze, mogę krzykiem uprzedzić o niebezpieczeństwie. Mogę też zmęczonemu dodać otuchy. O może rzucić coś wzmacniającego do jedzenia. Jeśli drogi prowadzą na ten sam szczyt, to drogi kiedyś muszą się na tyle zbliżyć, aby dało się dalej iść razem. Pomagając równoległemu wędrowcowi mogę spodziewać się, że i on może mi pomóc, wesprzeć. A jeśli go poznam, jeśli on zobaczy zalety mojej drogi, może na jakimś skrzyżowaniu przyłączyć się do mnie.
Ale jak go przekonać? Tylko słusznością drogi, swoją znajomością trasy i dobrym przygotowaniem do wędrówki. Zarówno kondycyjnym jak i sprzętowym. Kompas, buty, czekan, żywność, napoje, środki opatrunkowe ... Czyli Biblia, różaniec, modlitwa, a także znajomość Biblii, umiejętność poszczenia, miłość do bliźniego ... Wtedy może skuszę swoją postawą do zaakceptowania mojej drogi.
A po co tyle o tych górach? Ano po to, aby wyjawić, że wolę szukać tego, co wspólne. Tego co łączy. Wolę znajdować wspólne cele. I umacniać w realizacji tych celów. Ale też myślę o sobie. Sam chcę siebie umacniać i rozwijać. Chcę poznawać nowe spojrzenia. Inne sposoby rozumowania. Jestem przekonany, że wiele wartości jest w innych religiach. A każda rozmowa może rozwijać. Zamiast negować, wolę drążyć. Szukać samemu i z pomocą mądrzejszych. Wydaje mi się, że jeśli ktoś szczerze dąży do Boga, to powinienem mu w tym pomagać. Czerpać od niego to co jest dobre w jego drodze i dawać mu to, co dobre w moje drodze. Podkreślać to co wspólne na naszych drogach. Omijać doły, pułapki. A wszelkie różnice raczej niwelować, niż wyolbrzymiać i podkreślać.
Najbardziej nie podoba mi się postawa postawa wojowniczych innowierców. Ale nie wiem, czy podobnie nie zachowują się katolicy na forach innych religii. Nie podoba mi się jątrzenie, poniżania i indoktrynacja. Gdy ktoś mówi, że jestem głupi, bo nie rozumiem, bo źle rozumiem, to jak jeż wystawiam kolce, aby się bronić. Bili mnie to. Nie podoba mi się to. Dlatego sam nie chcę się tak zachowywać. (Co wcale nie znaczy, że zawsze potrafię.)
Jeśli sprzeczam się z kimś, kto na siłę chce mnie przekonać, to moja obrona lub moje ataki odniosą przeciwny skutek. Będą wodą na młyn dla atakującego. Oni wchodzą specjalnie na katolickie fora aby mieszać. Gdy jednak znajdzie się biblijne przykłady udowadniające, że racji nie mają, to wcale nie przyznają racji. Milkną. Wyszukują inne forum, aby tam szkodzić. A po dłuższym czasie wracają na stare fora, aby szkodzić nowym użytkownikom. Nie chcę im pomagać. Choć chciałbym zrozumieć.
Czy ekumenizm coś znaczy? Dla mnie to jest właśnie szukanie tego co łączy. Wspieranie się w drodze do Boga. Uczenie się wartości od innych. I niwelowanie różnic. Jest bowiem wiele spraw dzielących teologów różnych religii. Ale zagadnienia te zwykle zupełnie nie docierają do świadomości wierzących. A jeśli nie widać różnicy, to po co się spierać. Idźmy razem. Do Boga. Do Nieba.
Ciekaw jestem waszego stosunku do dyskusji z niekatolikami - co was napędza, czego szukacie w tych dyskusjach, jaki są wasze motywacje i jakie doświadczenia - podzielmy się przemyśleniami.
szalom