BABCIA I JA – Katarzyna Korzeb

BABCIA I JA – Katarzyna Korzeb

Zaczęłam pisać wspomnienia o mojej babci, która była dla mnie najlepszą babcią na świecie. Czuję, że powinnam to zrobić i że jestem jej to winna.

 

Moja babcia, była bardzo dobra i dla wszystkich miła.Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek krzyczała.Miała szacunek do wszystkich i tego mnie nauczyła.
Do babci przychodziły sąsiadki na herbatkę i pogaduszki, wymieniały się radami i przepisami.
Bardzo lubiłam przysłuchiwać się tym rozmowom. Nie słyszałam, żeby o kimś źle mówiła.
Pod względem materialnym byliśmy bardzo przeciętną rodziną, ale jedzenia nigdy nie brakowało.Niedaleko nas mieszkał Piotruś z Piotrusiową – tak się o nich mówiło. Biedne małżeństwo, mnie wydawali się bardzo starzy. Mieszkali w suterenie wielorodzinnego domu i raczej stronili od ludzi. Piotruś był bardzo chudy, miał brodę i ciągle chodził w tym samym ubraniu koloru khaki, na głowie jakiś beret czy kapelusz – już nie pamiętam.
Na skos miał przepasaną dużą torbę, w której nosił swoje skarby. Dwa razy w roku – przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem, Piotruś nas odwiedzał.
Przychodził rano, zdejmował z siebie torbę, siadał w kuchni i prawie się nie odzywał. Wtedy Babcia smażyła jajecznicę z kiełbasą, grube kromki chleba smarowała masłem i robiła herbatę w największym kubku.Piotruś cukru do herbaty sobie nie żałował. Jadł powoli i z nabożeństwem. ja – kilkuletnia dziewczynka, siedziałam po drugiej stronie stołu i wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana.
Piotruś zjadł, okruchy ze stołu pozbierał, podziękował i do torby wkładał gościniec świąteczny od mojej babci, który zabierał do domu dla swojej żony Piotrusiowej.
Dostawał chleb, kiełbasę, ciasto i nie wiem co jeszcze…

Do babci czasem przychodziła też Helenka. Barwna postać, znana w tamtych czasach w naszej okolicy.
Wysoka, chuda mówiła szybko i głośno.
Nigdy nie wchodziła do domu, zawsze stała w progu. Życiowy rozbitek, za kołnierz nie wylewała.
Ludzie mieli do niej stosunek dość pogardliwy, a babcia ją zawsze czymś częstowała i chyba pożyczała jej jakieś grosze, na wieczne nieoddanie.
Kiedyś wracałam ze szkoły z koleżankami (1-2 klasa podstawówki). Naprzeciwko nas szła Helenka. Powiedziałam jej „dzień dobry” a któraś się odezwała: „mówisz jej dzień dobry – przecież to cytrynka”?
Wtedy dopiero dowiedziałam się, że Helenka miała przezwisko.
Tak – mówiłam „dzień dobry” Helence, Piotrusiowi i innym ludziom, którzy przewijali się przez nasz dom i było to dla mnie oczywiste i naturalne….
Takie miałam lekcje z tematem: głodnego nakarmić i _SZANUJ_ bliźniego swego, jak siebie samego.
Tak właśnie było.

 Na zdjęciu – moja babcia.

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że moja babcia mówi ze wschodnim zaśpiewem – byłam po prostu osłuchana z jej akcentem.
Dopiero jak poszłam do szkoły uświadomiła mi to moja koleżanka, mówiąc
– „ale twoja babcia pięknie mówi, tak inaczej” – to był ten wschodni zaśpiew.
Ja do tej pory używam pewnych słów czy zwrotów, które słyszałam od babci. Zajrzałam do „Słownika polszczyzny kresowej”, znam dużo słów, które są tam zamieszczone, bo takim językiem mówiła moja babcia.
– Ale się pokałapućkało, przekabacił, badziew, certolić się, kostropaty, lufcik, szałaput, ani be, ani me, ani kukuryku,
co wolno wojewodzie – to nie tobie smrodzie (akurat ten to babci własny), albo – rozbisurmaniłaś się, jak dziadowski bicz…
To tylko niektóre słowa czy zwroty, które nam w spadku zostawiła.
Opowiadała, że ich nauczycielka, mówiła do nich:
„nie telepać ławek i nie kołypać w nosie”.
Ja całe życie, jak mam jakieś nerwy to mówię że mam telepkę.
Wszyscy używamy wyrazów, które są w mowie potocznej ale nie zdajemy sobie sprawy ich pochodzenia.
Na przykład „MYKWA”…..
W Otwocku na ulicy Górnej, mniej więcej w tym miejscu w którym teraz stoi „Galeria Górna” była łaźnia miejska.
W domku u babci nie było wody bieżącej i myliśmy się w miednicy.
Razem z babcią czasami chodziłyśmy do różowego budynku, który babcia nazywała mykwą. W budynku wszędzie były białe kafelki. Babcia płaciła za dwie wanny, które znajdowały się w jednym pomieszczeniu. Rozmowa wyglądała tak:
-poproszę dwie wanny,
-na ile?
– na godzinę,
– szyszki do kąpieli?
– tak, poproszę dwie.
Brała jeszcze dwie małe buteleczki płynu do kąpieli.
Wchodziłyśmy do „pokoju kąpielowego”, gdzie pod ścianami naprzeciwko siebie stały dwie wanny. Każda z nas miała swoją wannę przez całą godzinę.
Robiło się pianę i korzystałyśmy z luksusu.
Po wyjściu babcia zawsze wiązała mi chusteczkę na mokrą głowę, żebym się nie przeziębiła. Ale jak kojarzę to nasze wypady do mykwy odbywały się zawsze latem. Jak miałam 7 lat to moja mama dostała mieszkanie w blokach w Otwocku i więcej do mykwy nie chodziłyśmy.
Nie pamiętam kiedy budynek mykwy został zburzony.
Przychodni lekarskiej i lekarzy się nie bałam, a do dentystki chodziłam chętnie, bo w nagrodę, że byłam grzeczna dawała mi pudełeczka po lekarstwach.
Drugim miejscem po mykwie, które było dla mnie tajemnicze była apteka. Mieściła się w starym budynku, za stacją kolejową w Świdrze po prawej stronie torów (w stronę Warszawy).
Do apteki wchodziło się przez werandę, w środku była cisza, dziwne słoiczki i flakoniki, zapach kamfory, ziół i jeszcze nie wiadomo czego.
Czułam się jak w innym świecie.
Podchodziło się do okienka, pani dawała kwit do kasy, w kasie się płaciło i z powrotem do okienka odebrać leki. Nigdy w aptece nie było kolejek.
Uwielbiałam „węgiel” – lek na zatrucia, tak pięknie oklejał zęby i ten słodkawy posmak, a jak się człowiek przejrzał w lustrze to było śmiesznie, bo czarno…
Kiedyś poszłyśmy z babcią, żeby kupić dla mnie syrop od kaszlu. Pani w okienku się zapytała patrząc na mnie:
– a ile dziecko ma lat?
– babcia na to – sześć,
– a ja z pretensją:
BABCIU – PRZECIEŻ MAM JUŻ SZEŚĆ I PÓŁ…

Zupełnie nie wiem, czemu mi się tak śpieszyło do tej dorosłości….

Babcia Adzia pochodziła z kresów i mówiła z kresowym zaśpiewem, podobnie jak jej rodzeństwo.
Było ich ośmioro w kolejności: Helena, Zofia, Halina, bliźniaczki – Weronika i Adela(moja babcia), Stanisław, Anna i najmłodsza Wanda na którą mówili Wandela.
Mój pradziadek, czyli ojciec rodzeństwa, ożenił się z prababcią wbrew swoim rodzicom.
Rodzina była szlachecka (herbowa).
Byli zamożni, mieli dworek, czworaki i służbę. W ich mniemaniu synowa była za biedna, żeby wejść do rodziny.
Jednak miłość musiała być wielka, bo pradziadek postawił na swoim, więc się go wyrzekli i wydziedziczyli.
Jeszcze tylko dodam, że prapradziad, ten co to wydziedziczył syna, miał jednak jakieś uczucia, bo co niedziela z dworu przyjeżdżała bryczka ze stangretem i zabierali trzy najstarsze siostry czyli Helę, Halinę i Zosię do siebie.
Pradziadek wybudował dom, w którym rodziły się dzieci.
Wybucha pierwsza wojna światowa i pradziadek idzie na wojnę. Sowieci idący na Warszawę palą wieś.
Prababcia później mówiła, że: „Nasz Modrzewiowy Dworek palił się najpiękniej ze wszystkich”.
Pradziadek wraca z wojny i pracuje we młynie.
Gdy miał 40 lat, żerdź mechanizmu rozcina mu brzuch.
Furmanką wiozą go do szpitala – niestety umiera.
W latach 30-tych z pomocą finansową dwóch najstarszych córek prababcia buduje drewnianą chałupkę na tzw. Łysej Górze. Rodzeństwo zaczęło dorastać i rozjeżdżać się po świecie.
Każde z rodzeństwa, wiele przeżyło w czasie wojennej zawieruchy, ale ostatecznie: -Bliźniaczka mojej babci – Ciocia Wercia i brat Stasiek zostali w Wilnie już ze swoimi rodzinami.
Wandela mając 18 lat zginęła w Powstaniu Warszawskim.
Anka wróciła do Polski i zamieszkała w Młynarach pod Pasłękiem dopiero w 1946 roku.
Babcia Adela do Warszawy przyjechała przed wojną, tam poznała dziadka Henryka i w 1938 roku odbył się ich ślub.
Dziadkowie mieszkali na Starówce na ulicy „Wąski Dunaj”.
W czasie powstania warszawskiego – dwa miesiące siedzieli z trójką dzieci (moja mama była najstarsza- miała wtedy 6 lat) w piwnicach na Starówce.
Po powstaniu tułali się, bo ich mieszkania na Starówce już nie było. W końcu dotarli do Świdra i zajęli opuszczony, zniszczony domek – drewniak w sosnowym lesie i tam mieszkali do końca swoich dni. Halina z rodziną zamieszkała kilka domów dalej.
Hela trafiła do Łodzi a Zosia została w Warszawie….

Matka rodzeństwa – a moja prababcia została w Wilnie. Bardzo dziękuję moim ciociom (Ela G. i Ela W.) za wspomnienia, wiadomości i zdjęcia. Dziękuję również mojemu bratu (Marcin W.) Bez was, ten post by nie powstał

„Dożynki w czasach PRL były ważnym przedsięwzięciem propagandowym, mającym na celu podkreślenie siły tak zwanego „sojuszu robotniczo-chłopskiego”, ważnego elementu władzy komunistycznej.”

Dwa razy w życiu z moim Dziadkiem, byłam na „Dożynkach”, które odbywały się na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie.
Było bardzo gorąco, słonecznie i babcia ubrała mnie w różową falbaniastą sukienkę, którą sama mnie i mojej siostrze uszyła z szerokich wstążek. Obie miałyśmy po dwie sukienki: różową i niebieską – wybrałam różową.
W rękę dali mi niebieską parasolkę w białe kropki, żeby mnie słońce nie spiekło na raka i poszliśmy z Dziadkiem Heńkiem na stację kolejową w Świdrze.
Jadąc pociągiem, czytałam nazwy każdej mijanej stacji: Józefów, Michalin, Falenica…..
Przy stacji w Radości dziadek pokazał mi dom, na dachu którego był duży murowany kogut. Oczywiście byłam zachwycona. Tak mi to utkwiło w głowie, że nawet jako dorosła osoba jeżdżąc pociągiem do Warszawy, ZAWSZE szukałam wzrokiem tego domu.
Po wielu latach wyczytałam, że przed II wojną światową, ta willa była własnością aktora znanego z filmów przedwojennych – Antoniego Fertnera.
W tym domu zbierał się na balety, cały światek przedwojennego kina, tego które moja babcia tak uwielbiała.
Wracając do Dożynek, to spedziliśmy tam z dziadkiem cały dzień. Występy były piękne, było tłocznie, głośno, kolorowo i gorąco, ale na pewno mi się podobało, szczegółów nie pamietam.ako dziecko miałam przyjemność przejechać się dorożką.
Dziadek miał znajomych w Mlądzu i w którąś niedzielę pojechaliśmy do nich dorożką. Była niedziela, koń paradny, dorożka wystrojona, ja w słomkowym kapelusiku, który mi kupili wcześniej, w drodze na plażowanie nad Świdrem.
Dziadek umówił się z „Panem Sałatą, który przyjechał po nas za kilka godzin, więc wracaliśmy tak samo i pamiętam ten charakterystyczny stukot końskich kopyt po asfalcie.
Dla wtajemniczonych dodam tylko, że postój dorożek był przy stacji kolejowej „Świder”, po prawej stronie torów od strony Otwocka. Później tam był chyba postój taksówek.
Z moim Dziadkiem byłam też dwa razy na „wakacjach” w Stoczku.
I bardzo żałuję, ale nie wiem, który to był Stoczek.
Jechaliśmy pociągiem a później długo szliśmy pieszo drogą, przy której rosły całe zagony kolorowego, pachnącego łubinu.
Droga była długa bo bolały mnie nogi.
Mieszkaliśmy u znajomych dziadka. To była prawdziwa wieś. Bez prądu, ze studnią z żurawiem, z oborą, chlewikiem i ziemią do obrobienia.
Z ziemianką w której przechowywali żywność i która była dla mnie zagadką i tajemnicą.
Córką gospodarzy była Ciocia Basia, która może miała około 20 lat i którą z miejsca pokochałam. Chodziłam z nią przed zmierzchem na łąkę po krowy, i patrzyłam jak grabiami, ze stawu zbiera rzęsę wodną, którą zajadały kaczki. To tam chodziłam z dziadkiem do lasu na grzyby i orzechy laskowe. Wieczorami wszyscy siedzieli w kuchni przy lampie naftowej i prowadzili długie rozmowy.
Pamiętam drewniane łóżko z pierzynami pod sufit i święte obrazy powieszone dolną krawędzią na ścianie a górną od ściany odsuniętą.
Jak pojechaliśmy w następnym roku, okazało się, że w kołysce leży mały Andrzejek, po domu kręci się jakiś obcy pan i ciocia Basia nie ma już dla mnie tyle czasu.
W każdym razie te dwa wyjazdy były piękne. Na pewno nie chodziłam jeszcze do szkoły.
Wszystko dla mnie było nowe i czułam się jak Piotruś Wolański z „Kogla- Mogla” na wakacjach u rodziców Kasi Solskiej.
Po latach dowiedziałam się, że mój dziadek jako dziecko, u tych ludzi i w tym domu mieszkał.
Prababcia z powodu zawirowań rodzinnych czy wojennych, musiała go oddać, na jakiś czas w bezpieczne miejsce i to byli właśnie ci ludzie.
Musiało mu być tam dobrze, skoro do nich wraca.

Połowa lat 60-tych. Do piątego roku życia wychowywałam się wśród chłopaków. U najbliższych sąsiadów, do pewnego momentu, nie było w moim wieku żadnej dziewczynki.
Chłopcy byli starsi ode mnie i nie bardzo odpowiadało im moje towarzystwo.
Premiera czterech pancernych była w 1966 roku.
Miałam już 5 lat, wiec z braku laku, chłopaki przyjmowali mnie do zabawy w „wojnę”.
Mieliśmy patyki, które udawały pistolety.
Zabawa polegała na tym, że wszyscy się gdzieś na podwórku chowali, a jedna osoba musiała resztę znaleźć. Jak odkryłeś kryjówkę obowiązkowo, trzeba było krzyknąć „PA- KAŚKA, PA-KAŚKA”, PA- STASIEK, PA-STASIEK”.
Przy czym słówko „PA” miało naśladować odgłos strzału. Podwórko było nieduże, pola do popisu szczególnie nie było, bo kryjówki znaliśmy jak własną kieszeń.
Chłopaki mnie szkolili, robiliśmy „baczność i spocznij”. Byłam bardzo posłusznym żołnierzem i szybko się uczyłam wszystkich komend. Kiedyś po takiej zabawie wróciłam do domu. Pamiętam, że babcia nachylona nad miską coś prała. Stanęłam przy niej z tajemniczą miną. Babcia na mnie spojrzała i pyta – coś się stało?
A ja na to:
BABCIU, KURWA TWOJA MAĆ…
I w ty momencie moja pamięć się urywa. Z opowiadań babci wiem, że przy mnie nie zareagowała, naśmiała się, jak już sobie poszłam. Ja czekajac na jej zachwyt chwilkę przy niej postałam. Niestety, fajerwerków ze strony babci nie było, więc wyszłam znów na podwórko. Chyba zorientowałam się , że coś nie tak, bo nigdy już tego nie powtórzyłam.
Przypomina mi się teraz, taka scena z filmu „KONOPIELKA”, jak mały Ziutek wrócił ze szkoły, stanął przed ojcem i z hardą miną stwierdził: „TATKO, A ZIEMIA OKRĄGŁA JEST”.
No to tak musiało wyglądać….
Jak już byłam starsza, to do domu obok wprowadziły się nowe koleżanki – Ania i Ela. No i zaczęły się inne zabawy. Gra w klasy, w gumę, w berka i ciuciubabkę, skakanka.
No naprawdę było co robić. Dzieciaków stopniowo było coraz więcej, wprowadzali się do okolicznych domów, albo dorastali, więc było nas całkiem sporo do zabawy w podchody, w chowanego, w zbijaka albo dwa ognie.
Pamiętam w którąś niedzielę w czasie zabawy usłyszeliśmy z któregoś domu melodię. Ktoś krzyknął: „BONANZA SIĘ ZACZYNA” !!!!
Jako, że w naszym domu był już telewizor to zgarnęłam całą bandę do siebie.
Pokoik był mały i siedzieliśmy stłoczeni jak śledzie, ale każdy był szczęśliwy i zadowolony.
Po Bonanzie lecieliśmy się dalej bawić.

Nie wiem tylko czemu, jak bawiliśmy się w „Bonanzę ” to mnie wybierali na „HOSSA”

 

Po sukienkę do Komunii Świętej pojechałam z babcią do Warszawy na Bazar Różyckiego.
Sukienkę mogłam wybrać sobie sama, pod warunkiem, że będzie krótka. Bardzo chciałam mieć długą – jak księżniczka, ale babcia i mama uparła się że ma być krótka i basta. Moja mamunia stwierdziła, że jako największa i najgrubsza z dziewczynek w długiej sukience będę wyglądać jak beza i do tego stara – malutka.

Sukienka była piękna i babcia tylko powtarzała:
„Masz szczęście, bo jak twoja mama szła do Komunii to szyłam jej sukienkę z gazy – taka była bieda”
Byłam ambitna i uczyłam się pilnie z katechizmu wszystkich przykazań i formułek.
Na egzamin „komunijny”, na koński ogon kazałam sobie zawiązać wielką czerwoną kokardę. Babcia chciała niebieską, bo do kościoła bardziej wypada niż czerwona, ale tym razem to moje było na wierzchu.
Spowiedź przeżywałam bardzo i wszystkie grzechy zapisałam sobie na kartce, żeby o niczym nie zapomnieć.
Pamiętam jak siedziałam w pokoju przy okrągłym stole, przed sobą miałam kartkę i pytałam:
BABCIU, JAKIE JESZCZE MAM GRZECHY?
– a co napisałaś?
– NO, ŻE BYŁAM NIEGRZECZNA, MÓWIŁAM BRZYDKIE SŁOWA, NIE SŁUCHAŁAM MAMUSI (bo babci zawsze słuchałam), i jakie jeszcze?
– No to już wystarczy (babcia na to), jakie ty możesz mieć dziecko grzechy?
– ALE TO ZA MAŁO, PRZECIEŻ MUSZĘ JESZCZE MIEĆ JAKIEŚ GRZECHY
Nie pamiętam co jeszcze napisałam, ale trochę się uzbierało.
Przed wejściem do kościoła, taka jedna Elka, wyrwała mi kartkę z grzechami, przebiegła na drugą stronę ulicy i zaczęła czytać.
Nie mogłam pobiec za nią, bo akurat jechały samochody, więc tylko krzyknęłam: – MASZ GRZECH, BO CZYTASZ MOJE GRZECHYi wywaliłam jęzor…
Myślę, że zrobiła to tylko dlatego, żeby coś ściągnąć dla siebie. A poza tym ta Elka, to był kabel, na wszystkich skarżyła i nikt jej nie lubił.
Poszła do księdza i powiedziała:
Proszę Księdza a Kasia mi pokazała język…
Nie dość, że musiałam ją przy wszystkich przeprosić, to jeszcze doszedł mi nowy grzech.
Uznałam, że to nawet lepiej, bo mam z czego się wyspowiadać.
Zła na nią byłam, ale cała klasa była za mną – bardzo mi współczuli, i tego dnia już nikt z nią nie gadał.
Sukienka była piękna i bardzo mi się podobała.
Cieszyłam się, że będę szła do kościoła i wszyscy będą mnie podziwiać.
A TU PSIKUS.
Sąsiedzi z naszej małej uliczki, jako nieliczni w okolicy mieli „Syrenkę”.
Jako, że byli znajomymi mojej mamy, więc pani Stenia, na moje nieszczęście przyszła do nas i zaoferowała podwózkę do kościoła. Moja mamunia z ochotą przystała na propozycję i tylko ja byłam nieszczęśliwa. Nikt mnie nie chciał słuchać i twierdzili, że będzie elegancko…
Moja Komunia była o godzinie 8 rano. Biorąc pod uwagę, że chrzestny z żoną mieli przyjechać pociągiem z Warszawy, to naprawdę była barbarzyńska godzina.
W nocy budziłam się co chwilę i nie wiem, czy z wrażenia, czy od wałków nakręconych na włosy.
Rano wstałam zmęczona, niewyspana i zła.
Wszystkie dziewczynki szły z rodzinami na piechotę, a ja jak ten głupi – samochodem i nikt nie będzie widział po drodze jak pięknie wyglądam..
No ale się stało.
Jako, że raczej byłam grzeczna to byłam też miła. Cierpiałam w ciszy, ale pod kościołem, po wyjściu z auta nadęłam się jak balon i ciągle ktoś mi zwracał uwagę żebym się uśmiechnęła.
Łatwe to nie było…
Miałam nadzieję, że z powrotem pójdziemy pieszo.
A L E  N I E…
Czekali i zawieźli do domu.
Do tej pory pamiętam, że komunię miałam 17 maja, bo sąsiad który mnie podwoził, miał na imię Feliks i akurat tego dnia urządzał swoje imieniny.
Za jego nadgorliwość, w myślach życzyłam mu, żeby nikt mu dziś nie dał żadnego prezentu, co się oczywiście nie sprawd ziło, bo jednym z gości była moja mama, która po południu poleciała do Pana Felka z życzeniami.
Ja w prezencie dostałam białe koronkowe majtki, które od razu włożyłam na uroczystość i badmintona,
w którego później urządzaliśmy podwórkowe mistrzostwa.
Niedługo po Komunii pojechałyśmy do Wilna i tam wybrałam sobie mój pierwszy zegarek na rękę.
Twierdzili, że jak dla mnie – małej dziewczynki ma za duży cyferblat i za gruby pasek ale się uparłam.
Do tej pory noszę duże zegarki na grubym pasku.

 

Pewnego dnia poszłyśmy z moją mamą do jej koleżanki – mówiłam na nią „ciocia Asia”.

Mieszkali w Świdrze przy ulicy Górnej, w dużym, drewnianym piętrowym domu, w którym na parterze przez wiele, wiele lat była restauracja „Oaza”.
Przy stole w kuchni siedziała cała rodzina, każdy miał talerz przed sobą i jedli obiad a może kolację?
W każdym razie, musiało być dla mnie pachnące i apetyczne skoro to pamiętam. Byłyśmy tam przez chwilkę, stanęłyśmy w kuchni, moja mama o czymś z nimi porozmawiała i wyszłyśmy.
W drodze do domu trzymałam się dzielnie, ale jak tylko zobaczyłam babcię to rozszlochałam się okropnie. Mama zdziwiona, bo nie miałam powodu do płaczu.
– Kasiunia co się stało, czemu płaczesz?
– a ja na to: BABCIU, NIE DALI MI JEŚĆ, NIE DALI……….
Na pewno byłam takie „Popie oczy, wilcze gardło, co zobaczy to by żarło”
Tak więc dziś, będzie o jedzeniu.
Moja #babcia pochodziła z kresów. To stamtąd pochodziły jej potrawy. U babci rzadko jadło się surówki. Zupełnie nie wiem dlaczego.
Chyba Dziadek nie lubił.
Jedliśmy zsiadłe mleko albo przetwory ze słoików. Babcia robiła ich dużo i stały w piwniczce na półkach. Papryka, ogórki kiszone i konserwowe.
Różne mieszane sałatki, no i grzybki marynowane, bo dziadek chodził na grzyby do lasu.
Szare kładzione kluski ze słoninką albo gulaszem, czasem robiłam u siebie w domu, bo są proste do zrobienia i są namiastką pyzów o których wcześniej pisałam.
Placki kartoflane jadło się tylko ze śmietaną i cukrem.
Jak robiła pierogi z serem, to na całym tapczanie leżały czyste ściereczki a na nich równe rzędy pierogów, gotowych do wrzucenia na wrzątek.
Zimą, w niedzielę często był rosół z makaronem – ale kupnym.
Babcia nie robiła sama makaronu – mówiła, że skoro jest w sklepach taki dobry, to po co sobie roboty szukać.
Za to siostra Babci – ciocia Halina, która mieszkała w pobliżu zawsze robiła makaron własnoręcznie.
Pamiętam jak suszył się na stolnicy – żółty, pokrojony w cienka nitkę.
Z zup zimowych najlepsza była „zupa bieda”. Mało warzyw, mało kartofli, za to zacierki gniecione własnoręcznie z kilograma mąki. Zacierki – duże kulki wielkości paznokcia, twarde, żeby chrupały pod zębem i okrąglutkie – nie rwane byle jak, tylko obtaczane w palcach na okrągłą kulkę.
Jak się ugotowały wlewało się z patelni usmażone skwarki z cebulą (na bogato) i dodawało koperek. Zupa była gęsta, że na drugi dzień łycha stała.
Taka była najlepsza. Pochwalę się tylko, że sztukę robienia zacierek babci, opanowałam do perfekcji, a zupę gotowałam często na życzenie moich synów.
U babci pyszne były kotlety mielone, wielkie i podłużne podane z okrąglakami i do tego buraczki, starte na drobnej tarce z masłem i śmietaną. Za to latem, w każdą niedzielę do drugiego dania, były pomidory z cebulą, sałata ze śmietaną i grubym szczypiorem albo mizeria na słodko.
Ogórki i pomidory rosły w ogródku. Jadło się też ogórki maczane w cukrze – były pyszne i smakiem przypominały arbuza. (Ciocia Wercia jadała ogórki maczane w miodzie).
Latem babcia często robiła chłodnik – gęsty i orzeźwiający. Dziadek chłodniku nie jadł. Myślę że nie lubił surowizny.
Do sałatki jarzynowej babcia dawała „więcej” kartofli,
Ale nigdy nie gotowała zupy z dyni. Ten rarytas jadłam kiedyś u sasiadki, ale nie byłam zachwycona.
No i jakoś nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jadła chleb z cukrem i wodą.
Za to jedliśmy chleb smażony na smalcu (oczywiście bez maczania w jajku).
Ja sama, już jako „matka – dzieciom”, smażyłam moim synom i ich kolegom, mielone albo chleb, ale obtoczny w jajku.
Myślę, że też byłam trochę taką matką karmiącą…

 

Od szóstego roku życia, w każde wakacje jeździłam z babcią i mamą na dwa tygodnie do Wilna do cioci Werci
(siostry bliźniaczki mojej babci).
Byłam mała, więc przebywałam cały czas z nimi.
Chodziłyśmy po zakupy (konfiety i marożnoje).
Cukierki pakowali w rożki z gazety albo papieru, a lody na patyku miały smak słodkiej śmietany oblanej czekoladą.
Czasem chodziłam do sklepu sama i wtedy kumoszki siedzące na podwórku na ławce mówiły
„wot maładziec” (zuch).
Tam gdzie kiedyś był najbliższy sklep, teraz jest kawiarnia.
Na piechotę chodziłyśmy do sławnego Kościoła Świętej Anny,
do Ostrej Bramy i na wzgórze Giedymina, wiele razy byłam na cmentarzu na Rossie.
Nie nudziłam się. W sklepie wybrałam sobie farby, bloki, kredki, polskie książki, jakieś układanki z klocków i kolorowych koralików.
Naprawdę miałam co robić.
Zresztą, ja nigdy – do tej pory, nie nudzę się sama ze sobą.
Zawsze znajdę sobie jakieś zajęcie i uwierzcie mi, że nie jest to sprzątanie…..
i w którym stały huśtawki, karuzele i zjeżdżalnie. Spędzałam tam wiele czasu.
Od domu cioci do Góry Zamkowej z Basztą Giedymina, było może ze dwa kilometry.
Na placu pod Górą Zamkową, stoi Katedra.
Jako dziecko pamiętam, że wtedy tam było muzeum i na szczycie nie było krzyża.
W tej katedrze ślub brali Zygmunt August z Barbarą Radziwiłłówną.
Na ulicach stały wózki (podobne do naszych saturatorów
na sodówkę) z których kupowało się pyszne, gorące pierożki
z mięsem.Wyglądały jak nasze krokiety, ale smak był zupełnie inny.
U cioci Werci jadłam „bliny z makałką” i piłam z samowara (elektrycznego)- herbatę
„na prikusku”.
Herbata „na prikusku” – Z małego czajniczka wlewało się esencję do zwykłej szklanki w metalowym koszyczku i zalewało się „kipiatokiem” z samowara.
Do ust wkładało się kostkę cukru i popijało gorzką herbatą.
Chleb wileński, który się jadło u cioci to były wielkie czarne, podłużne bochny z kminkiem albo miodem, na wierzchu przyprószone mąką.
Miały zupełnie inny smak i konsystencję niż polski.
No i biały ser, który miał smak wyjątkowy. Wtedy, dla mnie – małej dziewczynki wszystko było nowe i inne.
„Bliny z makałką” to były takie trochę placki, trochę naleśniki maczane w smalcu ze skwarkami albo jedzone z dżemem
czy miodem. Przebywałam z babcią i ciocią bez przerwy.
Chodziłyśmy na spacery, przysłuchiwałam się ich rozmowom
ze wschodnim zaśpiewem i razem oglądałyśmy radziecką telewizję.
Na telewizorze zawsze leżała biała koronkowa serwetka, którą podnosiło się na czas oglądania.
To w Wilnie osłuchałam się języka rosyjskiego z którym nigdy później, nie miałam w szkole problemów.
Miałam dobry akcent i łatwość mówienia.
Znam litery rosyjskie i umiem pisać.
Mam wielki sentyment do Wilna i wschodniej mowy.
Cieszę się, że wschodni zaśpiew mam na co dzień, bo moja
Synowa – Lenka jest Ukrainką i też smaży pyszne bliny-naleśniki
A potem zrobiłam się starsza i po Wilnie zaczęłam buszować sama…

Moja babcia czytała w każdej wolnej chwili. Nie usnęła bez książki. Odziedziczyłam to po niej. Książki to moje życie. Odziedziczyła to również, moja siostrzenica Magda. Pod względem czytania, przy niej jestem mały pikuś.
Moją pierwszą-pierwszutką książką był „GAPTUŚ I KRUCZEK”. Nawet kupiłam ją sobie niedawno.
„Plastusiowy Pamiętnik”, „Karolcia”, Dzieci z Bullerbyn” i wiele innych, mam do tej pory i czuję do nich ogromny sentyment.
Zawsze, jak ogladałam film czy serial wyświetlany w telewizji, który był na podstawie książki, natychmiast sięgałam po książkę.
Zaczęło się od „Przeminęło z wiatrem”. Na ten film pojechałyśmy z babcią i mamą do Warszawy. Nie wiem w którym kinie byłyśmy ale pamiętam, że szłyśmy po okropnym błocie. Samo centrum Warszawy było rozkopane, bo coś budowali. Kojarzy mi się z przejściem podziemnym przy Rotundzie, ale biorąc pod uwagę, że tunel oddany był w 1971 roku to ja musiałabym mieć 10 lat,
Może mi się coś pokićkało i budowali coś innego, ale po błocie szłam i „Przeminęło z wiatrem” obejrzałam.
Tak więc, w podstawówce oprócz „Przeminęło z wiatrem” przeczytałam „Sagę Rodu Forsytów”, „Germinal” , Olivera Twista” i „Kuzynkę Bietkę”, to pamiętam na pewno. Nie wiem jak ja przez to przebrnęłam, ale wtedy naprawdę mi się podobało, bo byłam świeżo po filmie.
Lubiłam chodzić do biblioteki.
Oczywiście były też książki młodzieżowe, „Gruby” do którego, jako do osoby czułam wielką sympatię,
„Podróż za jeden uśmiech”,
„Wakacje z Duchami”
(przebacz mi Brunhildo) i „Stawiam na Tolka Banana”. Jak ja wtedy chciałam być taką „Karioką” – i rządzić chłopakami na podwórku. Szczerze jej zazdrościłam.
Wstyd powiedzieć, ale nie czytałam „Trylogii”, no nie przebrnęłam.
Za to moja babcia czytała trylogię średnio raz w roku.
Najbardziej lubiła książki historyczne.
W jej biblioteczce stały tomy powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego – które uwielbiała. Lubiła też kryminały i miała ich całkiem sporo.
Ja swego czasu najbardziej lubiłam biografie.
Jedną z lepszych to biografia Ozzyego Osbourna z „Black Sabbath” pt. „JA, OZZY”. Po przeczytaniu, polubiłam tego gościa i nieprawdą jest, że na koncertach zębami urywał nietoperzom główki.
Najdziwniejszy tytuł biografii, jaką czytałam to:
– „Zasrane życie mojego ojca, zasrane życie mojej matki i moja zasrana młodość”.
Sama książka wstrząsająca i nie da się zapomnieć.
„Lalka” – tę książkę zaliczyłam dwa razy dobrowolnie i bez przymusu. „Noce i dnie”, „Znachor” i „Kariera Nikodema Dyzmy” – to filmy i książki, które mogę czytać i ogladać na okrągło.
W szkole średniej odkryłam Joannę Chmielewską i chyba nie ma książki jej autorstwa, której bym nie czytała, a jej 5- tomowa „Autobiografia” to naprawdę majstersztyk.
No i moja ulubiona Krystyna Nepomucka.
Jej saga „Małżeństwo niedoskonałe” i kolejnych 5 części, dla mnie jest najlepszą sagą rodzinną – śmieszną i straszną.
Wyczytałam w internecie, że Nepomucką lubią czytelnicy specyficzni także, tego…..
„Skazani na „Shawshank” – na podstawie noweli Stephena Kinga, jest to jeden z filmów, który ogladam ZAWSZE, gdy wyświetlają w telewizji. Oczywiście po pierwszym obejrzeniu sięgnęłam po książkę, a raczej nowelę???.
Zdziwiłam się bo Red – przyjaciel głównego bohatera Andiego, którego gra czarnoskóry Morgan Freeman, w książce jest rudym Irlandczykiem. Zdecydowanie wolę film.
I tak doszłam do tego, że od dobrych kilku lat czytałam jedną książkę tygodniowo, co dawało 52 książki rocznie.
Rok temu, koronawirus ograniczył mi możliwość skupienia, przez co statystyka spadła.
Nie mogę dużo czytać, więc wzięłam się za pisanie.
O ksiażkach mogłabym pisać bez końca.
Film „W pustyni i w puszczy” premierę miał w 1973 roku, więc historia, którą opiszę musiała być ze 3-4 lata wcześniej, miałam pewnie 7- 8 lat. Pamiętam jak w dziadkowym „expresiaku” wyczytałam ogłoszenie, że ogłaszają konkurs (nikt nie znał słowa casting), no więc ogłaszają konkurs na odtwórczynię NEL, do filmu „W pustyni i w puszczy”. Książki jeszcze nie znałam, ale babcia mi opowiedziała o co w niej chodzi. Dostałam pąsów z wrażenia.
– babciu, a może pojedziemy na ten konkurs, może mnie wybiorą…
– Katarzynko, ale Nel to musi być taką drobna, szczupła…
ty nie pasujesz do Nel..
– No ale byśmy pojechały, to za miesiąc – może schudnę.
– ale ty nie pasujesz na Nel, OOO !!! BASIA Garbocka !!!!
ONA – TO DOPIERO BY PASOWAŁA DO TEJ ROLI !!!!!
No i marzenia legły w gruzach. Jakoś szybko zapomniałam, że chciałam się odchudzać do „roli”, bo na kolację pożarłam bułkę z kiełbasą.
A z Basią, to przez jakiś czas w ogóle nie chciałam się bawić.

 

Anna Jantar – z lat 70 – moja ulubiona.
Znam słowa i śpiewam razem z nią.
Moja babcia zawsze śpiewała. Znała dużo wierszyków i piosenek. Śpiewała mi jak byłam mała i śpiewała krzątając się po domu.
Mam to po niej. Łatwo zapamiętywałam teksty.
Babcia mówiła-” oj dziecko, żebyś ty się tak lekcji szybko uczyła”.
Dobrze się uczyłam, wiec ten tekst był trochę na wyrost.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam kołchoźnik wiszący na ścianie w kuchni i Orkiestrę Feliksa Dzierżanowskiego.
W podstawówce śpiewałam w chórze i zdarzyło się solo na jakiejś akademii.
W szkole średniej nie było już muzyki, tylko plastyka, ale śpiewanie we mnie zostało.
Karaoke – uwielbiam, śpiewałam i chętnie bym poszła. Nawet ostatnio w sanatorium, byliśmy z Józefem na karaoke. Oczywiście, że odśpiewałam moje „żelazne” przeboje i nawet się nie wstydziłam.
Znaczy się, w duszy grać mi nie przestało.
W domu oglądaliśmy w telewizji wszystkie festiwale piosenki. Ja naprawdę pamiętam w Sopocie, występ Czesława Niemena z „Dziwny jest ten świat” w 1967 roku.
Miałam 6 lat i pamiętam, bo wtedy ta „piosenka” mi się nie podobała. Chciałam melodyjne i z refrenem. A dziadek skwitował mniej więcej (delikatnie mówiąc) – „Wygląda jak parobek – jak on się ubrał – wyjec jakiś” i jeszcze coś tam gadał – (kto dziadka znał, może sobie wyobrazić).Miałam magnetofon kasetowy i z radia tranzystorowego – mikrofonem nagrywałam jakieś przeboje.
Cisza musiała być bezwzględna, co było dość trudne, bo dziadek spał na wersalce i jak ściszałam telewizor to natychmiast się budził. Krzysztof Krawczyk kojarzy mi się ze szkoła średnią (1976)
jak wracałam ze szkoły- włączałam radio i akurat grali „Rysunek na szkle” albo „Byle było tak”.
Trubadurów znałam bo dziadek mi śpiewał „wysokie płoty tato grodził” a w miejscu „ale ta Kasia mądra była” to byłam pewna, że to piosenka o mnie.
Miałam adapter „Bambino” i płyty pocztówkowe.
Z moją siostrą Agnieszką, na zmianę śpiewałyśmy przy adapterze – ze skakanką w ręce – jako mikrofon i koniecznie przed toaletką z dużym lustrem ???
Później była ABBA, QUEEN i E.L.O. No i wszystko inne po drodze. Rocka nauczył mnie Józef ( Black Sabbath, Budgie, Zeppelini, Purple i wiele innych.
O Maryli Rodowicz i Agnieszce Osieckiej powinnam napisać oddzielnie, bo są miłością mojego muzycznego życia, a „Niech Żyje Bal” – traktuję wyjątkowo, bo śpiewałam na każdym „Karaoke”.Kto dziś pamięta że „Deszcze niespokojne” z pancernych to słowa A.Osieckiej?.
Teraz, jak w kuchni włączam ulubione radio ze starymi przebojami to robota w rękach się pali.
O muzyce mogłabym godzinami. Bez muzyki nie ma życia…. Piosenka Anny Jantar, którą zamieszczam, nosi tytuł „Zostałeś sam” ale ja zmieniłam tytuł na „Wszystko Ci wolno”….

Zmywanie naczyń to była prosta rzecz

Wodę podgrzewało się w dużym garnku, albo czajniku. W jednej miednicy z „Ludwikiem” najpierw myło się szklanki i kubeczki, potem talerze i sztućce. Garnki i patelnie na końcu.
Mokre naczynia odkładało się na ceratę i jak już wszystko było umyte, zmieniało się wodę na czystą i płukało.
Ewentualnie stały dwie miednice – do mycia i do płukania.
Zmywanie odbywało się przeważnie po południu i już po obiedzie.
Babcia zmywała i płukała a ja wycierałam i chowałam na swoje miejsce, do starego kredensu, takiego jak teraz są modne i jaki teraz mój syn ma u siebie w kuchni.
Jak byłam starsza, to sama też zmywałam, ale we dwie było szybciej.
Jak były jakieś uroczystości, to po gościach było dużo naczyń do umycia, wiec trzeba było wodę zmieniać nawet po 2 razy – do mycia i do płukania.
A żeby to zrobić, to trzeba było przynieść ją ze studni w wiaderku no i znów podgrzać.
Czujecie to?
Ja czuję – w końcu byłam nosiwodą.
(Pilotem od telewizora też byłam).
Zmywanie nie było łatwe, ale uświadamiam sobie to teraz.
Wtedy te czynności były rzeczą codzienną, normalną i oczywistą i nikt nie narzekał a tym bardziej nie zastanawiał się, że mogłoby być inaczej.
Często po pozmywaniu i posprzątaniu, rozlegał się tekst dobrze znany wszystkim „O cholerrra, jeszcze patelnia została”
Właśnie kiedyś, babcia zapomniała umyć garnek.
Nie chciało jej się już zmywać, więc zostawiła na kuchence garnek z resztkami po rosole i wrzuciła do niego ZMYWAK.
Tego dnia mój dziadek miał chwilę męskiej słabości i przyszedł na „fleku”.
Tłukł się trochę po kuchni, nie zapalając światła, żeby nas nie pobudzić, wreszcie poszedł spać.
Rano wstaliśmy a dziadek mówi:
WIESZ MATKA, TEN ROSÓŁ TO ZJADŁEM, ALE MIĘSA POGRYŹĆ NIE MOGŁEM, JAKIEŚ TWARDE BYŁO….
I teraz wyjaśnienie…
Ja tę historię znam z opowiadań babci, sama byłam za mała żeby ją pamiętać.
Już jako osoba dorosła, opowiadałam ją w jakimś towarzystwie i okazało się, że ktoś o takim fakcie słyszał, ale historia dotyczyła kogoś innego.
Później znalazłam ten tekst w internecie, więc nie wiem czy to zdarzenie miało miejsce naprawdę, ale u nas ta opowieść była anegdotą rodzinną…
Zdjęcia z internetu.

 

Jutro będziemy robić pranie”.

O matko, jak ja nie lubiłam tego tekstu.

Wiedziałam, że to „jutro” będzie trwało trzy dni.
Odkąd pamiętam, w domu była pralka Frania z wyżymaczką, blaszanej czy drewnianej tary moja pamięć nie zarejestrowała.
Wody bieżącej nie było.
Ubrania prało się regularnie, ale pranie pościeli, to było wyzwanie.
Latem nie było problemu. Pralkę wystawiało się przed dom, pranie, płukanie w ciepłej wodzie, później pod studnią, wyżymaczka, krochmalenie i rozwieszanie na sznurkach- pikuś.
Gorzej zimą.
Prało się w kuchni.
Jak byłam starsza to nosiłam wodę wiadrem ze studni i przepuszczałam przez wyżymaczkę.
Zimą pranie robiło się raz na jakiś czas.
Brudna pościel leżała w sionce i jak uzbierało się kilka zmian to prało się hurtem.
Pranie trwało 3 dni. Najpierw „białe” gotowało się w kotle w mydlinach i zapach mydlin pamiętam do dziś.
Pierwszego dnia się prało i krochmaliło. Drugiego dnia się suszyło.
W całym mieszkaniu rozwieszało się sznurki i wieszało pościel, która była po prostu wszędzie. Na sznurkach, krzesłach i drzwiach od szafy. Nad stołem wisiały poszewki na poduszki-bo krótkie, wszędzie indziej reszta.
W związku z tym, że wykrochmalona była na sztywno, to po wyschnięciu trzeba było „wyciągnąć”.
Czyli musiały być dwie osoby, żeby dobrze wyszarpać taką sztywną kołdrę. Najpierw babcia wyciągała z moją mamą a jak trochę dorosłam, to ze mną.
Każda za 2 rogi i wyciągasz i szarpiesz na swoją stronę, żeby nic nie było przylepione do siebie.
Później trzeba było poskładać i szłyśmy zamówić magiel.
W drewnianym domku stał stary, prawdziwy magiel z żelaznym kołem do kręcenia i drewniane wałki, na które nakręcało się pościel.
Z magla korzystały wszystkie gospodynie, więc trzeba było iść do właścicielki i zapisać się w kolejce.
Jak byłam mała to siedziałam i się przyglądałam, ale później babcia nawijała a ja kręciłam kołem.
Huk i hałas był niemożebny, magiel tłukł, skrzypiał i trzeszczał, a jak oprócz babci była jeszcze jakaś maglująca pani, to rejwach był okropny.
Także, powiedzenie „jak w maglu” ma całkowite uzasadnienie.
No, jeszcze trzeba było poprasować jaśki, materiałowe chusteczki do nosa i jakieś drobne rzeczy, i po wszystkim. Lubiłam prasować chusteczki do nosa. Damskie były mniejsze – w kwiatki, a dziadkowe – duże w kratę.
Jakoś zaraz kupiliśmy dwukomorową pralkę z wirówką i było łatwiej. Magiel ręczny został zlikwidowany, a pościel oddawało się do punktu z maglem elektrycznym.
Od dawna twierdzę, że najlepsze urządzenia domowe to pralka i zmywarka.
Nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się nowoczesnością…

Wszystkie zdjęcia z internetu.


Latem, w każdą niedzielę jeśli pogoda sprzyjała, chodziliśmy nad rzekę.
Nasz Świder był wymarzoną rzeką dla dzieci, był płytki i raczej bezpieczny.
Babcia i dziadek ze mną nie plażowali, chociaż mam ich zdjęcia z młodych lat, na plaży w kostiumach kąpielowych.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, że przyjeżdżał „Ciocia Michał” z żoną ciocią Krysią. Byli naszą daleką rodziną.
„Ciocia Michał” był wesoły i twierdził, że może być ciocią, żeby mi łatwiej było zapamiętać. Oczywiście wiedziałam że żartuje, ale „Ciocia Michał” przyjęło się na zawsze. Ciocia Michał był taksówkarzem w „stolycy” i ze swoją Krysią przyjeżdżali starą garbatą „Warszawą”. Kilka razy byłam z nimi nad „Świdrem” na plażowaniu,
i jeszcze brali mnie na przejażdżkę autem. Wszystkie dzieciaki mi zazdrościły jak zajeżdżałam z fasonem taksówką.
Później nad Świder chodziliśmy z mamą, wujkami (braćmi mojej mamy), ciociami i młodszym wujecznym rodzeństwem. W szklanych butelkach braliśmy kompot z rabarbaru, jakieś kanapki, ręczniki, koc, koła dmuchane dla dzieci i w drogę. Po drodze mijaliśmy stragan, na którym sprzedawano słomkowe kapelusze dla dzieci i dorosłych i kiedyś, taki jeden piękny kupiła mi mama?.
Stragan był trochę odpustowy bo była biżuteria dla dziewczynek, pistolety na korki i kapiszony dla chłopaków, piłki na gumce, czarne diabełki z czerwonym wysuwanym językiem, myszki wyskakujące z pudełka, kolorowe papierowe wachlarze i parasolki.
Rozkładaliśmy się przeważnie na żywym słońcu na piaszczystych wysepkach i do popołudnia rzeka była nasza.
Wtedy Nad Świder przyjeżdżały tłumy ludzi.
„Pod bałwanami” pod mostem kolejowym, kąpali się starsi bo to było niebezpieczne, spienione i głębokie miejsce.
Wzdłuż rzeki chodzili panowie w białych fartuchach i czapkach i sprzedawali lody „Bambino”, jakieś słodkie bułki. Z daleka było słychać ich krzyk:
„Lody Bambino na śniadanie, najlepszy środek na odchudzanie”,
„Bracie, bracie nie bądź głupi, niech Ci żona pączka kupi”
„Moja babcia zaniemogła, guma Donald jej pomogła”
Ja w wodzie mogłam siedzieć bez przerwy, właściwie to wychodziłam jak mi kazali.
Po południu wracaliśmy i po drodze, przy moście na Kołłątaja, zachodziliśmy do bufetu, który był wielkości większego kiosku „Ruchu”, i tam się kupowało dwa krążki lodów „Cassate”, które były na deser po obiedzie.
Czasem, gdy ładnej pogody nie było i z plaży były nici, po południu chodziło się do lodziarni na kulkowe lody. Trzeba było odstać w kolejce.
Każdy brał porcję dla siebie i do litrowego szklanego słoika, brało się lody dla domowników.
No ewentualnie 10 ciastek po 2 złote za sztukę. Uwielbiałam wybierać ciastka – eklerka, bajaderka, napoleonka, beza, szarlotka, serniczek….
W domu, ciastka dzieliło się na pół albo na trzy, żeby każdy spróbował wszystkiego.
Lodziarnio- ciastkarnia była cała w białych kafelkach i jej lodowy zapach pamiętam do dziś a budynek, w którym się mieściła jeszcze stoi i teraz jest tam fryzjer. Jak byłam starsza, to z koleżankami na lody chodziłyśmy do Józefowa i często wracałyśmy pociągiem.
No to już była cała wycieczka.
Obok lodziarni była kawiarnia „RELAKS” i miałam przyjemność kilka razy ją odwiedzić.
Jak mi podali lemoniadę ze słomką w papierku, to czułam się jak Leszek z „Daleko od Szosy.”
Latem zawsze było tam dużo ludzi i dymu papierosowego.
I bardzo się dziwiłam, że gazety wisiały przyczepione do drewnianych kijków.
Szafa grająca wtedy dla mnie, była szczytem techniki.

Dostawałam pieniążek i nastawiałam płytę, co prawda miałam w domu już adapter „Bambino”, ale to nie było to samo. Dla mnie – wtedy, kawiarnia „RELAKS” pachniała wielkim, nieznanym światem, zupełnie jak później „PEWEXY”.

Druga połowa lat 70.
Jestem w szkole średniej.
Siostra mojej koleżanki – wychodzi za mąż a przyszły pan młody ma na imię Kazimierz i mówią na niego Ziutek.
Wśród moich znajomych nie ma Franków, Antków, Kazików czy Józków.
Te imiona nie były popularne.
Nosili je starsi panowie, dziadkowie czy wujkowie.
Imię „Ziutek” trochę trąciło myszką i stwierdzam, że jeśli kiedykolwiek wyjdę za mąż, to mój mąż musi mieć imię „NORMALNE”.
No, takie zwykłe – Marek czy Andrzej, a już na pewno nie Heniek (jak mój dziadek) czy Ziutek……
Taki monolog wewnętrzny prowadziłam sama ze sobą i z moją ówczesną koleżanką, która zgadzała się ze mną całkowicie.
Jak poznałam mojego przyszłego męża, który przedstawił się jako „Krzysiek” nigdy nie przypuszczałam, że w tym jest jakaś tajemnica.
Jak już zapadła decyzja o ślubie poszliśmy do urzędu załatwiać akt urodzenia.
Pani wydała mojemu „Krzyśkowi” dokument i kazała przeczytać.
„Krzysiek” potwierdził dane, a ja wzięłam papierek w rękę – przeczytałam i stwierdziłam
TU JEST BŁĄD PROSZĘ PANI.
Ale jaki błąd?
No, tu jest napisane JÓZEF KRZYSZTOF a powinno być odwrotnie.
Nastąpiła lekka konsternacja i wreszcie usłyszałam głos mojego przyszłego męża:
-Kasia, ale tu jest dobrze…
!!!! LUDZIE!!!!
Piorun we mnie strzelił.
No przecież ja nie będę żoną JÓZEFA !!!!.
Ja chcę być żoną Krzysztofa !!!!.
Imię JÓZEF nosili starsi panowie.
Sama miałam w Wilnie wujka Józefa.
Stwierdziłam, że za Józefa to ja za mąż nie wyjdę i już.
Za Krzysztofa owszem, czemu nie? Ale do cholery, nie za Józefa.!!!!.. A poza tym mnie oszukał. Czemu ja się dopiero dowiaduję ????
Mój mąż będzie dwojga imion z przewagą na Józefa – MUSIAŁAM OCHŁONĄĆ
O moja młodzieńcza naiwności – jak los ze mnie okrutnie zadrwił…..
Boże, czemu mi to robisz?
Takie były nasze przedmałżeńskie początki…
Jak się domyślacie za mąż wyszłam.
Uspokoiłam się dopiero, jak bliska koleżanka miała wyjść za mąż za Macieja, który okazał się być Kazimierzem.
Mój Józef długo był w domu Krzyśkiem, ale w pewnym momencie wiekiem dojrzał do tego, żeby być Józefem.
Jeśli chodzi o mnie, to zawsze byłam Kasią i tylko moja babcia zawsze mówiła do mnie „Katarzynko”.

Józef, po tych czterdziestu latach bycia razem, to już chyba zapomniał jak mam na imię, bo zwraca się do mnie zupełnie inaczej,ale też ładnie.

Z moją koleżanką Iwonką wracałyśmy z Warszawy pociągiem do Otwocka. Na którejś stacji po drodze wsiadł jakiś chłopak. Dosiadł się do nas, bo Iwona go wcześniej znała.
Jak go zobaczyłam, pierwsza myśl jaka mi przyszła mi do głowy to: „o matko jaki on brzydki” – tak było.
On na mnie też nie zwrócił uwagi, bo później mijaliśmy się gdzieś przypadkiem i mi się nie kłaniał.
Minął jakiś czas i Iwona oznajmiła mi, że „ten Krzysiek”, ten – co to wiesz…ma kurtkę do sprzedania, taką jak chciałaś.
No i przyprowadziła „tego Krzyśka”.
Kupiłam od niego tę kurtkę.
No niestety, czułam się w niej jak zapaśnik.
Była typowo męska. Opchnęłam ją zaraz, jeszcze na tym zarobiłam.
Łatwo się domyślić, że „ten Krzysiek” to był „ten Józef”-tylko o tym, że on jest dwojga imion dowiedziałam się dużo później.
PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ !!
Raczej zrządzenie losu.
Wtedy, to już jakoś nagle wydał mi się ładniejszy. Widziałam też, że za mną wodził oczami.
Później jakieś przypadkowe spotkania….
No i POOOOSZŁŁŁO !!!!!!!
Amor dość szybko strzelił z łuku i kazał się zatracić w ogniu namiętności.
Ślub odbył się w kwietniu.
W miesiącu bez litery „R”, podobno to niedobrze wróży małżeństwu.
Wszyscy tak mówili.
Tego dnia pogoda była dokładnie taka jak w przysłowiu – kwiecień plecień bo przeplata..
I takie właśnie było nasze życie.
Dobre i złe, spokojne i burzliwe, biedne i bogate.
Nikt nie wróżył nam długiego wspólnego życia, bo za krótko się znaliśmy.
„Tak jak szybko się żenią, tak samo szybko będą się rozwodzić”.
A TU FIGA, PRZEPOWIEDNIE SIE NIE SPRAWDZIŁY…
Za kilka dni będzie 40 rocznica naszego ślubu.
40 LAT RAZEM.
Jak do tego doszło – nie wiem ?
Jak byłam dzieckiem, w każdą niedzielę o godzinie 15 był koncert życzeń.
Oglądałam namiętnie i gdy czytali dedykację np. „Kochanym rodzicom w 40 rocznicę ślubu….”
to wyobrażałam sobie, że gdzieś tam po drugiej stronie telewizora siedzą Ci rodzice – staruszkowie, by nie powiedzieć dwa stare suszone grzybki i słuchają:
„dom rodzinny dom odchodzi już w niepamięć”.
Takie było moje wyobrażenie, no ale miałam wtedy – góra z 10 lat i mój świat wyglądał inaczej.
A teraz sami przeżyliśmy 40 wspólnych lat i czujemy się z tym doskonale.
Oczywiście, gdyby nie Józef to bylibyśmy idealnym małżeństwem, ale i tak jest nieźle.
Mam nadzieję, że jeszcze długo, długo nie będziemy tymi suszonymi grzybkami z mojej dziecięcej wyobraźni.

(Przynajmniej ja)…

Nasze śluby były w stanie wojennym.

Kościelny odbył się w Wielkanoc – 11 kwietnia.
Chcieliśmy załatwić wszystko szybko i bez rozgłosu, bo czas naglił…
ALE TEŚĆ SIE UPARŁ,
że wesele ma być i basta.
Wesela nie chcieliśmy, bo był stan wojenny i załatwianie czegokolwiek było mocno utrudnione,
ALE TEŚĆ SIĘ UPARŁ…
Trzeba było załatwić pozwolenie na zabawę do „którejś” godziny i przydział na wódkę weselną.
Nic nie było w sklepach.
Obliczyli, że przydział wódki na wesele nie wystarczy dla gości – zuchów, więc TEŚĆ SIĘ UPARŁ, że „popędzi”.
Chcieliśmy bawić się przy magnetofonie, ale TEŚĆ SIĘ UPARŁ, że orkiestra być musi i koniec…
Salę jakoś się załatwiło jednak zespołu nie znaleźliśmy.
Ale że, TEŚĆ SIĘ UPARŁ,
więc z czyjegoś polecenia, znalazł jakichś trzech grajków.
Samogon był dość mocny, więc grajkowie odpadli szybko. Jeden leżał przy schodach przytulony do saksofonu. Ostatecznie wyszło na nasze, bo tańce i tak były przy magnetofonie.
Zdjęcia były robione u fotografa – Pana Krekory, godzinę przed ślubem.
Staliśmy na podeście a fotograf ustawiał nas odpowiednio i strzelał aparatem.
Przy pozycji „dwa gołąbki”, czyli głowa przy głowie zaciął się aparat. Chciałam się wyprostować i „zdjąć” na chwilę uśmiech z twarzy, ale fotograf krzyknął ” nie ruszajcie się – tak jest dobrze!!!.
Majstrował przy tym aparacie, a ja czułam jak mi usta drgają, bałam się, że mi ten grymas zostanie na zawsze. No wreszcie aparat strzelił fotkę, a moje usta były drętwe jak po botoksie.
Sesja zdjęciowa się skończyła i ja z podestu zeszłam pierwsza.
Krzysztof-Józef (albo odwrotnie, już sama nie ogarniam), schodząc za mną nadepnął mi na suknię i długi welon, po czym puścił.
Efekt był taki, że wygięło mnie do tyłu, i zaraz jak z procy wystrzeliłam do przodu.
Zerwany siłą z mojej głowy welon, został na podłodze, a moje włosy z trwałą
ondulacją wygladały jakbym czesała się tydzień temu. Mimo mojej zepsutej fryzury, ślub się odbył.
W czasie ślubu wszystko było w porządku, do momentu jak Józef tak się siłował żeby mi włożyć obraczkę, że prawie wyrwał mi palec – aż się ksiądz przestraszył i skomentował:
„Niezłe początki, weź uważaj bo jej palec złamiesz”.
Wtedy nie było mikrofonów w kościele, więc nikt z gości się nie zorientował, że coś nie tak.
Przyjęcie się odbyło – na 50 osób plus 3( to ta orkiestra) – co to TEŚĆ SIĘ UPARŁ…..
Poprawin nie chcieliśmy, bo w lokalu było to niemożliwe
ALE TEŚĆ SIĘ UPARŁ,
więc odbyły się w mieszkaniu teściów.
Byliśmy bardzo zmęczeni, więc nocy poślubnej nie było, ale to nas wcale nie zmartwiło, bo w razie czego – załatwiliśmy ją przed ślubem…..

A cywilny, był tydzień wcześniej i jak patrzę dziś na zdjęcia od cywilnego, to w tym „ondulu” też byłam rozczochrana…

CO ZROBIĆ Z PYSKATYM CHŁOPEM?

„Mój Józef jest piękny i silny jak byk.
Kto spojrzy na niego zakocha się w mig”…

Mój mąż jest dobry.
Przeszedł swój męski bunt wczesnomałżeński ale się w porę ocknął.
Nie powiem, kosztowało mnie to trochę pracy, ale się udało.
W naszym życiu było różnie, ale to tak jak wszędzie.
Kiedyś był podobny do Fredka Mercurego z QUEEN, ale mu przeszło.
Córka mojej koleżanki jak miała 8 lat powiedziała do niej:
wiesz mamuś, znamy się osiem lat i jeszcze mi się nie znudziłaś.
No więc my jesteśmy ze sobą 40 lat i jeszcze się nie znudziliśmy.
Czasem oczywiście musimy od siebie odpocząć, ale to jak u wszystkich.
Wtedy się rozchodzimy – każdy do swojego pokoju na parę godzin.
Taka rozłąka na reset nam wystarcza.
Jesteśmy typowo włoską rodziną, więc nie ma cichych dni, tylko głośne chwile.
Józef lubi sprzątać i robi to lepiej i dokładniej niż ja,
– WIĘC SIĘ NIE RWĘ.
Jak mówi: „dziś ja gotuję, ty sobie odpocznij” – to muszę być czujna i cierpliwa.
Gotuje dobrze, tylko zostawia okropny bałagan w kuchni, normalnie pobojowisko.
Ja już wiem, czego się po nim spodziewać, wiec wchodzę co jakiś czas do kuchni i sprzątam na bieżąco, żeby się nie zaklopsić, a raczej żeby on się nie zaklopsił, bo robi się nerwowy.
Gdy siedzi w kuchni, to mi nie chce zawracać głowy więc sam ze sobą gada:
CIEKAWE GDZIE JEST TYMIANEK? NIE MA. NOOOO OCZYWIIIIIŚCIE, ŻE NIE MA. ZAWSZE JEST, A DZISIAJ AKURAT SIĘ SKOOOŃCZYŁ…
Ja idę, wsadzam rękę w zioła i podaję tymianek Panu Hrabiemu.
Mija 10 minut.
NO TAAAAK, A MAJERANEK TO GDZIEŚ WSADZONY, ŻE ZNALEŹĆ NIE MOOOŻNA….OCZYWIIIIIŚCIE..
Ja idę, wsadzam rękę w zioła i podaję majeranek Panu Baronowi.
Mija 10 minut.
NOOOO ALE KMINKU TO SAM NIE ZNAJDĘ, NIEEEEE, NIE MOŻE LEŻEĆ NA WIERZCHU, MUUUUUSI BYĆ UKRYTY NA KOOOOŃCU.
Idę do kuchni, wsadzam rękę w zioła i podaję kminek Najjaśniejszemu Panu.
No ale gotuje dobrze.
Sam sobie prasuje swoje ubrania, bo twierdzi, że robi to lepiej niż ja – WIĘC SIĘ NIE RWĘ.
Umie naprawiać i malować, choć z wiekiem brakuje mu precyzji
i cierpliwości i już wiele rzeczy, które kiedyś robił, zlecamy fachowcom.
On wstawia pranie, ja wieszam.
Zmywarkę umie wstawić, ale opróżniam ja – bo lubię.
Ostatnio kupił sobie mopa obrotowego – bardzo się polubili.
Okna myje on, bo twierdzi, że robi to lepiej,
– WIĘC SIĘ NIE RWĘ.
Ja zamiatam – bo lubię.
Nie mamy dywanów i mimo, że mam wszystkie możliwe sprzęty
do sprzątania to codziennie biorę szczotkę na kiju i zamiatam,
tak jak robiłam to u mojej babci.
Nie jest chytry – jak mówię „kup ser”, to nie zapyta jaki, tylko kupi ser biały, żółty, pleśniowy, homo i do smarowania, więc zakupy przeważnie robimy razem.
Idzie z duchem czasu i mówi że gdyby nie on, to do tej pory bym prała na tarze w rzece.
Fakt – boję się nowości, ale szybko się uczę.
Józef czyta wszystkie instrukcje a później mnie uczy obsługi sprzętu, bo ja nie rozumiem słowa technicznego.
Mówi, że jestem jak Alutka z „Rodziny Zastępczej”, (mam nadzieję, że mnie tym stwierdzeniem nie obraża), no może coś w tym jest, bo na drugie imię mam Alicja.
I jeszcze wymawia mi, że „albo ciągle czytasz, albo rysujesz, albo piszesz”.
No, ale przecież ja o wszystkim muszę myśleć !!!
I tak żyjemy sobie razem 40 długich lat, dzieci dawno poszły w świat….
I WSZYSTKO BY BYŁO DOBRZE….
GDYBY NIE PYSKOWAŁ

Tylko mu nie mówcie, że o nim napisałam, bo mnie zabije.?

40 rocznica ślubu, wracają różne wspomnienia.
O mężu było, więc dziś krótko o moich dzieciach.
Kiedyś, jeśli kobieta dobrze znosiła ciążę, to USG się nie robiło.
W gabinetach chyba jeszcze nie było takiego urządzenia, a na pewno nie było powszechne.
Jeśli nie robili USG, to nie było wiadomo czy będzie chłopiec czy dziewczynka. Wszyscy mnie utwierdzali w przekonaniu, że będę miała dziewczynkę, bo bedąc w ciąży żywiłam się głównie serkami homogenizowanymi, leniwymi z cukrem albo ryżem z jabłkami.
W zasadzie to byle co, aby było słodkie
Mięsa i wędlin nie ruszałam.
Byłam pewna, że urodzi się dziewczynka i wyobrażałam sobie jak ją czeszę i ubieram w kolorowe sukienki.
Kupowałam sukieneczki dla dziewczynki i do głowy mi nie przyszło, że może być inaczej.
Agatka albo Justynka – takie imiona wybraliśmy.
Byłam tak gruba, jakbym połknęła krasnoludka, w związku z tym, nawet padły podejrzenia że będą bliźnięta, bo przecież moja babcia miała siostrę bliźniaczkę.
Ale nie, bliźniąt nie było.
W momencie przyjścia na świat mojego dziecka powiedziałam, że chcę dziewczynkę, na to lekarz stwierdził: JEST SYN –
WSADZAMY Z POWROTEM ???..
W ogóle nie mieliśmy pomysłu na imię a „Michał” jako imię towarzyszył mi przez całe moje życie.
Pierwszy był Cygan Michał, którego bałam się jak ognia. Ciocia Michał – Warszawski taksówkarz.
Wujek Michał, mąż cioci Heli z Rygi na Łotwie.
W szkole miałam serdecznego kolegę Michała i Michał z którym jeździłam na obozy i kolonie.
Widocznie w czeluściach mojej głowy siedziało to imię i choć propozycji było kilka, moment olśnienia: będzie Michał – no i jest.
Po sześciu latach, przy drugim dziecku to już byłam pewna, że będzie dziewczynka, no przecież nie może być inaczej, bo w ogóle nie jadłam słodyczy.
Najlepiej boczek z musztardą, albo jakieś mięcho z chrzanem.
Będzie córka na 100%.
Imiona były wybrane: Agatka albo Justynka.
Lekarz robiąc mi USG (wtedy już zaczęło się pojawiać) zapytał:-
-A JAKIE DZIECKO MA PANI W DOMU ?
– SYNA,
No i to był moment, że już wiedziałam że będzie drugi chłopak, bo lekarz się okropnie zasmucił i stwierdził przeciągłe : TAAAAK ?
A TO NIE POOOWIEM PANI CO BĘDZIE.
Nie musiał nic mówić – ja już wiedziałam.
Wróciłam z noworodkiem ze szpitala i zaczęło się wybieranie imienia.
Miał być Dominik ale odpadło bo był słoń Dominik.
Mateusz to nie, bo Mateusz wajchę przełóż.
Może Łukasz? Nie, bo Łukasz – czego szukasz?
Wojtek? – Bez portek…
Co jakieś imię znalazłam to mój mąż (Józef, żeby nie było) stawał okoniem.
Mówię do niego Józef- ty nie rób utrudnień, bo z twoim imieniem też można coś wymyślić:
Józek smaruj wózek,
albo Ziutek – srebrne jajka, złoty fiutek….
I wtedy przyszła moja koleżanka Danusia, z którą mieszkaliśmy drzwi w drzwi.
Nachyliła się nad wózkiem i stwierdziła: toż to cały Wojtuś.
No i tak zostało….
Córki nie mam, i nie ubolewam, chłopaki są zdecydowanie wygodniejsi w obsłudze, a bliźnięta owszem – urodziły się, tylko trochę później – u mojego syna.
Także, co się odwlecze to nie uciecze.
Po latach doczekałam się córek – są to moje dwie kochane synowe (Agnieszka i Lenka), które traktuję jak własne.
I tym postem kończę rozdział pod tytułem „40 rocznica ślubu”.

SYNKOWIE – MAMUSIA PRZEPRASZA ZA ZDJĘCIA, ale musiałam

 

 

Po więcej zapraszam:

https://www.facebook.com/kasia1961.katarzyna