Śmierć – i co dalej?

Śmierć – i co dalej?

SPIESZMY SIĘ KOCHAĆ LUDZI,TAK SZYBKO ODCHODZĄ…

W ZADUMIE I CISZYCzasem odchodzą nasze anioły… I nagle w miejscu staje czas…A z nimi cząstka nas odchodzi I wielki smutek marszczy twarz!Czasem na chwilę gaśnie słońce Duszę wypełnia gęsty mrokNikną nadzieje i marzenia I w pustce ginie tęskny wzrok!Czasem odchodzą dobrzy ludzie Co nam pomogli w życiu wieleI próżno wtedy pytać Boga Czemu odchodzą przyjaciele!Lecz oni ciągle przecież żywi Nadal wytrwale są wśród nasIch dusze przy nas pozostały Tylko ich ciała zabrał czas…!Henryk Rynkowski

Gepostet von Klasztor Sióstr Benedyktynek w Wołowie am Mittwoch, 1. November 2017

 

O ciąży i porodzie miliony publikacji.
Mnóstwo informacji o suplementach, porannych mdłościach, kremach na rozstępy i dobroczynnym wpływie obecności męża.
Są szkoły rodzenia.
Dlaczego nie ma szkół umierania?
Czy grono potencjalnie zainteresowanych tematem nie wynosi… 100%?
Zamiatamy ją pod dywan, bo jeszcze czas, bo mnie nie dotyczy, bo choć tak życiowa, to jakby science-fiction.
Bo ona zawsze wszystkich zaskakuje (bardziej niż zima drogowców).
Kiedy człowiek się rodzi wszyscy dopingują, by przyszedł na świat.
Kiedy z tego świata odchodzi, wchodząc na kolejny level, wielu trzyma go i nie chce puścić.
Wybudzanie ze śmierci, które nie raz z bólem serca widziałam w hospicjum, to dodatkowe cierpienie dla duszy wykluwającej się z ciała.
Nie umieraj.
Nie możesz mnie zostawić.
Jak ja sobie poradzę.
Ja, ja, ja…
Najtrudniej jest rozluźnić dłoń i pozwolić, by wstążką wysunęła się, a balon pofrunął dalej.
Kolejne narodziny.

Marta Przybyła

 

Jak umiera ciało?

Na dwa, trzy dni przed śmiercią skóra zaczyna inaczej odbijać światło, szczególnie w ciągu dnia. Z miękkiej, sprężystej staje się woskowa i sztywna. Zdecydowanie wyostrzają się rysy. Szczególnie nos, na jego środku pojawia się podłużne zagłębienie.
Przytomne osoby cały czas są ruchliwe, zachowują się jakby za kilkadziesiąt godzin nie mieli umrzeć – porządkują rzeczy, rozmawiają, jak gdyby nic się nie działo, jakby nie zauważali, że ich ciało powoli się zmienia.
Z pacjentami spotykam się przez kilka, czasami kilkanaście dni, odwiedzam ich kilka razy dziennie. Jednym z najtrudniejszych momentów jest chwila, gdy zauważam bruzdę na nosie. Wtedy wiem – to już czas. I często zastanawiam się, czy oni też to już wiedzą. Wydaje mi się, że nie. Mimo tego, że zdają sobie sprawę ze swojego stanu i intelektualnie pogodzili się ze swoim losem. Czym innym jest spodziewać się śmierci, nawet bliskiej aniżeli uświadomić sobie w poniedziałek rano, że umrę w środę, koło południa.
Na kilka godzin przed śmiercią aktywność ogranicza się już tylko do obrębu łóżka, poprawiania kołdry, sięgania po komórkę, układania poduszki, szukania wygodnej pozycji. Spojrzenie człowieka staje się nieobecne, czasami wzrok zawiesza się w niewiadomym, odległym punkcie. Oczy stają się szkliste. Umierający są w stanie normalnie rozmawiać, ale ich głos jest spowolniony, znika melodyczność – ton robi się jednostajny. Wtedy muszę być bardzo uważny i skupić się na tym, co mówią umierający.
W strumieniu słów przeplatają się zwykłe informacje (jaki to dzień tygodnia, kto był mnie odwiedzić, co jadłem) z ważnymi wyznaniami – pojawia się świadomość nadchodzącej śmierci, chorzy mówią o Bogu, o swoim lęku. Czasem opowiadają o odwiedzających ich bliskich zmarłych, którzy stają się dla nich realni na równi z żywymi. Jakby w momencie śmierci dwa światy: żywych i umarłych naturalnie się przenikały. W ciągu ostatnich kilku godzin życia człowiek staje się spokojny, poddaje się naturalnemu biegowi rzeczy.
Pierwsze zmieniają kolor paznokcie, a gdy dłonie i stopy sinieją, i stają się chłodne, oznacza to, że do końca zostało nie więcej niż dwie, trzy godziny. Wtedy umierający przeważnie traci świadomość, jeśli nie – to jest tylko w stanie odpowiadać przecząco lub twierdząco, czasem tylko ruchem głowy. Powieki opadają lub bywają półprzymknięte. Tylko pojedyncze osoby umierają z pełną świadomością – mówią ważne dla siebie rzeczy aż życie z nich uleci.
A gdy już nadejdą ostatnie chwile, oddech staje się coraz płytszy, człowiek przypomina rybę wyjętą z wody – łapie powietrze ustami. Mogą się zdarzyć nawet kilkunastosekundowe bezdechy. Mówi się, że wydaliśmy ostatnie tchnienie, ale to jest raczej wdech bez wydechu. Serce staje i przez cztery minuty obumiera mózg. Wtedy całe nasze ciało jeszcze przez kilkadziesiąt sekund jak gdyby ostatkiem sił próbowało złapać oddech. Potem nie dzieje się już nic. To koniec. Cisza i kompletny bezruch.
Trudno jest wtedy zrozumieć, że człowiek nic nie czuje, właściwie każdy obchodzi się z ciałem delikatnie, jakby żyło. A ono zaczyna bardzo szybko się zmieniać. Wprawdzie było woskowe, ale w ciągu pięciu minut po prostu zastyga. Staje się sino-szare i ewidentnie chłodne – temperatura organizmu dopasowuje się do temperatury otoczenia. Zgodnie z prawem ciążenia, krew, która nie jest już pompowana – opada, na plecach lub boku pojawiają ciemne wybroczyny – plamy opadowe. Jeszcze wtedy ciało jest nadal miękkie, za kilka godzin zesztywnieje. Potem trudno już zgiąć rękę lub rozprostować palce.
Jeśli ktoś nie może skonać, zapalam gromnicę, którą wkładam w dłoń umierającego i modlimy się litanią do patrona dobrej śmierci – św. Józefa lub do Wszystkich Świętych. Odmawiamy także Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Te modlitwy zazwyczaj pomagają odejść.
Nawet jeśli ktoś ma wątpliwości co do istnienia Pana Boga i rzeczywistości nadprzyrodzonej, to dla mnie proces umierania – a także to, że ktoś kilkanaście minut wcześniej był integralną osobą, która żałowała, kochała, modliła się, czyli ewidentnie była i żyła – nie kończy jej istnienia. Teraz, gdy przestało bić serce, miałoby go nie być? Tak po prostu? W odstępie kilkunastu minut? Dla mnie fakt ustania pracy organizmu nie jest dowodem na to, że człowiek przestał istnieć. Zawsze mówię pacjentom, że trzeba przeżyć własną śmierć – to jest zwycięstwo duszy nad ciałem.

Ks. Jan Kaczkowski – doktor teologii moralnej, bioetyk, twórca puckiego hospicjum, człowiek który uczył lekarzy, jak rozmawiać z pacjentami o umieraniu. Sam walczył ze śmiertelną chorobą – glejakiem mózgu.

W książce „I dam wam serce nowe” opisywałam etapy przyjmowania własnej śmierci, która wisi w powietrzu.
„Na kursie dla wolontariuszy omawialiśmy etapy przyjmowania własnej śmierci.
-zaprzeczenie i izolacja
-gniew
-targowanie się o życie
-depresja
-pogodzenie się ze śmiercią
Zaprzeczenie to 70- letni Pan Staś, który jest zbyt słaby, by utrzymać kubek z herbatą, ale opowiada o swoim ogródku w czasie teraźniejszym: „koszę trawę, podlewam, sadzę”. Zupełnie jakby nocą wyskakiwał przez okno na ściśle tajną przepustkę, by zadbać o ten wypieszczony wieloletnią troską skrawek ziemi. Z pasją dziecka opowiada o obiecanych przez sąsiada sadzonkach pomidora, które w wyobraźni już umieścił przy pietruszce.
Gniew. Pan Tomek mówi szybko, podniesionym, poirytowanym głosem.
– Lekarze od początku źle mnie zdiagnozowali! Mogli zastosować inne leki, inną terapię! Dlaczego inni się śmieją kiedy ja tu umieram?! Mam 38 lat! 38! Śmierć jest dla starców! Mam tyle planów!
Ukradkiem zerkam ze współczuciem na jego żonę, która przychodzi codziennie z domowym obiadem. Dyskretnie wyciera nos, kiedy otrzymuje kolejną reprymendę dotyczącą posiłku z cyklu- nieodpowiednia wielkość kosteczek pokrojonej marchewki. A ona przychodzi dzień w dzień, bez słowa skargi, wierna jak pies…
Targowanie się wprowadza w życie Pani Kasia, która kłóci się i przekomarza z Bogiem o kilka ziarenek piasku w klepsydrze życia. Synowa jest w ciąży. Piąty miesiąc. Jeszcze tylko cztery miesiące i mogę umrzeć. Wcześniej targowała się do końca pierwszego trymestru, teraz do rozwiazania.
-Muszę zobaczyć Krzysia. Przytulić.
Widzę jak się rozmarzyła. Chyba w wyobraźni całuje bose niemowlęce stópki.
Depresja. Pani Kinga odwraca twarz w stronę okna, kiedy wchodzę do sali. Za każdym razem. Próbowałam różnorakich punktów zaczepienia rozmowy. Bezskutecznie. Propozycja zaparzenia herbaty, poczytania książki czy milczące towarzystwo również napotykają gruby mur. Nie wiem czy kiedykolwiek widziałam smutniejsze oczy…
Pogodzenie się ze śmiercią idealnie obrazuje Pani Weronika. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, siedziała na łóżku z zamkniętymi oczami, wielkimi słuchawkami na uszach i aż podrygiwała nucąc pod nosem. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się, zdjęła słuchawki i wskazała stojące niedaleko krzesło.
-O! Siadaj skarbie. Siadaj!
Jak jej oczy błyszczą… Gadamy. Dowiaduję się o szczegółach jej choroby. Nie pytam o to. Nie mogę i nie chcę. Niektórzy pacjenci bez najmniejszych oporów opowiadają o kolejnych przerzutach i zastosowanym leczeniu.
– Kocham życie ale co zrobić, taka kolej rzeczy. Mam 85 lat. Swoje przeżyłam. Pan doktor powiedział, że niedługo przestanę chodzić i będę coraz więcej spała. Mam nadzieję, że umrę we śnie i przyśni mi się coś wspaniałego.
Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś tak rozmawiał o umieraniu. Odruchowo chwytam kobietę za rękę, jakbym naiwnie liczyła na transfuzję życiowego optymizmu.
Nie wiem czego do końca oczekują od nas pacjenci. Czy wolontariusz może być profesjonalny? Musi być… ludzki. Siedzę przy łóżku, tak blisko a jednocześnie tak daleko… Nie wiem co czują, mogę tylko nieudolnie współodczuwać. Zdejmę koszulkę wolontariusza, identyfikator, zdezynfekuję ręce i wyjdę. Oni zostaną. Sami. Tak naprawdę każdy człowiek jest sam. Całe życie. Nikt nie jest zdolny do takiego stopnia współodczuwania, by przeniknąć serce drugiego na wskroś. To miejsce dla Boga. Tylko dla Niego…”
Dziś dopisałabym jeszcze, że „wyparcie” stanowi zdecydowaną większość do samego końca. Będąc świadkiem procesu ograniczania funkcjonowania pacjenta od w miarę samodzielnego tuptania przy asekuracji chodzika, przez ograniczenie do siedzenia, po leżenie przy podniesionych barierkach szpitalnego łóżka, często słyszę o jego dalekosiężnych planach.
Nie wiem czy wierzy w to co mówi, czy po prostu tak mu łatwiej. Mam zasadę, żeby nie przytakiwać i nie utwierdzać go w tych wizjach, ale też nie dementować ich. Jestem co do tematów takiego planowania neutralna.
Myślę sobie, że dramatem jest tak uporczywe unikanie tematu śmierci. Zamiatanie pod dywan rozmów o wieczności, co zdarza się często również wśród ludzi, którzy deklarują się jako wierzący.
Omijamy ten trudny temat szerokim łukiem, jakby nie dotyczył każdego z nas.
Od pewnego czasu modlę się o dobrą śmierć. Codziennie się o to modlę. Żebym była świadoma i planowała z ufnoscią… jak cudownie będzie rzucić się w ramiona Jezusa.
Tak właśnie to sobie wyobrażam, że wyjdzie mi na przeciw, z tak niesamowicie kojącym uśmiechem i mocno przytuli, a ja poczuje się bezpieczna jak nigdy wcześniej
Marta Przybyła
A kiedy po mnie zostaną,
Skórzane buty na strychu,
To wspomnij mnie czasem,
rano.
Przyjdź, posiedź przy mnie,
Po cichu…
I nie płacz proszę,
Minęło.
Jeszcze nie skończył się świat,
Choć twardo mi się przysnęło…
Pamięć jest wieczna jak wiatr.
~ M.Matejczuk

 

Trzymałam głowę na piersi Taty i słuchałam jak gaśnie Jego serce. Raz, dwa, trzy…i koniec. Cisza, jakiej nie znałam. Przyszli po Niego wysłannicy Pana i zabrali z małego pokoiku w bloku z płyty. Myślę że Tata wziął Maryję pod rękę i poszli do Domu Ojca. Znał Ją bardzo dobrze. Namalował wiele obrazów, na których jaśniała królewskim blaskiem. I przyszła z Aniołami po swego Józia, przyszła w dniu matki w samo południe , z Aniołem Pańskim. Doświadczenie sparzonej woskiem gromnicy własnej dłoni, trzymającej z czułością jeszcze ciepłe dłonie taty…..które już nie były jego…
Wczoraj wróciło to wspomnienie, może właśnie po to żeby je pożegnać…Niech uleci
Tatko, zniknąłeś mi z oczu ale z serca nigdy…. tekst jak z nagrobka. Przewróciłbyś teraz oczami i pokazał mi język. Mam nadzieje ze tam gdzie teraz jesteś masz pod dostatkiem farb, sztalug no i pomysłów……tych Ci nigdy nie brakowało. Pamiętam wpis z pamiętnika: „córce….bądź zawsze KOLOROWA…. ” Staram się Józiu. . Wiesz znalazłam Twoją Chlebową Kuleczkę , to mój skarb. Oprawię ja w jakiś fajny pomysł i będę nosić . Kocham cię mój umęczony Staruszku. Odpoczywaj a jak zobaczę na niebie abstrakcyjną tęczę , będę wiedziała, że to Twoja sprawka. Bądź najbliżej jak się da …M
Marta Wójcik

Śmierć nie jest końcem wszystkiego.
Przeszedłem tylko do sąsiedniego pokoju.
Nadal jestem sobą.
I dla siebie jesteśmy tym samym, czym byliśmy przedtem…
Zatem nazywaj mnie jak zawsze.
Nie zmieniaj tonu głosu, nie rób poważnej i smutnej miny.
Śmiej się tak, jak dawniej robiliśmy to razem.
Uśmiechaj się, myśl o mnie,
módl się za mnie…
Niech moje imię będzie wciąż wymawiane.
Ale tak, jak było zawsze, zwyczajnie i bez oznak zmieszania.
Życie przecież oznacza to samo, co przedtem,
jest tym samym, czym zawsze było.
Żadna nić nie została przerwana…
Dlaczego więc miałbym być nieobecny w twoich myślach,
tylko, dlatego, że nie możesz mnie zobaczyć?
Czekam na Ciebie bardzo blisko…
Tuż-tuż…
Po drugiej stronie progu…
Dzieli nas tylko czas.
Bo ja już doszedłem, ty wciąż jesteś w drodze…

Autor nieznany

 

Kto się urodził, musi umrzeć. 

 

Co minutę ktoś opuszcza ten świat lecz wiek nie ma z tym nic wspólnego.
Wszyscy jesteśmy w tej linii, nie zdając sobie z tego sprawy.
Nigdy nie wiemy, ilu ludzi jest przed nami.
Nie możemy się cofnąć.
Nie możemy wyjść z linii.
Nie możemy uniknąć bycia w niej

Tak więc, podczas gdy czekamy w kolejce –

Ciesz się każdą chwilą.
Zrób pierwszy krok.
Wyznacz sobie priorytety
Daj sobie czas.
Spraw, by inni byli szczęśliwi.
Spraw, aby małe rzeczy stały się duże.
Podaruj innym uśmiech.
Kochaj jak najwięcej.
Zachowaj spokój.
Powiedz swojej rodzinie, jak bardzo ją kochasz.
Nie żałuj niczego

Żyj swoim życiem ?

Źródło: Znalezione w sieci/ autor nieznany

Pewnej nocy miałem cudowny sen. Zobaczyłem długą drogę, która z ziemi pięła się ku górze, by zginąć pośród chmur, kierując się ku niebu. Nie była to jednak droga wygodna. Co więcej pełna była przeszkód, usiana zardzewiałymi gwoźdźmi, ostrymi i tnącymi kamieniami, kawałkami szkła.

Ludzie wędrowali tą drogą boso. Gwoździe wbijały się w ciało, wielu miało zakrwawione stopy. Mimo tego nie rezygnowali, chcieli dojść do nieba. Każdy krok wywoływał cierpienie. Wędrówka była powolna i trudna.

Potem w moim śnie ujrzałem Jezusa, który szedł naprzód. On również szedł boso. Szedł wolno, ale zdecydowanie. Ani razu nie zranił sobie stopy. Jezus szedł i szedł. Wreszcie dotarł do nieba i tam usiadł na wielkim, złocistym tronie. Spoglądał w dół, obserwując tych, którzy usiłowali wejść. Spojrzeniem i gestami zachęcał ich. Zaraz po Nim szła również Maryja, Jego Matka.

Maryja szła jeszcze szybciej niż Jezus. Wiecie dlaczego? Stawiała swe stopy na śladach pozostawionych przez Jezusa. Szybko dotarła więc do Syna, który posadził Ją na wielkim fotelu, po swej prawej stronie.

Maryja również zaczęła dodawać otuchy tym, którzy wspinali się i zachęcała ich, by szli po śladach, zostawionych przez Jezusa, tak jak sama to zrobiła.

Ludzie rozsądni tak właśnie postępowali i szybko posuwali się ku niebu. Inni skarżyli się na rany, często zatrzymywali się, czasami rezygnowali zupełnie i upadali na brzegu drogi, zwyciężeni przez smutek.

~Ile warte jest życie .

ODPRAWA

Do nieba zrobiła się kolejka uleciały w górę imiona i nazwiska jak baloniki wypełnione helem.

Ci co zostali płaczą, albo w głębi duszy się cieszą, albo i płaczą , ktoś zapala papierosa ktoś nerwowo wybiera jakiś numer za każdym razem się myli, ktoś otwiera testament,  ktoś wyrzuca z szafy te niemodne bluzeczki, majteczki i wynosi niepotrzebne już łóżko

szybciej ,szybciej, żeby było więcej przestrzeni.

Imiona i nazwiska tłoczą się u bram raju, rozglądają się nieporadnie jak dzieci szukające sali w pierwszym dniu szkoły, zanim święty Piotr przyjdzie dzwoniący kluczami, wychodzi im na spotkanie starzec Kohelet w mundurze celnika. Wyciąga swoją wielką łapę i mówi: proszę to oddać.

Imiona i nazwiska powoli oddają swoje wydane książki, starannie oprawione doktoraty na niezrozumiały temat, certyfikaty po ukończonych kursach bycia nieśmiertelnym, medaliki od pierwszej komunii, ślubne obrączki, telefony, gdzie są rodzinne zdjęcia z wakacji i kompromitujące esemesy, wiersze z liceum, których nigdy nikomu nie pokazali, pozew o rozwód i wynik badania histopatologicznego. Starzec Kohelet w mundurze celnika mówi: proszę się rozebrać.

Imiona i nazwiska powoli zdejmują swoje tytuły adwokackie togi, lekarskie fartuchy, habity zakonne, czerwone suknie z wycięciem, w którym czai się obietnica, ulubione kapcie, buty wojskowe, na których są jeszcze ślady błota i krwi, drogie zegarki pokazujące ostatnią godzinę. Święty Piotr dzwoni kluczami, idą czyści jak esencja treści, na spotkanie Tego który ogrzewa w dłoniach ich całe życie, cały świat , jak biały kamyk ostrożnie wyłowiony ze strumienia historii.

Idą…~

Słowa tej 27-latki na 24 godziny przed śmiercią, otwierają oczy na coś bardzo ważnego!

Holly Butcher z Australii zmarła 4 stycznia 2018 roku na raka kości. Miała 27 lat.
Holly przeczuwała, że koniec jest blisko, napisała coś, czym chciała podzielić się ze światem.

„To takie dziwne musieć zrozumieć i zaakceptować to, że jest się zwykłym śmiertelnikiem mając zaledwie 27 lat. Śmierć to jedna z rzeczy, które w tym wieku po prostu się ignoruje. Dni mijają niespostrzeżenie, a my tylko marzymy. Zawsze pragnęłam rodziny i gromadki dzieci z miłością mojego życia. Wciąż chcę tego tak bardzo, że aż czuję przeszywający ból. Niestety dane mi było dowiedzieć się, że życie jest kruche, a każdy dzień to dar, a nie żadne z góry dane nam prawo.Mam tylko 27 lat, kocham moje życie i jestem szczęśliwa. Nie chcę umierać, ale nie mam na to wpływu. Śmierć w sumie mnie nie przeraża, nigdy nie traktowałam jej jako tematu tabu. Lepiej jest o niej mówić i pomyśleć od czasu do czasu, bo wtedy przestajemy martwić się małymi, bezsensownymi sprawami. Narzekanie na ciężką pracę, nieprzespaną noc, cellulit na tyłku albo złamany tips – przysięgam, że to nie o tym będziecie myśleć, gdy nadejdzie Wasza kolej. Naprawdę denerwujące jest narzekanie innych na pracę fizyczną i wszelki wysiłek. Powinniście być wdzięczni, że wciąż jesteście sprawni fizycznie, że ciało chce z Wami współpracować… Nie wiecie jak to jest, gdy nie chce…
Starałam się żyć zdrowo. Ale te durne wzorce z mediów, idealne ciała to bzdura. Trzeba polubić siebie, bo ciało to nasz najlepszy przyjaciel, niezależnie od rozmiaru. Kochajcie je i cieszcie się każdym dniem bez bólu. Skręcona kostka czy ból pleców to nie powód do użalania się – one nie zagrażają życiu.

Ludzie! Bądźcie dla siebie dobrzy, pomagajcie sobie. Szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży kiedy się ją dzieli… Odkąd zachorowałam zaczęłam dostrzegać niesamowite życzliwe osoby, które nie myślą tylko w kategoriach posiadania. Wiecie jaką abstrakcją są pieniądze, gdy się umiera?

Tak naprawdę nie potrzebowałam tych wszystkich rzeczy, nowych sukienek. Czy kogokolwiek poza mną obchodziłoby, gdybym nosiła w kółko jedną sukienkę? Tyle czasu zmarnowałam na łażenie po sklepach. A ile czasu straciłam na kupowanie prezentów na święta zamiast wykorzystać go na bycie z tymi ludźmi, których chciałam obdarować….
W tym roku na święta Bożego Narodzenia nie dawaliśmy sobie prezentów, nie było presji i marnowania czasu na zakupy. Zresztą wyobraźcie sobie moich bliskich wybierających dla mnie prezent wiedząc, że niedługo się nim pocieszę… Doceniajcie dany Wam czas i magię świąt z bliskimi, a nie świąteczne upominki. Pieniądze lepiej jest wykorzystać na doświadczenia – zamiast wydawać je na materialny badziew (tak, tak, dobrze czytacie) lepiej wyjedźcie, pobądźcie ze sobą, odpocznijcie za nie. Po prostu cieszcie się chwilą. Tylko te momenty doceniam teraz tuż przed śmiercią. Tylko te kiedy ja miałam czas dla innych i kiedy inni mieli czas dla mnie. Darujcie sobie to ciągłe gapienie się w telefony, nawet nie zauważacie, jak dużo przez to tracicie. Naprawdę chce Wam się marnować cenny czas na godzinne układanie włosów i malowanie się? Nigdy tego nie rozumiałam w kobietach. Róbcie to, co Was uszczęśliwia, a nie to, co wypada albo czego chcą inni! Nie odmawiajcie sobie ciastka, bo tyłek urośnie, nie odkładajcie podróży na jutro, bo najpierw trzeba kupić większy telewizor, spędzajcie czas z ludźmi, na których naprawdę Wam zależy i pracujcie po to, żeby żyć, a nie żyjcie żeby pracować.

Ostatnia rzecz… Jeśli tylko pozwala Wam na to zdrowie, oddawajcie krew. Każda darowizna może uratować aż 3 życia! Taka krew dała mi dodatkowy rok życia, bezcenny rok…

Do zobaczenia kiedyś… gdzieś…
Holly”.

Holly zmarła niespełna 24 godziny po napisaniu tych słów. Ona wiedziała co w życiu naprawdę jest ważne. Warto podzielić się jej przesłaniem…

Gdybym wiedział, że dzisiaj po raz ostatni widzę, jak wychodzisz za drzwi, przytuliłbym Cię, pocałował i zawołał ponownie, aby zobaczyć Twój uśmiech.
Gdybym wiedział, że dzisiaj słyszę Twój głos po raz ostatni, zapisałbym każde Twoje słowo, aby je usłyszeć.. raz po raz.
Gdybym wiedział, że to ostatnie minuty, w których Cię widzę,
powiedziałbym – ,,Kocham Cię”
i głupio nie przyjąłbym za pewnik, że już to wiesz.
Zawsze jest jutro, życie daje nam kolejną szansę, aby zrobić to dobrze, ale gdybym się mylił, i dzisiaj byłoby wszystkim co nam zostało, chciałbym powiedzieć, jak bardzo Cię kocham.
Jutro nie jest gwarantowane dla nikogo, młodego ani starego.
Dzisiaj może ostatni raz zobaczysz, kogoś kogo kochasz.
Więc nie czekaj dłużej, zrób to dzisiaj, ponieważ jeśli jutro nie nadejdzie, na pewno będziesz opłakiwał dzień, w którym nie miałeś czasu na uśmiech, uścisk, pocałunek i że byłeś zbyt zajęty, aby to okazać.
Trzymaj mocno tych, których kochasz, blisko siebie, powiedz im, jak bardzo ich potrzebujesz!
Kochaj i traktuj dobrze.
Znajdź czas, aby powiedzieć:
,,Przepraszam”, ,,Wybacz mi”,
,,Proszę”,

,,Dziękuję, że jesteś”

Nardya Miller to 25-latka urodzona w Brisbane w Australii. Dziewczyna ostatnio dowiedziała się, że w najbliższym czasie pożegna się z tym światem. Tej uroczej kobiecie zostało zaledwie kilka dni życia. Od dziecka boryka się z mukowiscydozą, która powoduje, że jej płuca nie pracują jak należy, a śluz, który się w nich gromadzi, utrudnia oddychanie.

Dziewczyna ostatnie swoje dni spędzi w szpitalu. Wysłała stamtąd wiadomość pożegnalną, której odbiorcami mogą być wszyscy ludzie – każdy z nas, a nie tylko jej bliscy. Jeśli ktoś z nas spotkałby Nardyę na ulicy, nie przypuszczałby, że cierpi na jakąś chorobę. Na co dzień to uśmiechnięta i ciesząca się z życia dziewczyna, po której nie widać bólu i niepewności.

Jej narzeczony Liam i cała jej rodzina byli pewni, że wygra walkę z chorobą. Nie chcieli zakładać najgorszego, tym bardziej, że dziewczyna miała szczęście – dostała nowe płuca.

Niestety minęły dwa lata życia z nowymi płucami i okazało się, że organizm zaczął je odrzucać. Nardya natychmiast trafiła do szpitala. Wiedziała, że jej życie dobiega końca i postanowiła napisać poruszający list pożegnalny.

Być może znasz mnie całe życie, jakieś 10 lat, a może o wiele krócej. Ale kiedy zacznie się przyszły tydzień, wszystko ulegnie zmianie.

Z pewnością jeszcze kiedyś się zobaczymy, ale póki co nie będę mogła z Wami rozmawiać, przytulać Was, ale moja miłość do Was nigdy się nie skończy, przyjaźń i miłość zostaną ze mną na zawsze. Wszyscy ci, którzy pojawili się w moim życiu, choć na chwilę, byli w nim po coś. Jestem prawdziwą szczęściarą, bo miałam cudowne życie.”

„Dziękuję, że byliście częścią mojej podróży po tym świecie szaleńców. To dzięki Wam jestem taka, jaka jestem.

W życiu nie wszystko idzie po naszej myśli. Nie zobaczę już nigdy żadnych pięknych miejsc, nie przeżyję więcej cudownych chwil… Ale będę zawsze nad Wami czuwać z uśmiechem ? Bo prawdziwa radość to możliwość bycia z Wami tu chociaż przez chwilę.

Ale teraz musicie pozwolić mi odejść. Szczegóły pogrzebu z pewnością będą Wam znane tak szybko, jak to możliwe. I proszę, nie miejcie smutnych min ani mi nie współczujcie. Zapamiętajcie mnie taką, zawsze uśmiechniętą do Was.

I pamiętajcie… Żyjcie na maksa, czerpcie z życia ile tylko możecie i nie marnujcie go!” 

Magdalena Szafron zmarła 17 czerwca 2020 r. po długotrwałej chorobie nowotworowej. Miała 48 lat. Przez wiele lat pracowała jako naczelnik Wydziału Kultury i Sportu starostwa bieruńsko-lędzińskiego. Była córką Alojzego Lysko, znanego regionalisty i pisarza z Bojszów. Pozostawiła męża i dwie córki.

W jej pożegnalnym liście czytamy:

„Odchodzę. Choroba nie ma litości. Medycyna bezradna. Czas się żegnać. Czas dziękować Panu Bogu za dar życia i miejsce urodzenia – moje umiłowane Bojszowy”.

Tak Magdalena Szafron rozpoczęła swój list. To piękne i wzruszające świadectwo miłości do życia i ludzi, świadectwo wiary w Boga i pogodzenia się z cierpieniem i śmiercią.

„Dziękuję za jasne słońce, za radosną pieśń wiatru, deszcz, zapachy kwiatów i ziół. I za białe brzozy na polach, za świerki strzeliste w lesie. I za Beskidy, które widzę z okna.
Za ciszę w kościele, czyjś tam szept, kolorowy promyk z witrażu Św. Trójcy.

Dziękuję za wspaniałych rodziców, dobrotliwość ojca, mądrość matki, za szczęśliwe dzieciństwo wśród sióstr i braci, za chrzest i komunię świętą, niezapomniane wesele w gronie kochanych ludzi.

Dziękuję za dom wzniesiony przez męża, wszystkie jego troski i starania, za szczęście zakochania, zdrowe i szczęśliwe córki, za każdą kromkę zapracowanego chleba.

Za dźwięk pięknego słowa, za melodię śląskich pieśniczek, wzniosłe symfonie Beethovena, ulubione „Wołanie miłości” Martiniego, za moje niezaśpiewane a wymarzone arie. I za wzruszenia przy lekturze książek mojego ojca.

Dziękuję za szumiące łany zbóż, wszystkie zielone wiosny i złote jesienie, za czar zimowej nocy, tajemną mowę gwiazd, nuty kolęd przy choince. Za każdy przeżyty rok.

Dziękuję za czystość oczu dobrych ludzi, za wszelką dobroć, jaką od nich zaznałam, za wszystkie radości, smutki i cierpienia.

Dziękuję za wiarę i tęsknotę do błękitu. Teraz tam podążam. Muszę się rozstać z ziemskim światem. Idę na spotkanie z tymi, którzy żyli przede mną. Idę do Tego, który mnie stworzył.

Odchodzę, a was, którzy jeszcze w drodze, proszę: – Bądźcie dobrzy dla siebie! Cieszcie się każdą chwilą i nie myślcie o śmierci. Ona przyjdzie sama według wyroków Bożych.

Magdalena Szafron z d. Lysko

 

Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana.
Po to bowiem Chrystus umarł i powrócił do życia, by zapanować tak nad umarłymi, jak nad żywymi.

Rz 14, 7-12

Mój „pierwszy raz”…
ze śmiercią…

Nie… wcale nie w hospicjum. Jeszcze nie. Jeszcze broniłam się rękami i nogami przed podjęciem tej szalonej posługi. Boże zwariowałeś! Jak mogę czuć w sercu pęczniejące pragnienie czuwania przy umierających? Owszem, powiedziałam „Bądź wola Twoja”. Powiedziałam: „Zrób ze mną co chcesz, poślij mnie gdzie chcesz”, ale Boże no nie przesadzaj…
Opieka nad osobami z głęboką niepełnosprawnością intelektualną i fizyczną wystarczy. Wystarczy prawda…? Pamiętam mój pierwszy dzień w pracy. Pierwsze podopieczne- dorosłe kobiety. Większość w pampersach. Trzeba umyć, nakarmić. Niektóre leżące z głębokim czterokończynowym porażeniem mózgowym, część na wózkach, niektóre poruszają się samodzielnie. Maria ma autyzm, nie widzi. Uwielbia słuchać bajek i wierszy. Często wplata w ciszę zasłyszane urywki w stylu: „Gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała”. Wydaje się spokojna. Biorę ją pod rękę i dreptamy do łazienki. Nagle zaczyna krzyczeć, drapać mnie i szarpać. Jestem przerażona. Nie spodziewałam się, nikt mnie nie uprzedził. Chcę zrezygnować z tej pracy, uciec i nie wracać. Nie dam rady. Z wyrzutem warczę: „Gdzie mnie przysłałeś Boże? No gdzie?” W sercu słyszę: „Zostań”.
Jeszcze nie wiem, że za kilkanaście miesięcy przeprowadzę Marię na drugą stronę. Trafia do szpitala. Oddział wewnętrzny. Stan bardzo poważny, nierokujący na poprawę. Silne przynaglenie, by jechać do niej. Właśnie teraz. Kroplówka flegmatycznie przeciąga każdą kroplę. Agonia. Dziewczyna jest półprzytomna. Cierpi. Pierwszy raz trzymam ją za rękę. Na każdy dotyk reagowała agresją. A teraz… Przyglądam się mlecznobiałej skórze, smukłym palcom, siniejącym paznokciom. Teraz jest taka spokojna. Ryczę jak dziecko. Koronka. Druga dziesiątka różańca.
-Maryjo błagam przeprowadź swoją córeczkę na drugą stronę.
Kilkunastosekundowe przerwy między oddechami. Jest niewidoma, mimo to otwiera szeroko oczy jakby zobaczyła coś najpiękniejszego na świecie. Unosi brwi. Wyraz jej twarzy… Jakby pełny zachwytu. Wiem, że nie jesteśmy tu same. Przestaje oddychać. Patrzę na nią. Pierwsza śmierć. Zabrali już jej ciało do chłodni. Najtrudniejszy był moment, kiedy przyjechały siostry. Chciały się z nią pożegnać. Weszłam z nimi. Rozpinają plastikowy worek. W pierwszym odruchu chciałam powiedzieć, żeby przykryli ją kocem, bo zmarznie. Zapomniałam, że to tylko ciało. Tylko opakowanie duszy, która wyfrunęła ku niebu. Siostry jadą do sklepu po gołębią sukienkę i pastelowe balerinki z tiulowymi pomponami. Zamykam oczy. Widzę Marię jak tańczy na łące. Jak baletnica. Pompony rytmicznie podrygują. Jest piękna. Uśmiechnięta. Zdrowa. Oczy są błyszczące, bez bielma ślepoty. Miodowo-oliwkowe. Widzę wyraźnie ich kolor. Ja wracam do domu. Migrena rozsadza moją głowę. Dziękuję Bogu za to doświadczenie. Czuję, że byłam na swoim miejscu. Tam gdzie mnie chciał, tam, gdzie mnie zaprosił.
Nie mogę zasnąć. Jest grubo po północy. Wewnętrzne przynaglenie, by przeczytać bieżącą Ewangelię i rozważania. Już na kolejny dzień.
Fragment o namaszczeniu Jezusa. (Łk 4,14-22).
„Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i posłał mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie…”
W komentarzu czytam: „Jak rozpoznać namaszczenie? Namaszczenie jest rodzajem działającej w nas siły, dzięki której jesteśmy pociągani ku czemuś. Wyraźnie czujemy, że Jezus nas do czegoś zaprasza. Namaszczenie odkrywamy również dzięki mocy, sile, która w nas jest. Jeżeli Jezus do czegoś nas powołuje, również daje nam potrzebną siłę, której źródłem jest namaszczenie. To właśnie dzięki tej sile, która jest mocą i siłą Chrystusa, otrzymujemy np. łaskę współczucia i opieki wśród umierających. Nawet jeśli po ludzku miałoby się ochotę uciec.”
Przepływa przeze mnie fala gorąca i głęboki spokój. Prosiłam Niebo, by mówiło do mnie dużymi literami. Większymi juz chyba nie mogło. Wierzę… Wierzę Panie, że mnie uzdalniasz…
Marta Przybyła

Jak baranek…

„Jedno z moich pierwszych wejść na oddział.
Wcale nie zabiegał o moją uwagę, nawet nie zauważył, że weszłam. Ujął mnie tak po prostu. Podeszłam do łóżka i spojrzałam w jego oczy. Zawsze patrzę w oczy. Chcę je zapamiętać. Są jak linie papilarne. W tym konkretnym arcydziele, Bóg Ojciec zmieszał na palecie farb oliwkową zieleń i odrobinę szarości, wieńcząc całość tęczówek muśnięciem płynnego miodu. Była w tym staruszku ogromna pokora i jakaś taka zgoda na to co przeżywał.
„Jak baranek, który milczy, gdy go strzygą”.
Odkrztuszał gęstą krew. Bardzo starał się nie zabrudzić pościeli, nie chciał robić „kłopotu”. Czy w takim stanie można o tym myśleć…? Nie mógł dosięgnąć dłonią do miski. Podałam i trzymałam przez chwilę aż odkaszlnie, po wszystkim wytarłam jego usta. Spojrzał na mnie z ogromną wdzięcznością. Z ruchu warg odczytałam bezgłośne „DZIĘKUJĘ „. Znokautował tym moje serce, rozłozył je na łopatki…Zerkając na zakrwawioną chusteczkę zorientowałam się, że nawet nie miałam czasu pomyśleć o rękawiczkach. Wielki pokój w sercu mówił, że nie po to mnie tu Jezu przysłałeś, żebym się czymkolwiek zaraziła.
Usiadłam przy nim i ścisnęłam jego dłoń. Modliłam się na różańcu.
„W godzinę śmierci naszej” nabiera wręcz namacalnego wymiaru.
Jego nieobecny wzrok ożywił się nagle. Patrzył tuż obok mnie, ale nie na mnie. Ogromne zainteresowanie i jakby zachwyt… Trwało to kilka minut. Po chwili zasnął.
Kilka razy doświadczyłam tej wielkiej łaski uchwycenia spojrzenia, rejestrującego rzeczywistość dla mnie niewidzialną. Ten niesamowity wyraz oczu i czasem podnoszące się ręce, jakby w odpowiedzi na czyjeś wyciagnięte ramiona.
” I otrze z ich oczu wszelką łzę,
a śmierci już odtąd nie będzie.
Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu
już [odtąd] nie będzie,
bo pierwsze rzeczy przeminęły”
Marta Przybyła

 

Nie płaczemy nad tymi,

Którzy odeszli.
Płaczemy nad pustką
Jak po wyciętym drzewie,
Jak po zburzonym domu.
Płaczemy nad niewypowiedzianym „przepraszam, kocham, dziękuję …”
Płaczemy nad przytuleniem
I uściskiem dłoni,
które się nie dokonały.
Oni już przecież są po drugiej stronie.
Ich podłoga jest naszym sufitem.
Polerują taflę nieba,
rozmazując chmury bosymi stopami.
Pamiętają,
Patrzą,
Czekają,
By dopełnić
Niedokończony dotyk
I słowo,
które ugrzęzło w gardle…
#tusięŻYJEażdośmierci

To prawda. Niektórzy umierają zdecydowanie za szybko. Dla mojego 28-letniego syna również nie pora było umierać. Odszedł tak nagle i niespodziewanie. Niezbadane są wyroki Boskie. A  życie toczy się dalej.


Tak właśnie się czułam. Życie nagle straciło sens mimo, że nie był moim jedynym dzieckiem. Potrzebowałam czasu by wrócić do życia. W tej pustce odnalazł mnie Jezus. Widocznie tak miało być.
Zofia Nędza

Śmierć dziecka jest jak zniknięcie gwiazdy,
która raz na zawsze zmienia nocne niebo.
Małgorzata Warda.

Kiedy umrzesz, nie martw się, za Twoje ciało…
Twoi krewni zrobią wszystko, co trzeba zgodnie z ich możliwościami.
Umyją Cię
Ubiorą Cię
Wywiozą Cię z domu i zabiorą
na Twój nowy adres.
Wielu przyjdzie na Twój pogrzeb, żeby się „pożegnać”.
Niektórzy odwołają zaręczyny,
a nawet opuszczą pracę,
żeby pójść na Twój pogrzeb.

Twoje rzeczy, nawet tego, czego nie lubiłeś pożyczać, będą sprzedawane, rozdawane lub spalone:
Twoje klucze
Twoje narzędzia
Twoje książki
Twoje płyty
Twoje buty
Twoje ubrania…

I bądź pewna , że świat nie zatrzyma się i zapłacze za Tobą.

Gospodarka będzie kontynuowana.
W swojej pracy zostaniesz zastąpiona.
Ktoś z tymi samymi lub lepszymi zdolnościami, przejmie Twoje miejsce.

Twój majątek pójdzie do Twoich spadkobierców…

Ludzie, którzy znali Cię tylko z twojego wyglądu powiedzą:
„Biedna kobieta !”
albo
„ona świetnie się bawiła!”

Twoi szczerzy przyjaciele będą płakać kilka godzin lub kilka dni, ale potem wrócą do śmiechu.
Twoje zwierzęta przywykną do nowego właściciela.
Twoje zdjęcia przez jakiś czas powiszą na ścianie albo będą nadal na jakimś meblu, ale potem zostaną schowane na dno szuflady.
Ktoś jeszcze usiądzie na Twojej kanapie i będzie jadł przy Twoim stole.

Głęboki ból w Twoim domu będzie trwał tydzień, dwa, miesiąc, dwa, rok, dwa…
Potem zostaniesz dodana do wspomnień.
I wtedy Twoja historia się skończy.
Skończyło się wśród ludzi, skończyło się tutaj, skończyło się na tym świecie.

Ale zacznij swoją historię w swojej nowej rzeczywistości… w swoim życiu po śmierci.

Wartość straciło:
Ciało
Piękno
Wygląd
Nazwisko
Komfort
Kredyt
Stan
Pozycja
Konto bankowe
Domy do wynajęcia
Samochód
Zawód
Tytuły
Dyplom
Medale
Trofea
Przyjaciel
Miejsca
Małżonek
Rodzina…

W swoim nowym życiu potrzebujesz tylko swojego ducha i odwagi, którą tu zgromadziłaś.
To będzie jedyna fortuna, na jaką tam będziesz mogła liczyć. Ta fortuna jest jedyną rzeczą, którą weźmiesz. Kiedy żyjesz życiem miłości do innych i w pokoju z bliźnim, uzbierasz swoją duchową fortunę.

Dlatego staraj się żyć i być szczęśliwą gdy tu jesteś, bo jak powiedział… Franciszek z Asyżu;

„Stąd nie weźmiesz tego, co masz.
Weźmiesz tylko to, co dałeś
To Twoje życie, ciesz się nim w pełni,
Jakby to był Twój ostatni dzień…..”

OSTATNIE ZYCZENIE…

Kiedyś ktoś chciał zrobić ze mną wywiad i wysłał mi dwadzieścia pytań. Przedostatnim było: Co jest na twojej „bucket list”? To znaczy: co bardzo chciałbyś zrobić przed śmiercią??..
Kiedy spytałem o to ostatnio mojego szefa, padre Luca, co jest na jego “bucket list”, liście ostatnich życzeń – odpowiedział – najbardziej, to wolałbym nie mieć takiej listy!! Często nam w życiu nie wychodzi i stajemy sie ofiarami samych siebie. Tak jakby coś a raczej “ktoś” najwyraźniej się cieszył kiedy zaczynamy w siebie wątpić. Wszyscy mamy swoje marzenia które byśmy chcieli urzeczywistnić. A już szczególnie w momencie w którym poznalibyśmy nasz „termin”. Trzy lata temu, rozmawiałem z moim przyjacielem księdzem, który był kapelanem w szpitalu. Opowiadał mi o gościu, który dowiedział się, ze jego termin gwarancji kończy się za parę tygodni. I co zrobił? Zrobił imprezę! Zaprosił wszystkich bliskich i przyjaciół na „wieczerze” – ostatnia. Chciał im podziękować za wszystko, przeprosić i się z nimi pożegnać! Miał facet ikrę – muy macho – mocny gość. Tylko, ze … my wcale nie musimy mieć „terminu”, żeby organizować takie imprezy. Chcesz się nauczyć chińskiego? – ucz się! Chcesz objechać świat dookoła? – pakuj manele i jedz! Chcesz się z kimś pogodzić? – wyciągnij rękę. Nauczyć się latać? – organizuj sobie lotnie. Chcesz napisać książkę? – pisz! Komuś wybaczyć? – przytul go! Zbudować dom – buduj! Poznać piękną kobietę? – szukaj! Wleź na Mount Everest? – kupuj bilet do Nepalu i leć! Przeprosić za twoje błędy i słabości? – uśmiechnij się! Zacząć jeszcze raz od nowa? – pocałuj gębę w lustrze i naprzód! Na co czekasz??? Ułatwię to wam. Nie musicie czekać na wyrok żeby robić listę… Róbcie to tu i teraz!!! A kiedy będziecie bardzo chcieli to zrobić i usłyszycie czyjś głos w swojej głowie, ze nie dacie rady – to pamiętajcie – łże…
Agostino Lewandowski

Żal

Żal że się za mało kochało
że się myślało o sobie
że się już nie zdążyło
że było za późno

choćby się teraz pobiegło
w przedpokoju szurało
niosło serce osobne
w telefonie szukało
słuchem szerszym od słowa

choćby się spokorniało
głupią minę stroiło
jak lew na muszce

choćby się chciało ostrzec
że pogoda niestała
bo tęcza zbyt czerwona
a sól zwilgotniała

choćby się chciało pomóc
własną gębą podmuchać
w rosół za słony

wszystko już potem za mało
choćby się łzy wypłakało
nagie niepewne
ks. Jan Twardowski

Świadectwo 18-latki:
Słowo “świadectwo” łączyłam dotąd z opisem czegoś niezwykłego w wymiarze metafizycznym – cudzie, czymś niewytłumaczalnym logicznie czy medycznie. Zbierając się do napisania swojego mini świadectwa – przez dobre 3 miesiące – nie wiedziałam czy tak naprawdę do jednego z nich należy. Nie zostałam uzdrowiona fizycznie, lecz duchowo. I wszystko w równie boskim tempie – bo w przeciągu jednego dnia – 30 marca 2020 roku. Do tego dnia ubiegłego roku z zewnątrz byłam zupełnie normalną dziewczyną – wierzyłam zgodnie z tradycją, po poznaniu idealnego chłopaka czasu zaczynało magicznie brakować, a Bóg był potrzebny wyłącznie w problemach. Wiedziałam, że coś jest nie tak, nie chciałam być niedzielną katoliczką, ale pojęcie nawrócenie myliłam z czymś co następuje w życiu tylko raz i bardzo zauważalnie.
Wracając, tworzyliśmy z moim Młodzieńcem (bo tak go nazywam) niezwykle udaną parę. Żartobliwie byliśmy porównywani do małżeństwa Curie – oboje wszechstronnie umiłowani w nauce. Jesteśmy do siebie bardzo podobni wizualnie, ale i duchowo. Mimo to czas sprzed ubiegłego marca wcale nie jest mi miły, idealni byliśmy tylko z obrazka – nie wpuszczaliśmy między siebie Boga. To sprowadza mnie też do stwierdzenia, że doznałam całkowitego uzdrowienia duszy. Mój Młodzieniec od lutego ubiegłego roku stawał się coraz bardziej senny w ciągu dnia, coraz mniej skupiony. Jego rodzina bardzo starała się coś z tym zrobić, więc chcieli żeby całkowicie zrezygnował z elektroniki na jakiś czas, podejrzewając że może jej nadmiar tak na niego działa. Wiadomo jak do tego podeszłam, tym bardziej że chwilę po zamknięciu liceów telefon = ja. Trwałam w takim niezadowoleniu około 3 tygodni. Któregoś dnia przy okazji napisał mi, że rodzice zabierają go na rezonans, żeby wykluczyć najgorsze. Właśnie 30 marca w ciągu dnia – co niespotykane- Mikołaj zadzwonił do mnie. Odebrałam z lekkim zrezygnowaniem, a to co usłyszałam miało zrujnować moją dotychczasową rzeczywistość. Guz mózgu – glejak … Jak się potem dowiedziałam, szanse przeżycia najwyżej jednego roku od diagnozy. Akurat mózg – paradoks – można pomyśleć, bo mój Młodzieniec to niebanalnie inteligentna osoba planująca studia za granicą…
Kilka następnych miesięcy mojego życia w dobie pandemii można określić jako groteskowe. Widziałam go ostatni raz w bujnych włosach przez telefon,za moment zobaczyłam go już łysego. Również w trakcie rozmowy wideo czekaliśmy na pierwszą operację. Świat dla mnie się wtedy zatrzymał. Można pomyśleć – jak trwoga to do Boga – i aby potwierdzić to powiedzenie – tak się właśnie stało. Moje życie od wtedy… stało się kompletne. Trudno mi to mówić. Z czasem samowolnie zaczęłam doceniać wszystko. Każde dobre wyniki, każdy uśmiech. I choć normalnym dla mnie była chemioterapia, radiochemioterapia i widok szpitala przez telefon, dziękowałam za to. Nawet trudne chwile jak te, kiedy wiedząc, że jego odporność jest zaniżona musieliśmy spotykać się rzadko i w maseczkach utrzymując odstęp.
Mam wrażenie, że Ktoś pukał przez ponad rok do mojego serca i dopiero przez coś takiego byłam w stanie Mu otworzyć. Zaczęliśmy otwarcie rozmawiać z Mikołajem o Bogu, zapłonęła ta wiara, którą udawało nam się osiągać przed chorobą tylko na chwilę. Niezwykle pomagały nam Różańce, które codziennie odmawiał “Teoś” jak zwykliśmy mawiać, czyli ks Teodor na kanale Teobańkologia. Właśnie przed pierwszą operacją Mikołaja napisałam na grupie prośbę o modlitwę. Wokół tych transmisji toczyła się nasza modlitwa przez cały czas choroby, ta wspólnota stała się naszą rodziną. Pokazałam Mikołajowi te transmisje w połowie marca jeszcze przed chorobą z ogromną nadzieją otwarcia na modlitwę. Z czasem stało się to codziennym pewnikiem, których Mikołaj często nie mógł się doczekać. Modliliśmy się codziennie widząc siebie przez kamerki – bardzo często w szpitalu. Mój Młodzieniec mimo przebywania z kilkoma osobami w sali brał słuchawki i konsekwentnie każdego dnia odmawiał Różaniec z “Teosiem”. Niezwykle przeżywaliśmy modlitwy wstawiennicze, najbardziej te za osoby z rakiem i o odmienienie rodzin. Pamiętam jak wyjątkowo często ksiądz Teodor modlił się za osoby z chorobami w głowie. Otwierało to nas, zwiększało pokorę, skłoniło do odmawiania Nowenny Pompejańskiej, którą pierwszą odmówiliśmy “za grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy”. Jeżdząc na radioterapię Mikołaj zmawiał dwa różańce, a wieczorem zawsze byliśmy razem “na Teosiu”. Drugą nowennę ja zmawiałam za stan Mikołaja i swój, ponieważ na drodze stresu zachorowałam na kilka miesięcy. Mikołaj natomiast nie powiedział mi o co modlił się w swojej drugiej nowennie.
To osoba naprawdę skromna – myślę, że tego uczyć od Niego będę przez całą swoją drogę. Przedkładał nad swoje obowiązki pomoc innym do tego stopnia, że mając zaległości po operacji, nawet w ciągu chemioterapii pomagał znajomemu w matematyce. Jestem pewna, że nie modlił się w niej wyłącznie o siebie. Pamiętam dokładnie jak wyglądały wtedy nasze rozmowy- zmieniliśmy się na lepsze nie do poznania (dla tej mnie sprzed roku) . Byliśmy bardzo silni, płakaliśmy z tego powodu przy sobie tylko raz. Przekazywaliśmy sobie tę siłę i żadne z nas nie mogło nagiąć tego balansu. Nie mieliśmy serca, żeby spowodować osłabienie w nadziei. Dlatego ani razu nie pytaliśmy siebie – co jeśli z tego nie wyjdzie? Nie widzieliśmy złego wyjścia – całą ufność złożyliśmy w Panu, a ja z czasem rozumiałam, że cokolwiek miałoby się stać będzie właściwe i przyjmę to. Podtrzymywaliśmy się radością, co dziwiło i uszczęśliwiało Jego rodzinę. W najszczerszych momentach przyznaliśmy przed sobą, że jesteśmy wdzięczni za tę chorobę.
Stan Mikołaja z świetnego na początku leczenia uległ zdecydowanemu pogorszeniu we wrześniu. Po miesiącu oczekiwania na rezultaty kolejnego leczenia, które trwało całe wakacje dowiedzieliśmy się, że nie przyniosło one skutku. A to właśnie w radioterapii pokłada się całą nadzieję. Sama dowiedziałam się tego przez telefon, w szkole- nie mogłam wtedy nawet wyjść z klasy. Pojawiły się kolejne dwa guzy. I rozpoczął się wtedy najgorszy dla mnie okres naszej historii. Widziałam jak z dnia na dzień jest coraz gorzej. W październiku mój Najdroższy zaczął zapominać najprostszych rzeczy, z czasem nawet tych gruntownych. Mimo to kiedy jeszcze pamiętał prosił o włączanie Różańców o 20.30 i odmawiał nowennę. Czułam jak go tracę. Przyjeżdzałam do jego domu wiedząc, że poświęcam mój czas, a w jego pamięci tego za chwilę nie będzie . Czułam, że nie przyjeżdzam już do niego, nie wiedziałam obok kogo siedzę. Nie wiedziałam co wtedy myśleć, ani co najważniejsze – o co w takim stanie się modlić? W głowie miałam okropne myśli. Leżąc w łózku, kiedy Mikołaj mógł jeszcze rozmawiać ze mną przez telefon, zapytałam go jedyny raz (wiedziałam, że za chwilę nie będzie tego pamiętał) co jeśli zostanę sama. Miałam w oczach łzy, nadal je mam kiedy o tym piszę. Odpowiedział, że nigdy nie będę sama, nigdy mnie nie zostawi.
Zdziwiłam się, bo to przewyższało jego możliwości w tym stanie. Pewnego wieczoru nagle zaczął mówić pełnymi zdaniami. Powiedział do mnie delikatnym głosem : Pokażę Ci to wszystko… Pokażę Ci te wszystkie…wspaniałości. Mówił, że musi mi pokazać „ten piękny czerwony samochód! „(jego wymarzonym autem był czerwony Mustang) po czym kiedy wstał do telefonu żeby mi go “pokazać” wszystkiego zapomniał i życzył mi dobrej nocy.
A ja pewnego dnia modląc się w trakcie modlitwy wstawienniczej usłyszałam wyraźne zdanie: Miłością do niego nauczyłem Cię miłości do Mnie… Usłyszałam to wieczór przed wieściami o progresji choroby – we wrześniu. Płakałam z całych sił jakie miałam, a do mojej głowy zaczęły przychodzić coraz to kolejne myśli. Zrozumiałam co się stanie, mimo, że odpierałam to jak tylko mogłam, przeraźliwie płacząc, oddałam wszystko co mam Jezusowi. Czując że nasze tory powoli się rozchodzą, zupełnie nie mogłam się z tym pogodzić. Wybierając sobie ubrania, z tyłu głowy miałam przekonanie, że dobrze, że są czarne. Przerażały mnie te myśli, nie byłam na coś takiego gotowa. Poruszyły mnie słowa, które ksiądz Teodor powiedział na transmisji: nie pytaj “dlaczego”, spróbuj stać pod Krzyżem, jak Maryja, ona tylko i aż stała. Zrozumiałam, że muszę trwać przy Mikołaju, czułam tę potrzebę, chociaż wcale już siebie nie przypominał i jedyne co robił sam to oddychał. Zakładałam sukienki, chociaż już nie widział, robiłam dla niego ciasta. Siedząc przy nim modliłam się i nuciłam melodie śpiewane na Różańcach.
Dopiero 25 listopada odczułam na Różańcu, po długim czasie, potrzebę modlitwy o niego, ale nie o jego stan. Zrozumiałam w mniej niż ułamek sekundy, że mam pomodlić się o jego duszę. Też tego dnia patrząc na Jego zdjęcie przysłane przez jego siostrę udało mi się wśród wielu łez ulgi spojrzeć na tę osobę – tak niepodobną do człowieka, który tyle mi dał – jak na wcześniejszego Młodzieńca. To było coś niesamowitego…Zaczęłam wszystko rozumieć, że choć nie potrafię sobie tego wyobrazić, czeka na mnie jeszcze piękniejsza droga. A teraz zatroszczę się z miłości do Mikołaja, o Jego Drogę. O to, co najważniejsze, o jego Dobro – życie wieczne.
Jak się okazało nie dłużej niż 1,5 godziny później tego dnia(wtedy kiedy kończą się ukochane Różańce na Teobańkologii), mój Młodzieniec “odfrunął”. Widziałam moją rodzinę, która przytulała się do mnie, a ja bezwładnie pozwoliłam podnieść ręce do uścisku. Nie było mnie tam. Jedyne co mogłam, to wyszeptać w najszczerszym uśmiechu: “Chwała Panu…”.

Dzisiaj, ponad 3 miesiące po tym wydarzeniu odkrywam siebie na nowo. Na pogrzebie mojego Młodzieńca cały czas się uśmiechałam – dziękowałam w sercu za to, że nikt nie widzi mojego uśmiechu pod maseczką. Przepełniała mnie ogromna nadzieja i duma z Mikołaja, której nie można wyrazić żadnymi słowami. Fakt, że jakkolwiek pomogłam Mu w drodze do Ojca tak mnie onieśmielał, że wolałam nawet o tym nie myśleć. Płakałam w samotności ze szczęścia, że to właśnie mój Najdroższy tak pięknie tam wstąpił. Po takim czasie nie sposób zliczyć ile dziwnych myśli przebiega mi czasem po głowie, ale wiem, że nie ma mi czego współczuć, tylko modlić się o dalszą siłę ? Trwam właśnie w nowennie pompejańskiej o duszę mojego Młodzieńca. Czuję ogromną siłę i dobroć Boga, który zdecydował się postawić na mojej drodze takiego człowieka, który ukształtował moją wartość w swoich oczach i pewność siebie. Miłość, którą obdarowywał mnie Mikołaj, pomaga mi zrozumieć Miłość, która wylewa i wylewała się na mnie przez każdą sekundę dotąd. Wiem, że wejdę w dorosłość z wartościami, których nie da się podważyć w moim sercu. Wiem, że Prawda jest tylko Jedna. Bez niej nic nie jest piękne.

Sen
Pewnej kobiecie zmarł synek. Kobieta bardzo rozpaczała.
Którejś nocy synek przyśnił się jej. Szedł drogą ubitą kamieniami a przed nim łąka i zieleń nadnaturalnej piekności. Dziecko dźwiga wiadra pełne wody, chce wejść na tę łąkę ale co się zblizy droga wydłuża się i łąka się oddala. Dziecku chce się pić a nie może napić się nawet kropli z wiader musi dojść do łąki i napić się wody źródlanej, ale dojść nie może.
Matka podchodzi do dziecka i mówi:
– „Syneczku postaw wiadra i pobiegnij na łąkę i możesz napić sie wody z wiadra, będzie Ci lżej”.
– „Nie mamusiu nie mogę Te wiadra to nie wiadra wody to wiadra twoich łez, a jedna łza waży tyle co tysiące wiader wody”.
Matka obudziła się, przestała rozpaczać a pomodliła się za swojego synka. Następnej nocy synek znowu jej się przyśnił. Tym razem szczęśliwy, uśmiechniety biegał po łące, bawiąc się ze zwierzętami, a dalej stał ładny domek. Matka spytała synka czemu taka zmiana. Synek jej odpowiedział:
– „Widzisz mamo każdy z nas popełni jakiś grzech, choćby najmniejszy. I żeby dojść do tej łąki, do tego domu musimy odbyć pewną drogę. Droga ta zależy też często od naszych bliskich. Jeśli popadają w rozpacz tak jak Ty droga nasza się wydłuża. Każda łza jest ciężarem nie do zniesienia i długością nie do zmierzenia. Każda modlitwa skraca drogę. Gdybyś nie rozpaczała już dawno bym tu był. Musisz też wiedzieć że często rozpacz zamyka nam na zawsze możliwość spotkania i zamieszkania razem w tym domu.”

Anioł Śmierci zapukał do drzwi domu pewnego człowieka.
– Wejdź i rozgość się – powiedział mężczyzna. – Czekałem na ciebie.
– Nie przybyłem tu na pogawędki – powiedział Anioł – ale żeby zabrać twoje życie.
– A cóż innego mógłbyś mi zabrać?
– Nie wiem. Ale wszyscy, kiedy przychodzę, chcieliby, żebym wziął cokolwiek, byle nie ich życie. Gdybyś wiedział, jakie mi czyniono propozycje!
– Ale ja niczego dać ci nie mogę. Radości, jakie mi ofiarowano, przeżyłem. Zmartwienia rzuciłem na wiatr. Problemy, wątpliwości, niepokoje spaliłem za sobą, by móc się ogrzać przy ogniu nadziei. Dóbr doczesnych wyrzekłem się. Uśmiech podarowałem tym, co mnie o niego prosili; serce – tym, których kochałem i którzy mnie kochali. Swoją duszę powierzyłem Bogu.
Zabierz więc moje życie, bo nie mam nic innego do ofiarowania.
Wtedy Anioł Śmierci uniósł tego człowieka w ramionach i stwierdził, że jest lekki jak piórko, a Pan otworzył na oścież bramy Raju, bo przez nie miał wejść święty.
Pier D’Aubrigy
Nic ze sobą – oprócz siebie nie zabiorę
Może tylko ptasie pióro – trzepot losu
Bo nam zawsze stąd odchodzić jest nie w porę
Choć na życie przecież to jedyny sposób.
Nic ze sobą oprócz siebie nie zabiorę
Nawet nędzarz tu zostawi w spadku biedę
Do wieczności dobierając aureolę
Tak starannie jak to czynił już niejeden.
Bo jak latarnie – zgasną oczy
Co wypatrują sobą – wzroku
Tych, których pejzaż już się stoczył
W ten nienagannie święty spokój.
Nic ze sobą oprócz siebie tam nie wezmę
Może tylko jakąś karę, jakąś winę
I melodię którą nucił smutny klezmer
Rozstrojonym rozkoszując się pianinem.
Nic ze sobą oprócz siebie nie zabiorę
I odejdę jak nostalgia w kontur cienia
W dno pamięci, które przecież nie jest skore
By o życiu się wyprosić zapomnienia.
Krzysztof Cezary Buszman

POŻEGNANIA.

Jeszcze raz obejrzę się za siebie, chociaż wszystko dokładnie pamiętam.
I choć niektórych twarzy już nie zobaczę, to w moim sercu i pamięci pozostaną na zawsze.
Jeszcze raz zamyślę się nad swoim losem, chociaż wiem, że niczego tu nie zmienię.
Choć to jedno chciałbym jeszcze raz powtórzyć, by bardziej kochać tych, których za mało kochałem.
G. Sz.

Czy jesteśmy gotowi na spotkanie z Panem? Przecież to może nastąpić w każdej chwili. Możemy nawet nie zdążył napisać listu, tak jak zrobił to ten nieznany żołnierz.

Co jest dla mnie w życiu najważniejsze? Czy gonię za bogactwem?

Ale po co?…

Taka bywa smutna prawda.

W rzeczywistości jest tak.

Zmarł pewien człowiek.
W pewnym momencie zobaczył, jak Bóg zbliża się z walizką.
I Bóg powiedział:
– Czas już iść.
Zdziwiony mężczyzna zapytał:
Już tak wcześnie? Miałem wiele planów…
– Przepraszam, ale twój czas nadszedł.
Co przyniosłeś w walizce? Zapytał mężczyzna.
I Bóg odpowiedział:
– To należy do Ciebie.
Co należy do mnie? Czy przynosisz moje rzeczy, moje ubrania, moje pieniądze?
Bóg odpowiedział:
– Te rzeczy nigdy nie należały do Ciebie, były ze świata.
Czy przyniosłeś moje wspomnienia?
– Te nigdy nie należały do Ciebie, były z tamtych czasów.
Czy przynosisz moje talenty?
– Te nigdy nie należały do Ciebie, były darami.
Czy zabrałeś moich przyjaciół, członków mojej rodziny?
– Przepraszam, ale nigdy nie należały do Ciebie, oni byli drogą.
Czy przyniosłeś moje ciało?
– Te nigdy nie należało do Ciebie, ciało było prochem.

Potem człowiek rzucił walizkę, którą Bóg przyniósł ze sobą i otwierając ją, zobaczył, że jest pusta.
Ze łzami spływającymi po policzkach mężczyzna powiedział:
Czy nigdy niczego nie miałem?
– Każda chwila, w której żyłeś, była twoja.
Życie jest tylko chwilą. Chwilą tylko twoją.

Dlatego, kiedy otrzymujesz czas, wykorzystaj go w całości.
Żeby nic nie mogło Cię powstrzymać.
Żyj teraz, żyj swoim życiem i nie zapomnij być szczęśliwy i dobry, to jedyna rzecz, która jest naprawdę.
Materialne rzeczy i wszystko, o co walczyłeś pozostaje tutaj.
Doceniaj tych, którzy doceniają Ciebie, nie marnuj czasu z tymi, którzy nie mają dla Ciebie czasu.

Nic nie jest na zawsze, prócz miłości, którą dałeś i otrzymałeś przez całe swoje życie, bo to jest coś, co zachowasz do wieczności.
~ Sześćdziesiąt Sekund

Kres jest tak niewidzialny , jak początek.
Wszechświat wyłonił się ze słowa
i do słowa powraca (…).
Nadzy przychodzimy na świat
i nadzy wracamy do ziemi,
z której zostaliśmy wzięci.

Święty Jan Paweł II Papież Polak.?????? Rzym 2003 rok.

Jak myślisz co powiedzą Ci co staną nad Twoim grobem? O ten to miał fajną furę, czy kawał drania z niego było, czy ten to pomógł tylu osobom, napewno będzie w Niebie. Co zrobisz gdy Twój czas nadejdzie jutro? Nie wiesz czy się obudzisz rano? Nie wiesz czy jak będziesz jechał taxą to jutro nie przydzwonisz śmiertelnie w barierkę, bo gościu z taxi miał zator „z niewiadomej przyczyny”. Idź do Spowiedzi Świętej i żyj w łasce uświęcającej, bo nie wiesz kiedy śmierć zawita i zbieraj skarby w Niebie, bo tam ostatecznie jest Twój dom i weźmiesz tylko to co dałeś a nie wziąłeś. Amen.
Marta Serce

Pamiętaj, żeby obrać właściwy kierunek bo powrotu nie będzie…

„Najpiękniejszy nagrobek świata” (Salt Lake City, Utah) – tak opisują niezwykły grób Matthew Robisona, chłopca który przez całe swoje życie był przykuty do wózka inwalidzkiego. Rzeźba ukazuje go skaczącego w górę, wreszcie wolnego. Trzeba przyznać, poruszające.

 

Życie jest tylko snem w drodze do śmierci.

 

„Memento mori – przypomnienie, że nie da się uniknąć śmierci.”

Bardzo często w przeszłości używałem tych słów nie znając do końca ich głębokiego znaczenia.. Myśląc, że nawrócę się na starość, teraz bawiąc się i używając życia… Ale nawet jutra mogę nie doczekać. I zadaje sobie pytanie: czy ja jestem gotowy na spotkanie z Bogiem w tej chwili… na pewno stanę z bagażem złych rzeczy które zrobiłem, ale też z nadzieją na Zbawienie, skorzystania z łaski nawrócenia. Polecam nagranie ks Dominika Chmielewskiego „Sekret Świętych” trwa 5 minut a nie wymaga komentarza.
Krzysztof Rudnicki

Ci boją się śmierci, po których przyjdzie śmierć.
Ja nie boję się śmierci; Po mnie przyjdzie Jezus
Św. Teresa

Popatrz trochę inaczej na swoje istnienie. Człowiek dzisiaj jest, jutro go nie ma. Tępota ludzka i skamieniałość serca myśli tylko o teraźniejszości i nie potrafi przewidywać.

A gdybyś dzisiaj umarł? Bałbyś się śmierci? Gdybyś miał czyste sumienie, nie bałbyś się…
Lepiej więc unikać grzechu, niż uciekać od śmierci…
Dziś nie jesteś gotowy? A jutro?
Skąd wiesz, czy będziesz miał jakieś jutro?
Anna Dominika Pietrowska

Poczytny brazylijski pisarz Paulo Coelho zainspirowany pytaniem dziennikarza, jak wyglądałby jego pogrzeb, gdyby dzisiaj umarł, napisał felieton pod tytułem: „Mój pogrzeb”, w który czytamy między innymi: „Dziennikarz żegna się, a ja siadam do komputera, by napisać felieton. Wiem, że nikt nie lubi o tym rozmyślać, ale czuję się w obowiązku skłonić czytelników, by zastanowili się nad ważnymi sprawami dotyczącymi życia. A śmierć jest chyba z nich wszystkich najważniejsza. Zmierzamy przecież w jej kierunku, nie wiedząc, kiedy nas dosięgnie. Dlatego mamy obowiązek rozglądać się wokół, dziękując jej za każdą darowaną minutę, a także za to, że skłania nas do refleksji nad ważnością wyboru takiej czy innej postawy moralnej (…). Czy tego chcemy, czy nie, anioł śmierci na nas czeka”.
A nasze codzienne wartościowanie najczęściej wygląda trochę inaczej. Pochłaniają nas dziesiątki ważniejszych spraw niż ta najważniejsza, o której wspomina pisarz. Śmierć to bardzo ważna sprawa, bo jej świadomość przypomina nam, że mamy do dyspozycji wspaniały dar jakim jest czas naszego ziemskiego życia. Każda zmarnowana minuta jest nie do odzyskania. A zatem przeżyj ją jak najpiękniej, najszczęśliwiej, najowocniej w duchu dziękczynienia Temu, który ci ją darował. Piękna szczęśliwych chwil człowiek nie może zamknąć w granicach potrzeb materialnych, jak to jest w przypadku małego prosiaczka, któremu do szczęścia wystarczy wtulenie się w ciepły brzuch mamy i sutka ociekająca pysznym mlekiem.

Piękno ludzkiego życia wiąże się nieodłącznie z moralnymi wyborami, które bywają nieraz bolesne jak oderwanie prosiaczka od sutka z cieplutkim i smacznym mlekiem. A jest to nieraz konieczne, aby bliźni nie płakał przez nas. Jest to norma minimum, norma dla przeciętniaków, w pewnym sensie pasożytów życiowych. Norma, która rozwija w nas najpiękniejsze pokłady człowieczeństwa wyraża sie w słowach: wykorzystaj każdą minutę tak, abyś swoim szczęściem obdarzył jak najwięcej ludzi.

List do przyjaciół

Gabriel Garcia Marquez

Gabriel Garcia Marquez – 74-letni wybitny pisarz kolumbijski, autor słynnej powieści „Sto lat samotności”, laureat literackiej Nagrody Nobla z 1982 roku, był chory na nowotwór złośliwy układu limfatycznego. Pisarz wycofał się z życia publicznego i do swoich przyjaciół rozesłał niniejszy, pożegnalny list. że nie warto się zakochać na starość. Nie wiedzą bowiem, że starzeją się właśnie dlatego, iż unikają miłości!

Dziecku przyprawiłbym skrzydła, ale zabrałbym mu je, gdy tylko nauczy się latać samodzielnie. Osobom w podeszłym wieku powiedziałbym, że śmierć nie przychodzi wraz ze starością, lecz z zapomnieniem (opuszczeniem).

Tylu rzeczy nauczyłem się od was, ludzi… Nauczyłem się, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę.

Nauczyłem się, że kiedy nowo narodzone dziecko chwyta swoją maleńką dłonią, po raz pierwszy, palec swego ojca, trzyma się go już zawsze. Nauczyłem się, że człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, aby się podniósł. Jest tyle rzeczy, których mogłem się od was nauczyć, ale w rzeczywistości na niewiele się one przydadzą, gdyż, kiedy mnie włożą do trumny, nie będę już żył. Mów zawsze, co czujesz, i czyń, co myślisz. Gdybym wiedział, że dzisiaj po raz ostatni zobaczę cię śpiącego, objąłbym cię mocno i modliłbym się do Pana, by pozwolił mi być twoim aniołem stróżem.

Gdybym wiedział, że są to ostatnie minuty, kiedy cię widzę, powiedziałbym „kocham cię”, a nie zakładałbym głupio, że przecież o tym wiesz. Zawsze jest jakieś jutro i życie daje nam możliwość zrobienia dobrego uczynku, ale jeśli się mylę, i dzisiaj jest wszystkim, co mi pozostaje, chciałbym ci powiedzieć jak bardzo cię kocham i że nigdy cię nie zapomnę.

Jutro nie jest zagwarantowane nikomu, ani młodemu, ani staremu. Być może, że dzisiaj patrzysz po raz ostatni na tych, których kochasz. Dlatego nie zwlekaj, uczyń to dzisiaj, bo jeśli się okaże, że nie doczekasz jutra, będziesz żałował dnia, w którym zabrakło ci czasu na jeden uśmiech, na jeden pocałunek, że byłeś zbyt zajęty, by przekazać im ostatnie życzenie. Bądź zawsze blisko tych, których kochasz, mów im głośno, jak bardzo ich potrzebujesz, jak ich kochasz i bądź dla nich dobry, miej czas, aby im powiedzieć „jak mi przykro”, „przepraszam”, „proszę”, dziękuję” i wszystkie inne słowa miłości, jakie tylko znasz. Nikt cię nie będzie pamiętał za twoje myśli sekretne. Proś więc Pana o siłę i mądrość, abyś mógł je wyrazić. Okaż swym przyjaciołom i bliskim, jak bardzo są ci potrzebni. Prześlij te słowa komu zechcesz. Jeśli nie zrobisz tego dzisiaj, jutro będzie takie samo jak wczoraj. I jeśli tego nie zrobisz, nigdy nic się nie stanie. Teraz jest czas. Pozdrawiam i życzę szczęścia!

Tłum. z jęz. hiszpańskiego: prof. Zdzisław Jan Ryn
Katedra Psychiatrii Collegium Medicum UJ,
ambasador RP w Chile i Boliwii w latach 1991-96.
Strona główna

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *