Prowadź mnie Panie…

Prowadź mnie Panie…

11 marca 2018

DLACZEGO WIERZĘ W CUDA???   – Dlatego !!!

Wielu ludzi pytało mnie w życiu, czy wierze w cuda? Odpowiadałem bez zająknięcia, jasne … z urzędu. Co innego mógłby odpowiedzieć ksiądz? – No a tak prywatnie, dalej mnie nagabywali. Tak prywatnie to powiem tak; dzisiaj po latach szwendania się po świecie i wielu rożnych przeżyciach z wieloma różnymi ludźmi w wielu rożnych miejscach, musiałbym być idiota do kwadratu gdybym nie wierzył. To nie zbiegi okoliczności – nie ma takich przypadków, w ogóle nie ma przypadków są tylko znaki. Taki mądry to ja jestem dzisiaj…po latach. Cale życie byłem zarozumiały bo myślałem, ze wiem o co w tym wszystkim chodzi. Jaki człowiek potrafi być głupi?! Dlatego chciałbym dać to świadectwo, żebyście zrozumieli, ze „za kotarą” jest coś … coś nieuchwytnego ale czasami można to poczuć. Albert Einstein kontemplując tą wielka harmonie Wszechświata i praw, które nim rządzą kiedyś powiedział: „Pan Bóg jest wyrafinowany ale nie jest złośliwy”. To znaczy zostawia ślady swojego działania na swoim stworzeniu i można go wyśledzić. I mi się to udało !!!

Miałem siedemnaście lat jak któregoś dnia moja babcia, święta kobieta, (jak wszystkie zresztą babcie) wola mnie i daje mi jakąś książkę, taki gruby buch. Jak się ma siedemnaście lat to jest się najmądrzejszym na świecie, wie się wszystko. Dziś to już jak ma się czternaście lat (google). Co to jest babcia !? – pytam. To jest o siostrze Faustynie o Koronce do Bożego Miłosierdzia, ona miała wizje …poczytałbyś coś pożytecznego. Wizje to ja tez miałem, po ostatniej prywatce (kiedyś to były prywatki!!!) – pomyślałem a głośno powiedziałem: babcia co ty mi tu dajesz, ja mam co czytać! – znowu coś wymyśliłaś? jakieś głupoty? To był rok osiemdziesiąty pierwszy. Mało kto wtedy odmawiał ta koronkę i mało kto miał czy znal obrazek Jezusa Miłosiernego z podpisem u dołu: Jezu Ufam Tobie.( dziś ma go prawie każdy praktykujący katolik a koronkę odmawia się w wielu kościołach przed tym obrazem). Oczywiście żadnej książki (to był dzienniczek siostry Faustyny) nie wziąłem. Babcia – stara i głupia!- tak wtedy pomyślałem, machnąłem ręka i poszedłem. Kiedy po latach, zostałem księdzem – zakonnikiem, a wcale nie chciałem (ale to osobny rozdział) to przebywając w różnych krajach w Europie czy gdzieś dalej, przestałem się w końcu dziwić, ze do którego kościoła bym nie wszedł to wszędzie wisi obraz: Jezu Ufam Tobie – przed którym odmawia się koronkę do Bożego Miłosierdzia !!! Ale gdy parę lat temu wylądowałem w Libii w Trypolisie wchodzę do kościoła – jedyny Kościół w „okolicy” najbliższy w Tunezji, dookoła świat muzułmański – wchodzę i widzę po lewej stronie Matka Boska Częstochowska – no wiadomo, nasi tu byli a po prawej przy ołtarzu jest! Obraz Jezusa Miłosiernego z podpisem: Jezu Ufam Tobie, tylko po angielsku. No to się wtedy zdziwiłem! Jak on tu trafił? I ciągle przed tym obrazem modlący się – głownie kobiety: Afrykanki, Latynoski, Europejki, Filipinki… I to była pierwsza lekcja, której mi udzielił Pan Bóg, drugiej udzielił mi parę miesięcy później. Woła mnie biskup Martinelli ( Włoch ale urodzony w Libii – to była włoska kolonia) i pyta: na Boże Narodzenie gdzie chcesz jechać na platformę czy z Celso na pola naftowe? ( my dużo jeździliśmy po rożnych miejscach odprawiać Msze święte, spowiadać, głosić kazania , katechezy głownie dla emigrantów. Ja w Sebha nawet bierzmowałem i udzielałem ślubu).
Kusiła mnie ta platforma (wiertnicza Eni przy wybrzeżu libijskim), ale puścić samego Celso mojego przyjaciela ( filipiński franciszkanin) taki szmat drogi – bo te pola naftowe znajdowały się głęboko na pustyni?!…
Wyjechaliśmy z Trypolisu późnym popołudniem, kiedy się trochę ochłodziło. Nocą się jedzie przyjemniej ale za to niebezpieczniej, trzeba uważać bo wielbłądy, które się szwendają po pustyni, kładą się na nagrzany asfalt a zderzyć się z nimi to gorzej niż trafić u nas dzika. Jechaliśmy calą noc i cały dzień. Jak ten Celso się na tych wertepach nie pogubił?! Dojeżdżaliśmy do tego campusu akurat kiedy wschodziły pierwsze gwiazdy. Kto był nocą na pustyni to wie o czym mowię. Kto nie był, nigdy tego nie zrozumie. To niebo!!! Te gwiazdy !!Tego nie da się opisać słowami. Po prostu nie da się. Był dwudziesty czwarty grudnia – Wigilia !! Ja sam sobie do dzisiaj zazdroszczę tego, co wtedy czułem.
W końcu dojechaliśmy. To był wielki camp, wiele firm z rożnych krajów. Na nas już czekali. Pasterkę odprawialiśmy na stołówce. Było prawie ze dwie setki chłopa. Większość to Azjaci, Hindusi, Wietnamczycy, Filipińczycy…Choinki nie było, ale była palma w światełkach i ozdóbkach. Na ścianie wisiał portret Kadafiego. Zawiesiliśmy obok Matkę Boską (dla równowagi), którą mój przyjaciel zawsze woził w samochodzie. Po Mszy świętej Celso mówi do mnie : weź rozdaj ludziom obrazki. On zawsze ze sobą woził rożne gadżety, żeby mieć co ludziom dać. Patrze co on wziął za obrazki…? oczywiście Jezusa Miłosiernego. Wziąłem te obrazki i rozdaje. Z tylu na obrazkach była wydrukowana modlitwa koronki – po angielsku, więc mowie ludziom – ja wam zaraz wyjaśnię jak się na tym modli. Wtedy podchodzi do mnie Hindus – (Hindus!!) i mówi – a co nam tu ojciec będzie tłumaczył? Przecież to koronka do Bożego Miłosierdzia!!!
Pomyślałem wtedy… gdyby trzydzieści lat wczesnej, kiedy moja babcia mi wsadzała ten obrazek z tą modlitwą – koronka do Bożego Miłosierdzia – do ręki a ja się z niej śmiałem i go oczywiście nie wziąłem – gdyby wtedy osobiście objawił się Archanioł Gabriel i mi powiedział: Gutek, dzisiaj tej koronki nie bierzesz ale za trzydzieści lat będziesz zakonnikiem, pojedziesz do kraju muzułmańskiego i tam pojedziesz na pustynię i na środku tej pustyni będziesz tą koronkę odmawiał razem z Hindusami i Wietnamczykami – to bym nie uwierzył !! Nie uwierzył !! A żeby było jeszcze ciekawiej to będzie to w Świętą Noc Bożego Narodzenia !!
Tą historię zawsze opowiadałem kiedy głosiłem rekolekcje czy misje w rożnych parafiach, przez ładnych parę lat. Cieszyłem się, ze mogę dać takie świadectwo z własnego życia o – dziś chyba – najbardziej znanym obrazie na tej planecie: Jezusa Miłosiernego z zawołaniem Jezu Ufam Tobie. Oraz związaną z nim modlitwą (tez już znaną w całym kościele) – Koronką do Bożego Miłosierdzia. Żałowałem tylko trochę, ze przygoda w jakiś sposób się zakończyła bo taka historia – opisana tu przeze mnie dość chaotycznie i w wielkim skrócie – nie może zdarzać się codziennie. Poza tym co tu jeszcze interesującego może się wydarzyć…?
Wiec gdyby parę miesięcy temu objawił mi się osobiście po raz drugi Archanioł Gabriel i powiedział: Gutek, ciekawie – to dopiero będzie ! Chyba znowu bym mu nie uwierzył.
Jakoś na początku listopada, któregoś dnia, kiedy siedzieliśmy przy stole Settimio, Luca Serwais i ja unicestwiając wielką michę capellini aglio olio, zadzwonił telefon. Dzwonił mój przyjaciel „don Ricardo” ( ks. Ryszard ). Słuchaj – mówi – jestem w tej chwili w Wilnie z paroma księżmi – a ty gdzie jesteś ? W Cori w naszym pod-rzymskim klasztorze. A nie chciałbyś przyjechać do Wilna wygłosić rekolekcje? Po litewsku ??!! – no co ty, nie – w polskim kościele! Pewnie żebym chciał. – No to masz tu proboszcza i się z nim dogadaj. No i się dogadałem.
Miałem mieć rekolekcje w kościele Świętego Ducha. Nic mi to nie mówiło. Tak naprawdę to Wilno nigdy mnie nie interesowało. Bardziej Lwów bo stamtąd pochodziła moja rodzina. Urodzony i wychowany w zachodniopomorskim, cale życie ocierałem się o „kresowiaków”. W mojej rodzinnej miejscowości jedna trzecia pochodziła z lwowskiego, jedna trzecia z wileńskiego a reszta z całej Polski. Tak naprawdę nie miałem wielkiego sentymentu do Wilna, toteż niewiele o nim wiedziałem. Tyle tylko, ze mój zakon, Trójcy Świętej miał tam kiedyś dwa wielkie klasztory. Ale były to czasy kiedy Polska graniczyła z Imperium Osmańskim. Jeden kościół i klasztor ponoć przetrwał. Musiałem więc sprawdzić co to jest za kościół do którego jadę. Okazuje się, ze w Wilnie mieszkała zanim trafiła do Krakowa, jakiś czas siostra Faustyna Kowalska – ta od mojego obrazka. Tu została namalowana pierwsza wersja obrazu – według jej wizji. W 1948 roku obraz trafił ni mniej ni więcej tylko do kościoła Sw Ducha, tam dokąd właśnie jadę. Kilkanaście lat temu został przeniesiony do sanktuarium. I właśnie w tym kościele rodził się i wzmacniał kult do Bożego Miłosierdzia, dziś tak popularnego na całym świecie.
Trochę zrobiło mi się ciasno, ale pomyślałem jak pięknie będę tu mógł wpasować moja historie.
Pod koniec listopada poleciałem do Warszawy a potem do Poznania, gdzie tez miałem prowadzić rekolekcje. Cały czas myślałem jak do tego Wilna dojechać. Loty z Berlina są. Są tez jakieś połączenia autobusowe z Warszawy. W końcu wpadłem na pomysł i namówiłem mojego przyjaciela Włodka żeby ze mną pojechał. Ma duży samochód, Voyagera będziemy mogli zabrać ze sobą trochę rzeczy żeby tam zawieść. Powiem w jednym zdaniu !! Jak się moi znajomi dowiedzieli, ze jadę do Wilna to darów i prezentów mieliśmy tyle, ze by to nie weszło do Tira !! To jest to co mi się w naszym narodzie najbardziej podoba: może i czasami brakuje nam rozumu – ale serca mamy wielkie jak stodoły!!! Mieliśmy wszystko: od zamrożonych ryb, książek, kiełbas, ubrań, słodyczy, po opłatki. WSS Społem!!! Starsi pamiętają…
Jak myśmy to zapakowali do dziś nie wiem. Pojechał z nami tez Łukasz, Włodka syn. Wyjechaliśmy nocą ze Szczecina i w południe szczęśliwie zaparkowaliśmy przed kościołem Sw Ducha w Wilnie. Proboszcz, ks. Tadeusz (w skali poczciwości od 0 do 10, jedenaście!! święty człowiek!) zakwaterował nas u sióstr. ( Mają swój dom trochę od centrum). Sióstr akurat nie było bo pojechały na jakieś spotkanie i miały wrócić późno w nocy. Poznaliśmy je na drugi dzień, były cztery. O siostrach powiem w ten sposób: myślałem w swoim zadufaniu, ze trochę w życiu widziałem. Zdawało mi się – nic nie widziałem. No, niektóre rzeczy to może jeszcze mnie tak nie dziwiły ,bo mnie ciężko zaskoczyć, ale to jak chciały Łukasza umówić na randkę ze swoją  znajomą (ale nie zakonnicą!) i jak się do tego cwanie zabrały – to przechodzi ludzkie pojęcie!! Ta akcja to zasługuje na osobny rozdział…
Rano, Niedziela, pojechaliśmy do kościoła. W zakrystii poznałem kościelnego. Z kościelnym zawsze trzeba dobrze żyć … więc go zagadałem. A ze był w moim wieku i mojej wadze (!) szybko się dogadaliśmy. Pyta mnie skąd jestem, więc odpowiadam, ze teraz mieszkam w Rzymie ale z Polski pochodzę ze Szczecina ( nie mowie , ze z Kamienia Pomorskiego ) bo pewnie nigdy o nim nie słyszał. Ale dodaję – a właściwie to z Kamienia Pomorskiego – a z Kamienia – odpowiada, ja tam byłem. Jużci, pomyślałem. No, ale stara się być przynajmniej miły.
Mam tam rodzinę – mówi. Taak? A jak się nazywają?
Aa zapomniałem… – ale kręci pomyślałem,
Ale mam tam tez kuzyna, jedzie dalej, a jego ojciec i mój to rodzeni bracia. – No to się nazywa tak jak ty !! wchodzę mu w słowo
No właśnie tak samo – mówi z uśmiechem… to znaczy jak – pytam
Iwancewicz…. Mietek!!! – wrzasnąłem
Tak, Mietek. – człowieku ja z Mietkiem osiem lat do podstawówki chodziłem to mój kumpel!!!
Jak się Janek ucieszył, jak ja się dziwiłem, a jak zdziwił się godzinę później Mietek jak do niego zadzwoniłem. No nieźle się zaczynają te rekolekcje – pomyślałem.
Po pracowitej Niedzieli wróciliśmy na noc do sióstr. Na drugi dzień rano próbujemy odpalić samochód – nic. Na wszystkie rożne sposoby – martwy. No nic, trzeba zorganizować jakiś transport. Rozmawiam z siostrami -a jedna w pewnym momencie mnie pyta: a o czym ojciec chciał dzisiaj mówić? O Bożym Miłosierdziu – odpowiadam, myśląc o tej mojej historii z obrazkami, o mojej babci, Celso, pustyni i całej reszcie.
A siostra wtedy – to ogoniasty, bo on bardzo nie lubi jak się mówi o Bożym Miłosierdziu. Popatrzyłem na nią jak przed laty na moją babcię kiedy mi ten obrazek wkładała do ręki…
Wyszedłem na dwór i krzyczę do Włodka – przestań walić tak w ten rozrusznik, nic nie pomoże. – Czemu? To nie rozrusznik – to ogoniasty! Jaki ogoniasty? – Siostra twierdzi, ze to sprawa czarnego…no…diabla!!
Włodek popatrzył na mnie bardzo wymownie…
No co..?! zacząłem się bronić. Od paru lat asystuje Ojcu Settimowi przy egzorcyzmach w naszym klasztorze i nie takie rzeczy widziałem..
Siostry są w porządku – mówi Włodek – ale czasami to jak coś palną… jak się właściwie nazywa ten ich zakon?
Siostry od Aniołów – odpowiadam i nagle zrobiło mi się bardzo, bardzo gorąco bo dotarło do mnie…
Piec minut później jechaliśmy naszym Voyagerem do kościoła a ja szeptem odmawiałem modlitwę, pierwsza modlitwę jakiej się w życiu jako dziecko, nauczyłem na pamięć…Aniele Boży stróżu mój , Ty zawsze przy mnie stój..
Po pierwszej Mszy sw miałem trochę czasu do następnej więc trochę pospowiadalem, posiedziałem w ławce. Podchodziły babcie żeby porozmawiać. W końcu zmarzłem i postanowiłem pójść do zakrystii. Przechodziłem kolo ołtarza, w którym był właśnie obraz Jezusa Miłosiernego, kiedy podeszła do mnie niepewnie taka babinka i pyta: a ojciec to jak do Rzymu wraca – samochodem. Nie odpowiadam – samolotem. Ach to nie , to nic, to nic… A o co chodzi – pytam. A bo chciałam żeby ojciec wziął trochę obrazków bo mam i to w rożnych językach – dodaje taka zadowolona. No nie wiem – myślę głośno, bo ja zawsze latam tylko z podręcznym bagażem. Aaaa tak to szkoda…mówi. Bo ja kazałam nadrukować i po francusku i po angielsku i po innemu. A jak ty masz na imię pytam? – Bożena. A ile tego masz ?A taki kartonik.. i po francusku i… Cos zaczyna kręcić- pomyślałem. Ale zanim do Rzymu to jadę najpierw do Polski – samochodem to mogę je wziąć – mowię.  Ooooo. Dobrze !! Bożena – pytam po co ty je kazałaś nadrukować w innych językach!!?? – Bo mi Jezus powiedział !! No tak, pomyślałem to załatwia sprawę. A nie powiedział Ci co masz z nimi zrobić – zapytałem trochę złośliwie.
Nie – powiedział tylko , ze kogoś po nie przyśle… Zrobiło mi się nagle duszno. Staliśmy pod tym obrazem. Ja tyłem, ale jakbym czul, ze się na mnie patrzy. Poczułem się jak emisariusz. Dobra – pomyślałem -wezmę je, gdzieś ten kartonik się rozda. W końcu zrobimy tez przyjemność starszej kobiecie. Bożena – w porządku, dawaj te obrazki – powiedziałem. Ooo jak dobrze!! zaczęła się cieszyć – ok. ok podrzuć je do zakrystii. Wszystkie ??? pyta – tak wszystkie. Naprawdę? – jeszcze się upewniała. Tak, tak, dawaj je tam po Mszy sw.
Kiedyś w naszym sanktuarium rozmawiałem z Patrizia. Myślałem ,ze jest Włoszką bo mówiła bez akcentu, ale jest Argentynką. Ma wielką pobożność do nabożeństwa Koronki Bożego Miłosierdzia. Kiedy jej powiedziałem, ze jadę do Wilna na rekolekcje bardzo się ucieszyła. To tam gdzie była siostra Faustyna i gdzie powstał pierwszy obraz i gdzie tak naprawdę wszystko się zaczęło – powiedziała – to na pewno nie jest przypadek, ze tam jedziesz. Dio e molto matematico – Pan Bóg jest dokładnym matematykiem – dodała z uśmiechem.
Wracaliśmy nocą naszym Voyagerem do Polski. Lukasz kierował, Włodek siedział cicho, ja myślałem…
Bożena się „przejęzyczyła”. To nie był jeden kartonik, to było dwanaście kartonów po piec tysięcy w każdym!! Po francusku, hiszpańsku, angielsku, portugalsku i polsku. Mieliśmy na pokładzie sześćdziesiąt tysięcy obrazków!!!!!
Przed laty jak uciekałem z Trypolisu kiedy wybuchła wojna, tez miałem w kieszeni na piersi obrazek i bardzo go przyciskałem. Zostałem uratowany…
Ty wiesz – mowię do Włodka – ile można uczynić dobra takimi obrazkami?
Gorący towar – odpowiada Włodek – „ogoniastemu” może się to nie spodobać…
Spoko – nie jesteśmy sami i pomyślałem o siostrach i o Aniołach.
Gutek – co my z tym teraz zrobimy – zapytał mój przyjaciel
Przypomniała mi się babcia, pustynia, pola naftowe, Hindusi, Celso, wszystkie te lata przedtem i potem, a teraz Wilno, Bożena… pomyślałem o tym wszystkim co możemy jeszcze przeżyć – aż mi się gęba uśmiechnęła….

Poza tym – dodałem na glos – nasz Pan Bóg jest – molto matematico.

18 marca 2018

….a bliźniego swego jak siebie samego” ….. Jezus z Nazaretu

Historia ta rozpoczęła się na pokładzie Daru Młodzieży, który pewnego dnia zawinął do portu w Las Palmas, gdzie akurat mieszkałem.
Chociaż chyba tak naprawdę zaczęła się wiele lat wcześniej w kapitularzu w naszej kamieńskiej katedrze w którym prowadzone były kiedyś lekcje religii. To było chyba jeszcze w epoce przedszkolnej. Babcie nas wtedy prowadzały na te lekcje. Od tego babcie kiedyś były. Pierwszą siostrą, bo to siostry nas uczyły religii, była siostra Klara. Rozdawała nam często takie obrazki do pokolorowania, które przedstawiały rożne sceny czy historie biblijne. Je się później wklejało do zeszytu i jak ksiądz chodził po kolędzie to mu się pokazywało a on później dawał nam obrazki. Pamiętam jak nam kiedyś dala taki obrazek: Pan Jezus (broda , długie włosy – musiał być on) w ręce kij a na ramionach owieczka. To był obraz do słynnej przypowieści i o zagubionej owcy, którą to później siostra nam opowiedziała i tłumaczyła. Ja pamiętam wtedy jako dziecko (i długo długo potem) nie rozumiałem jak to można było zostawić dziewięćdziesiąt dziewięć i pójść za tą jedną. I z tej jednej jeszcze się bardziej cieszyć niż z pozostałych. Wydawało mi się to nie w porządku, nie fair. Tak tez się wydawało faryzeuszom i wszystkim tym pobożnym uczonym w prawie, kiedy słuchali tego co mówił Jezus. Nie mogli zrozumieć dlaczego on się zadaje z taką hołotą. My to tak bardzo delikatnie mówimy: celnicy, grzesznicy i jawnogrzesznice!!! Ci biedni ewangeliści jak spisywali ewangelie to nie bardzo wiedzieli jak to cale szemrane towarzystwo opisać. Najchętniej by to pominęli, ale nie mogli bo to była prawda!!! A on im tłumaczył cały czas, ze to nie zdrowi potrzebują lekarza tylko chorzy. I przyszedł właśnie do nich – do grzeszników! Nawet apostołowie nie mogli tego zrozumieć, zresztą tak jak większość z nas dzisiaj. Bo taka jest prawda: cale życie będziecie uczciwi, będziecie chodzić do kościoła, ciężko pracować i dbać o swoje dzieci i wnuki, a drugi cale życie będzie kradł, pil łajdaczył się, ale przed śmiercią krzyknie Jezu..zmiłuj się!! … i tez będzie zbawiony. Czy to jest sprawiedliwe?! No czy to jest sprawiedliwe!!?? – Nie – to jest miłosierne.

Pan Bóg jest sprawiedliwy ale jest tez, na nasze szczęście , miłosierny.

Wiele lat później pewnego majowego wieczoru siedziałem w bibliotece uniwersyteckiej w Salamance. Zawsze mówiłem , ze biblioteka jest bardzo interesującym miejscem i to nie tylko ze względu na „zawartość”, ale tez na miejsce, w którym się spotykają najczęściej ludzie ciekawi świata, życia czy historii. (albo studenci)Tacy „poszukujący”… Ale to było w dawnych czasach, kiedy ludzie jeszcze czytali książki.
Do Salamanki trafiłem z Berlina, gdzie zostałem wyświęcony na księdza. Święcił mnie nieżyjący już Kardynal Sterzynski – nazwisko czysto germańskie. Pamiętam jak po święceniach mnie zapytał: No, Augustin to co chciałbyś teraz robić. Odpowiedziałem mu z prostotą – eminencjo, wszyscy księża czy zakonnicy chcą pracować z biednymi, to ja bym chciał z bogatymi – z nimi tez ktoś musi przecież pracować. Nie wymądrzaj mi się tu – powiedział – i trzepnął mnie w ucho. Znasz rosyjski?– zapytał. Trochę, jak każdy wychowany w komunie. Mianował mnie kapelanem emigrantów z Rosji. To było parę lat po upadku Muru. Pracowałem chyba ze już ze trzy lata w Berlinie, kiedy ktoś się dopatrzył , ze co prawda studiowałem na pięciu uniwersytetach (to były czasy), ale żadnego nie skończyłem. Nie miałem żadnego stopnia naukowego ukończenia studiów. Ordnung muss sein – porządek musi być. Moi zakonni przełożeni wysłali mnie tedy do Hiszpanii do Salamanki,  gdzie miałem zdobyć „tytuł naukowy” na słynnym Universidad Pontificia Salamanca. Nie miałem zielonego pojęcia, jak go będę zdobywał. Języka nie znalem w ogóle, ale znalem trochę włoski więc jakoś będę się dogadywał. Na uniwersytecie co jakiś czas były organizowane takie cykle rocznych wykładów dla „opóźnionych” księży, którzy pracowali gdzieś na misjach, czy w innych specyficznych apostolatach, czy tez „geniuszy” takich jak ja, i mieli co prawda skończone studia, ale życie nie dało im czasu na zdobycie tytułu naukowego.
I tak to właśnie, któregoś wieczoru siedziałem w bibliotece i przeglądałem jakieś księgi. Kolo mnie siedział Javier, kolega klasowy ( kilka lat szwendał się gdzieś po Kolumbii i rok temu wrócił do Hiszpanii, był tez takim „zapóźnionym” jak ja, więc trafiliśmy do jednej klasy), siedział i oglądał jakąś mapę. Co tam masz? – pytam. Mapa – odpowiada. Mapa czego ? – wyspy. Jakiej wyspy – skarbów? W końcu siedzieliśmy w bibliotece. Nie takie rzeczy ludzie znajdowali w bibliotekach. Nie – mówi Javi – to Fuerteventura. Jaka znowu Fuerte….jak jej tam. To wyspa w archipelagu Kanaryjskim – tłumaczy mi cierpliwie. I gdzie ją znalazłeś w jakiejś książce? Wcale jej nie znalazłem, chodzi tu taki jeden i szuka księży na zastępstwo na lato na Wyspy Kanaryjskie. To był koniec lat dziewięćdziesiątych i jeszcze Kanary nie były takim znanym kurortem dla nas Polaków. Znanym to może i były, ale jeszcze wtedy ciężko osiągalnym. a kto to szuka tych zastępstw? A taki ksiądz, Kanaryjczyk taki mały chudy i łysy – don Jose. A Giuseppe!! (Jose,Józek to po włosku Giuseppe) – znam go – powiedziałem. Bo go znalem. Chociaż nasz uniwerek był znanym w historii kościoła z powodu wysokiego poziomu wiedzy teologicznej, którą tu wykładano, to jednak były tu tez inne kierunki popularne wśród kobiet z psychologią i dziennikarstwem na czele. Tak więc osiemdziesiąt procent studentów to były kobiety. I to jakie – jakby to powiedział poeta! Chociaż o gustach się nie dyskutuje. Jose był rzeczywiście chudy i łysy i do tego jeszcze mały. Był księdzem, fakt, ale był tez mężczyzną i nawet my, czysty szowinizm, chcielibyśmy czasami wzbudzać zainteresowanie płci pięknej. Nasza uroda to wykluczała, więc nadrabialiśmy innymi rzeczami. Kiedy się spotykaliśmy na korytarzu czy w barze na kawie to żeby zaszpanować rozmawialiśmy po włosku, ze niby Włosi, (Jose skończył właśnie studia w Rzymie, więc włoski znal), a gęby darliśmy tak, ze zagłuszaliśmy wszystkich w obrębie pięćdziesięciu metrów. W końcu włoska fantazja. Nie wiem czy nas brali za Włochów, ale za zdrowo stukniętych to na pewno. Dopadłem w końcu Jose. Ty, Giuseppe, ja tez chcę na Kanary. Za późno – odpowiada – już poobsadzałem wszystko co miałem. Szkoda – mowię – bo jak mi tego  nie załatwisz to wszystkim z psychologii rozpowiem, ze taki z ciebie Włoch jak z kangura kontener. Dwa dni później przylatuje do mnie podekscytowany i wrzeszczy – załatwiłem ci. Pojedziesz na lipiec i sierpień do parafii mojego przyjaciela Suzo – miałem tam praktykę – bardzo fajni ludzie.  Dzięki – posłałem mu uśmiech. Co to jednak znaczy siła perswazji. To lecimy na Kanary, powiedziałem z zadowoleniem sam do siebie. No zobaczymy jak tam będzie. Gdybym był prorokiem….
To były dwa cudowne miesiące w cudownym miejscu. Wszyscy prosili żebym został , nawet biskup był chętny mnie przyjąć. Ale moi zakonni szefowie z Ojcem Generałem na czele kazali mi przylecieć do Rzymu. Umyślili sobie, ze jak jestem taki mądrala i w rok zrobiłem dyplom w Salamance (to prawda, jakimś cudem, bo miało to być minimum dwa lata) to mnie wyślą na studia na Biblicum. Są uniwersytety i uniwersytety. Jeżeli chodzi o studiowanie biblii to pierwsze jest Biblicum potem długo długo nic. Jak ferrari wśród samochodów. Nigdy nie miałem aspiracji skończyć Biblicum bo to dla przeciętnego człowieka nie jest możliwe. Ale zrobić kurs hebrajskiego – to było wyzwanie. Poza tym mieć w CV ze się tam „studiowało”…Przez dziewięć miesięcy widziałem tylko bibliotekę od środka. Włożyłem w to tyle siły, ile miałem i byłem przekonany, ze gdybym wtedy spotkał Mojżesza to bym się z nim dogadał. Dwa dni przed  egzaminem na kolacji Ojciec General uroczyście i z prostotą zapowiedział, ze jak obleję to mnie wyśle na misje do Korei. Nie powiem, zrobił na mnie wrażenie. Egzamin miał trwać trzy dni. Pierwszy – gramatyka, drugi – słownictwo, trzeci – tłumaczenie. Noty by w procentach. Dzień pierwszy – 94%, drugi -100%, stówa!! Trzeciego dnia wchodziłem do sali jak zwycięzca. Jak dostałem tekst tylko się pobłażliwie uśmiechnąłem. Była to historia Józefa sprzedanego przez braci do Egiptu. Tekst był hebrajski miałem go przełożyć na jakiś język współczesny. Na jaki mam go wam przełożyć – pomyślałem chełpliwie, bo rzeczywiście był dla mnie zrozumiały…
Minęło wiele lat i ja do dziś nie wiem jak ja mogłem oblać ten egzamin. Na pewno moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. W życiu nie ma przypadków. Co ja mam teraz robić ? – stary może rzeczywiście mnie wyśle do Seulu bo tam właśnie otwieramy placówkę. „Uciekłem” na Kanary i poprosiłem biskupa o „azyl”. Moi szefowie w Rzymie dali mi swoje błogosławieństwo i takim sposobem wylądowałem w Las Palmas.
Upłynęło mi tam parę bardzo kolorowych lat, kiedy któregoś dnia przypłynął na wyspę nasz piękny „Dar Mlodziezy”. Fregata miała uświetnić swoja obecnością oficjalne otwarcie polskiego konsulatu. Party odbywało się na żaglowcu. Mnie, polskiego księdza również na nie zaproszono. Był to rok dwa tysiące któryś. Nie przebywało wtedy zbyt wielu Polaków na Gran Canari, ale na imprezie trochę się ludzi zebrało. Byl tam tez drogi polski ksiądz, Maciek, który miał parafie w głębi wyspy i przebywał tu znacznie dłużej ode mnie. No cóż mogę powiedzieć. Impreza była udana, bardzo udana. Z komendantem przypadliśmy sobie tak do gustu, ze jakbym został do rana to dalby mi pewnie pokierować tym żaglowcem. I właśnie w czasie tego przyjęcia ktoś rzucił hasło: dlaczego nie ma Mszy świętej po polsku? Właśnie, dlaczego by nie założyć polskiej wspólnoty. Ale gdzie? W którym kościele? Maciek, który znal lepiej lokalne układy, powiedział mi – musimy pogadać z franciszkanami. Oni maja klasztor z kościołem w Las Palmas zaraz przy plazy. A z nimi idzie się dogadać. Raz w tygodniu w niedziele na godzinkę nam ten swój kościół udostępnia. Dwa tygodnie później odprawialiśmy wspólnie Msze sw. po polsku, inaugurując tym samym początek naszej „misji”. Jako, ze don Mattias (Maciek) miał swoją, dużą parafie w środku wyspy, główna odpowiedzialność za polskie owieczki spadła na mnie. Wszystko się pomalutku układało i rozwijało. Zwłaszcza, ze kościół stal dosłownie o rzut kamieniem od płazy, jednej z piękniejszych na świecie, polozonej w środku miasta, słynnej i pięknej playa de Las Canteras. Tak to można pracować, mówiłem sobie zawsze jak wychodziłem z wody, wycierałem się i suszyłem idąc prosto do kościoła. Którejś pięknej niedzieli zszedłem z plaży i szedłem ulica do kościoła, było dosłownie pięćdziesiąt metrów, W  pewnym momencie az przystanąłem. Zaraz kolo kościoła był wjazd do podziemnego garażu. Właśnie wyjeżdżał mercedes, z tych „tłustych” i chyba miał polską rejestracją. Co tu robiłby polski samochód. Na wyspach piec tysięcy kilometrów od kraju? Przywidziało mi się! Poszedłem do zakrystii przygotowałem wszystko do Mszy, żałując przy tym, ze nie mam tu ani ministranta ani kościelnego. Ubrałem się w albę i wyszedłem przed kościół witać i zagadywać ludzi przychodzących się pomodlić. Ta dzielnica była pocięta takimi małymi wąskimi uliczkami i ja się tam zawsze myliłem w tym labiryncie. Nagle widzę z takiej bocznej wyjeżdża ten mercedes. Patrzę i rzeczywiście ma polską rejestrację – mało tego, szczecińska!! Moje miasto! No wiecie co. Kto to tu mógł trafić i jak?!Calą mszę o tym myślałem. Po wszystkim pożegnałem się z ludźmi i miałem już zamykać drzwi, kiedy do środka weszło parę osób. I to jakch?
Karki to im się zaczynały zaraz za uszami, łapska mieli jak bochny, wielkie bary i do tego łysi. Chociaż było gorąco to na grzbietach mieli czarne skóry nabijane nitami, szczeny – kwadratowe. To już wiedziałem kto to przyjechał tym mercedesem. Podszedł do mnie najniższy, co nie znaczy, ze mały i mówi: ee ty, gdzie tu jest ksiądz? (byłem ubrany normalnie) – to ja odpowiedziałem trochę niepewnie, bo na kolędników nie wyglądali. A jest tu jeszcze jakiś inny polski kościół? Mowie, ze nie -tylko ten i zaraz pytam: jesteście ze Szczecina? – Taaa i okolic. Ja tez jestem ze Szczecina. Taaak? Az go troche zamurowało.
Mam przyjaciela Leszka, z którym od wielu lat współpracuję, to znaczy kiedy jestem w Polsce a on potrzebuje księdza to w miarę możliwości mu pomagam. Prowadzi domy opieki dla bezdomnych, ale głownie udziela się w więzieniach i ja wiele razy byłem razem z nim, spowiadając, głosząc rekolekcje, odprawiając msze święte w wiezieniach w Goleniowie i Nowogardzie. Tak więc chcąc nie chcąc poznałem wielu „współbraci”
Wiec teraz ja pytam mojego gościa – to musisz znać – i tu rzuciłem parę ksyw…Trzeba było widzieć to zdziwienie, a potem ten szacunek w jego oczach. W końcu wystękał: no ja to tak – ale ksiądz skąd ich zna?! Nie zawsze byłem księdzem odparłem tajemniczo. A ty jesteś…? – Pióro proszę księdza odpowiedział grzecznie. Tak poznałem Pióro – wtedy nie wiedziałem kto to jest i po co tu przyjechał, ale zaraz się dowiedziałem.
Przyjechaliśmy rozruszać ta wysepkę – proszę księdza. Chcieli mianowicie otworzyć knajpę i burdel. I może jeszcze kasyno, ale pewni nie byli. Ulokowaliśmy się na południu wyspy – mówi Pióro – może ksiądz do nas wpadnie. Jak tylko będę mógł – odpowiedziałem. No to w takim razie do zobaczyska – ziomal, mrugnął do mnie , zabrał swoich żołnierzy i zniknął.
Ziomal!? Tak, jeszcze tego mi brakowało. Wieczorem dzwonię do moich przyjaciół do Szczecina i pytam kto to jest mój nowy parafianin. Po dwóch minutach już wiedziałem. Gangsterka pierwszego stopnia. Mial na imię Jacek.
Następnej niedzieli jadę do kościoła – oczywiście ziomale są. Trochę się balem jak na to zareagują ludzie. Ale było spokojnie. Później chłopakom zacząłem tłumaczyć zeby do kościoła ubierali się trochę inaczej, bo ludzi wystraszą. No to się następnym razem ubrali w jakieś t-szorty z pyskami jakiś psów na przodzie. Ale za to czwartym razem przyjechali do kościoła ubrani jak Hawajczycy. Gdyby nie te gęby to może i mogliby uchodzić za normalnych turystów. Pióro ze swoja kompanią był w kościele co tydzień. Któregoś razu nie miał kto czytać czytania więc mowię: Jacek, weź i przeczytaj. Ja ?? co ksiądz ?? Weź i czytaj. To było czytanie z Apokalipsy. Podszedł do ambonki i zaczął czytać. Co chwila przerywał i patrzył na kościół czy ktoś się z niego przypadkiem nie śmieje. Słowo daję -pomyślałem- jak ma kopyto to zaraz kogoś zastrzeli. Od tego dnia zaczął czytać i służyć coraz częściej.
Zbliżała się Wielkanoc. Ustaliłem z przełożonym franciszkanów, ze Wigili Paschalną odprawimy razem po polsku i hiszpańsku. I tak tez ludziom ogłosiłem. Podchodzi do mnie Pióro i mówi: to my będziemy za tydzień wszyscy – proszę księdza. Jacy wszyscy – pytam. (zawsze przyjeżdżali w czwórkę Pioro, dwóch żołnierzy i narzeczona. Nawet ze święconką. To trzeba było widzieć jak oni te koszyki nieśli!) – No wszyscy moi, no i dziewczyny tez. Zrobiło mi się ciepło bo do mnie dotarło, ze on ma burdel i chce przyprowadzić wszystkie prostytutki ….No nie! – Jacek tak właściwie wszyscy to nie musicie przyjeżdżać – zacząłem coś bełkotać bo nie wiedziałem co powiedzieć. Mialem mieszane uczucia przed ta mszą świętą tydzień później. Co prawda Jezus nie odtrącał jawnogrzesznic i tak nakazał czynić uczniom, a co za tym idzie nam tez. I tak poza tym głosi Ewangelia, ale to teoria a praktyka to jednak praktyka.
Poświęciliśmy ogień na zewnątrz i wchodzimy w ciemności do pełnego kościoła ludzi. Podchodzimy do ołtarza, wszyscy zaczynają zapalać świece, robi się jaśniej i jaśniej. Patrzę, po lewej stronie pierwsze trzy ławki, a w nich Pióro, jego żołnierze i wszystkie „siostry” każda z zapaloną świecą w ręce. Boże! – pomyślałem – czy takie rzeczy zdarzają się tylko mi czy wszystkim. W Wielką Sobotę śpiewa się specjalną modlitwę – exultet. Śpiewa ksiądz a wszyscy słuchają. To trochę trwa. Śpiewał mój przyjaciel, ja słuchałem i nie wiedziałem co zrobić z oczyma. W pewnym momencie spojrzałem na Pioro, jego żołnierzy i te dziewczyny…..płakały… Ja tez się rozpłakałem bo zrozumiałem jaki jestem głupi.
Parę tygodni później poleciałem do Polski. Na jednym spotkaniu opowiadałem historię Piora. Podeszła potem do mnie osoba, wielce szacowna i pobożna i mówi: no to rzeczywiście ma się ksiądz czym chwalić, ze wpuścił bandytę i prostytutki do kościoła. Jak księdzu nie wstyd, jak w ogóle ksiądz mógł się z takimi zadawać. To ma być kapłan??
A jak nie ja to kto – mowię!? Jak nie my chrześcijanie to kto – my nie możemy ludzi odtrącać bo jak my ich odtrącimy, to już nikt ich nie przygarnie – my jesteśmy dla nich sądem ostatecznym!! Dwa dni później dowiedziałem się, ze Pioro nie żyje. Zginał spadając ze skały niedaleko domu w którym mieszkał…

Tą historię o zagubionej owcy zrozumiałem dopiero po wielu latach. Bylem w Neapolu, były tam w katedrze rekolekcje dla ludzi z ulicy. Potężny kościół – pełny ludzi. I nigdy tego nie zapomnę jak biskup, który prowadził te rekolekcje wziął mikrofon, klęknął na środku przed ołtarzem i zaczął mówić: Panie!! popatrz na nich – popatrz. To są złodzieje – bo to byli,  to są prostytutki – bo to były, to są alkoholicy! narkomani! To jest dno i bagno! – krzyczał.  Ale to są twoje dzieci i jak one nie wejdą do nieba to ja tez nie chc!!

Zapamiętajcie sobie do końca waszego życia i mówcie to innym:

Pan Bóg was nie kocha wtedy, kiedy jesteście dobrzy – Pan Bóg was zawsze kocha !!!!!

11 maja 2018

Coraggio – nie bojcie sie !!

Należę do średnio odważnych. Wiec kiedy nas zatrzymał na pustyni patrol to zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco niż do tej pory. Jechaliśmy z moim filipińskim przyjacielem ,franciszkaninem ojcem Celso do Sebha. Tym razem trochę naokoło, bo przez Zillah. Odwiedzaliśmy tam i w okolicach małe chrześcijańskie społeczności, żeby im odprawić Msze św. i trochę z nimi pobyć. Głownie byli to Filipińczycy, których było w tym czasie w Libii z jakieś czterdzieści tysięcy – rozciapanych po całym kraju. Ale naszym głównym celem było Sebha. Jest to miasto położone dziewięćset kilometrów na południe od Trypolisu. Praktycznie na środku pustyni. Kiedyś przecinały się tu szlaki karawan z Algierii z Nigru czy Cyrenajki. Okolica władali Berberowie. Dziś tez dociera tu wiele „karawan” głownie z południa, z centrum Afryki z nielegalnymi emigrantami. Kadafi, kiedy mu Europejczycy odpowiednio płacili, potrafił ten ruch dość dobrze kontrolować. Z tego właśnie względu i na bezpieczeństwo sporej ilości pól naftowych w tym regionie, w tej części Libii znajdowało się na drogach dużo check-pointow, gdzie uzbrojone po zęby wojsko kontrolowało wszystko to, co mogło. I właśnie na jednym takim check-poincie nas zatrzymali. To, ze zatrzymali to normalne, ale nam kazali wyjść z samochodu. Jeden, taki kudłaty trzymał w łapach karabin i normalnie w nas celował!! Zrobiło mi się mokro…Pierwsza myśl: tu nas zakopią – piachu dosyć, nikt nas nie znajdzie!! Celso zanim przyjechał do Libii dwa lata studiował arabski w Kairze, więc zaczął coś bulgotać do brodatego. Tylko, ze ja miałem problem zrozumieć Celsa angielski, więc wątpiłem, żeby ci tu militarni zrozumieli jego arabski. I tak było, bo ten z karabinem coś warknął i zrobił ruch bronią i nie trzeba było znać arabskiego żeby to zrozumieć. Kilkanaście metrów dalej stal mały, odrapany barak. Ruszyliśmy w jego stronę. Ręce same mi się podnosiły do góry. Weszliśmy do środka. Za stołem -biurkiem siedział mężczyzna. Gdzieś sześćdziesięcioletni, gębę miał jak Czeczeniec. Na grzbiecie miał skórzany płaszcz, mimo, ze na zewnątrz było ze czterdzieści stopni. Nawet na nas nie spojrzał. Kudłaty rzucił mu na stół nasze paszporty, które przedtem nam zabrał. Ten wziął niedbałym ruchem paszport Celsa – aaaa Al-falabin (znaczy Filipiny) – powiedział i rzucił go lekceważąco z powrotem na stół. Libijczycy nie bardzo potrafili rozróżniać Azjatów i bali się zadrzeć z Chińczykami. Za to Filipińczyków traktowali jak przedmioty. Robiło mi się coraz bardziej gorąco. Zacząłem dygotać. Wziął mój paszport , patrzy, patrzy, nagle oczy mu się rozszerzyły i krzyknął Bulanda! (Polska) i zaraz dodał po polsku!!! – ja pięć lat w Gdyni studiowałem!!
Myślałem, ze mnie trafił meteoryt. Siadajcie, siadajcie zaczął gadać, (dobrze, bo nogi miałem jak z waty i zaraz pewnie bym upadł), czemu jeździcie po okolicy bez pozwolenia? – zapytał całkiem dobrym polskim.
…A to o to im chodziło ,pomyślałem , bo mój mózg zaczynał pomału reagować. W Libii można było jeździć praktycznie wszędzie, ale trzeba to było w niektórych regionach zgłaszać i prosić o pozwolenie. Celso zawsze te formalności załatwiał, ale tym razem zapomniał. Spojrzałem na niego wymownie a on przewracał oczami jak Barbie bo nie bardzo wiedział o co chodzi. (nie wiedziałem tylko skąd ci o tym wiedzieli, ale pewnie mieli swoje sposoby i wiedzieli tez kim jesteśmy).Komendant wziął nasze paszporty, zrobił fotokopie, później podstemplował jakieś druki, dal je mi do ręki i powiedział – no, teraz możecie jechać gdzie chcecie. Ale przedtem napijmy się razem czaju. Po chwili wszedł kudłaty, niósł na tacy szklanki i czajnik z herbatą, przez ramię miał przewieszony ten swój karabin. Najchętniej to bym trzasnął tym czajnikiem w ten jego kwadratowy łeb! W życiu tak się nie balem jak wtedy!
Jakis czas potem opowiadałem tą historie w wiezieniu w Nowogardzie, gdzie czasami, kiedy jestem w Polsce odprawiam Mszę św. i biorę udział w spotkaniach Arki, dzięki mojemu przyjacielowi Leszkowi. Po spotkaniu podszedł do mnie jeden z osadzonych, łysy i cały w tatuażach (widać ze wysoki stopniem) i pyta: i co nie poszczałeś się ze strachu jak mierzył do ciebie z kałacha? Odpowiedziałem mu dyplomatycznie: gdybym powiedział, ze nie, to bym skłamał. Odpowiedział mi: to ci wierze – bo ja tez. Przynajmniej ten mnie rozumie, pomyślałem.
Komendant nalał herbaty i podał nam naczynka. Wzięliśmy po łyku a on popatrzył na mnie i powiedział: Abuna (ojcze) każdy wasz krok z Trypolisu do Sebhy jest błogosławiony przez Allaha. Bo jedziecie ludziom zawieść radość i nadzieje….
Radość i nadzieja. Do dziś słyszę te słowa. Musiałem daleko pojechać, żeby niektóre rzeczy zrozumieć. My dzisiaj zaczynamy się wstydzić naszej wiary i naszej religii. Nie mamy czego się wstydzić, możemy być z tego dumni.
Kiedyś nasza pobożność towarzyszyła nam cały czas. Jak ktoś rano wstawał to pierwsze co robił to znak krzyża, kiedy siadał do stołu to się najpierw przeżegnał. Przy drzwiach były kropielnice z wodą święconą, jak ktos wychodził z domu to tez się zegnał. Nikomu to nie przeszkadzało ani nikt się tego nie wstydził. I taki piękny zwyczaj: jak ktoś się udawał w podroż to zanim ruszył autobus czy pociąg to się zegnał znakiem krzyża, żeby szczęśliwie dojechać do celu. Zróbcie dzisiaj znak krzyża, to zobaczycie, popatrzą na was jak na idiotów i będą komentować: ale mohery, ale średniowiecze , jedzie pendolino i się modli! Tak będą mówić.
Tu nie chodzi o to żebyśmy się Pana Boga bali. On nie chce, żebyśmy się go bali, chce żebyśmy go kochali. I mamy za co. Często nie doceniamy tego co mamy. My nie doceniamy samych siebie!! Ile razy ja to w życiu słyszałem: a proszę ojca co ja mogę? Ja nie jestem ani jakiś wpływowy ani w układach, ani przy kasie. No co ja mogę zrobić? …no jasne.
Jak chcecie wiedzieć co Pan Bóg myśli o pieniądzach – to wystarczy tylko popatrzeć na tych, którym je daje!!!
Lubię chodzić na Plac św. Piotra. Kiedy patrzę na Bazylikę i te tłumy z całego świata, myślę jak to się wszystko zaczęło. Było ich tylko dwunastu. I to nie była górna pólka. Apostołowie. To nie byli ludzie z elity, uczeni czy bogacze. To były młode i proste chłopaki z prowincji. Pomocnicy rybaków z jakiś wioch zabitych dechami. Ani dobrze ułożeni, ani nawet duchowo i moralnie na jakimś poziomie, nie mówiąc już o odwadze. Kiedy przyszedł moment to wszyscy pouciekali. Pod Krzyżem na Golgocie były kobiety i tylko św. Jan. A gdzie byli Apostołowie? Pochowali się jak szczury w norach, ze strachu, ze może im się coś przytrafić złego.
W godzinie próby – śmierci swojego Mistrza uciekli. Tchórze! – No to co się stało, ze parę dni później ci prości i przerażeni ludzie zamieniają się w herosów! I ruszają w świat głosić prawdę i zmieniać historię i nic i nikt nie jest w stanie ich zatrzymać!! Co się stało, ze z tchórzy zamieniają się w tytanów; św Tomasz dotarł do Indii, św. Jakub (hiszp.Santiago) do Compostelii nad Atlantykiem, św Marek do Etiopii. Mało tego, wszyscy oddają swoje życie i nawet im powieka nie drgnie. Co ich tak zmieniło!!??
…..Wiara.
Jeśli ich tak zmieniła – to nas tez może.
Pierwszych dwóch slów jakich się nauczyłem po arabsku ( bo po angielsku to były whisky i marlboro ) to inshallah i habibi. Inshallah to znaczy jak Allah pozwoli. U nas tez się tak kiedyś mówiło, zwłaszcza ludzie w pewnym wieku: w przyszłym tygodniu – jak Pan Bóg pozwoli, albo – za miesiąc jak Pan Bóg pozwoli. Ja już mam tyle lat, ze jak mowie w czasie przyszłym nieokreślonym to tez to dodaje. Drugie słowo, habibi – znaczy kochanie! Nie żebym miał tam jakąś narzeczoną, nie, ale miałem siostry. To były te od Matki Teresy, wychowywał się u nich taki mały Sudańczyk Alfredo. Jego historia była znana. Jego matka Liliane uciekła z nim jak zaczęto zabijać chrześcijan. Błąkała się miesiącami po pustyni, aż dotarła do Trypolisu i tu zmarła z wycieńczenia. Siostry zajęły się tym małym (nie tylko zresztą tym) i jak to siostry zaczęły go przytulać całować no i wołać kochanie – habibi. Może miał pięć latek, ale był taki malutki i chudziutki. Ciagle mnie szarpał i ciągał za ubranie bo chciał żebym mu dal krzyżyk albo różaniec. Tak naprawdę to my nie mieliśmy żadnych dewocjonalii bo tego nie można było wwozić do Libii. Co mieliśmy, to już dawno rozdaliśmy. Jako, ze ja ciągle miałem problemy z wizą, musiałem co trzy miesiące wyjeżdżać do Italii albo Polski żeby móc potem znowu wjechać. I tak za którymś razem kiedy znalazłem się w Polsce poprosili mnie żebym odprawi Msze św. w więzieniu, jak to często robiłem. Do kaplicy przyszła jakaś trzydziestka. To była wyborowa grupa. Prawie same ćwiary ( ćwiara znaczy dwadzieścia piec lat kary). Opowiedziałem im historię o tym małym Alfredzie. Po Mszy podchodzi do mnie Szczena i mówi: proszę ojca ja tu już długo siedzę i jeszcze będę długo siedział. Zabiłem człowieka. To jest to co mam najcenniejszego – i wyciąga z kieszeni własnoręcznie zrobiony różaniec, niech ojciec da to temu małemu jak tam wróci. Wziąłem ten różaniec pocałowałem i schowałem. Za parę dni miałem lecieć do Rzymu i stamtąd do Trypolisu. Jak mnie złapią z tym różańcem – myślałem, to dostane ćwiarę jak Szczena!! Ale jak już mnie mają łapać to przynajmniej za coś, zdecydowałem bohatersko i zapchałem pól torby obrazkami, medalikami, różańcami, czym się dało. Na lotnisku w Trypolisie cala odwaga mi zleciała w pięty. Taki byłem wystraszony, ze kroku do przodu nie mogłem zrobić. Bylem na zmianę blady i zielony, ze ściśniętym sercem i nie tylko. Podchodzę do odprawy i myślę – co mi tez do glowy strzeliło? Jezu! Ten urzędas patrzy na mnie tak, jak by miał rentgeny w oczach. Ale nagle jakbym się stal niewidzialny. Po chwili byłem na zewnątrz. Długo oddychałem jeszcze z trudem. Przyjechał po mnie ojciec Daniel ( Maltańczyk ) i pojechaliśmy do klasztoru. Po jakimś czasie znalazłem Alfreda, wyciągnąłem z kieszeni różaniec Wasyla i mu dałem. Wrzasnął z radości założył sobie na szyje i poleciał. Po jakimś czasie wraca…. ubranie podarte, twarz poobijana, włosy rozczochrane…jak jego muzułmańscy rówieśnicy zobaczyli co ma na szyi, chcieli mu to zerwać. Stoi tak przede mną, oczy mu się świecą, w zaciśniętej rączce trzyma krzyżyk i mówi – Abuna, chcieli mi zabrać – ale nie dałem. A ja w tym momencie myślałem, ze się zapadnę pod ziemię ze wstydu. Bo parę dni wcześniej widziałem w naszej mądrej telewizji, a później w jeszcze mądrzejszej włoskiej dyskusje na temat krzyża. Czy on ma być, czy nie, czy go wynieść ze szkol i szpitali, czy go zostawić? To my tu kłócimy się o pierdoły a tam są ludzie, którzy za niego oddają życie. Jak ja temu małemu mogłem spojrzeć w te świecące oczy. A bo krzyż nas dzieli – mówią niektórzy. Dzieli? Gdzie Sudan a gdzie Polska a gdzie Libia? Liliane, hinduskie zakonnice, polski zakonnik. Ten mały krzyżyk wystrugany przez mordercę w Nowogardzie połączył tyle miejsc, osób i historii w jedno!!
Nie jest łatwo dziś ludziom wierzącym przyznawać się publicznie do swojej wiary, bo często zostają wyśmiewani. Osoby duchowne, księża czy siostry często są znieważane czy wyszydzane. Trzeba mieć odwagę żeby pokazywać się w miejscach publicznych w habicie. Naprawdę my nie mamy czego się wstydzić.
Parę lat temu jechalem z moim przyjacielem Markiem z Międzyzdrojów do Kamienia. Marek był, tzn jest lekarzem. Było lato i ciepło, więc ubrani byliśmy w T-shirty i krótkie spodenki. Jechaliśmy trasą nadmorską. W jednym z tych małych kurortów stali ludzie na przystankach i machali na stopa. Pamiętacie jeszcze jak się jeździło stopem? My tez pamiętaliśmy. Zabraliśmy więc jedną kobietę, taką trochę starszą od nas. Pracowała w jednym z ośrodków wczasowych. Po pięciu minutach wiedzieliśmy już wszystko, kto z kim, gdzie jak i dlaczego. To był taki typ kobiety, której lepiej się nie narażać bo cię tak obrobi, ze suchej nitki na tobie nie zostawi. Tak nadawała cały czas, aż w końcu się zatrzymała i pyta: a wy chłopcy w czym robicie? Patrzyła na mnie, więc odpowiedziałem: ja jestem księdzem a on lekarzem. Oczy zrobily się jej jak spodki, dziob się rozdziawił – zatkało ją. Po chwili wygdakala: ale bajer to macie opanowany!
Od tego momentu nigdy się nie wstydziłem tego kim jestem. I daj Boże żeby tak było zawsze.
Dawno temu, kiedy studiowałem w Stanach miałem przyjaciela, miał na imię Nir. Pochodził z Tel-Avivu, był Żydem. Często mi opowiadał anegdoty o księżach i o rabbich. Któregoś dnia, na uniwersytecie przylatuje do mnie i mówi: słuchaj, ksiądz katolicki poszedł z rabbim żydowskim na mecz bokserski. No i siedzieli zaraz przy ringu. I kiedy bokserzy wbiegali na ring jeden z nich się przeżegnał, zrobił znak krzyża. Kiedy rabbi to zobaczył, puka księdza w bok i pyta: ty, słuchaj do czego to ma służyć i robi znak krzyża. A ksiądz mu odpowiada: do niczego – jak się nie potrafi bić!
Morał z tego jest taki: Pan Bóg swoje zrobił. Dal wam życie, talenty, inteligencje, wyobraźnie, wolną wolę… ale walczyć za was nie będzie!!
O swoje rodziny, o swoja przyszłość, o swoje szczęście – walczyć musicie sami!! Nasz Papież, kiedy zwracał się do tłumów, gdziekolwiek by nie był, zawsze powtarzał, Coraggio – Odwagi.

I ja dziś mowie to samo – nie bójcie się – Coraggio !!!

Odważni nie żyją długo – ale tchórze nie żyją wcale!!

4 października 2019

Agostino Jones i skarb pułkownika Kadafiego

Po wybuchu wojny domowej w Libii banki szwajcarskie zablokowały wydanie stu czterdziestu siedmiu ton złota, zdeponowanego tam przez Pułkownika Kadafiego. Jakim prawem? Nie wiadomo. Ale każdy pretekst jest dobry żeby moc zajumac tyle szmalu!!! Kadafi może i był dyktatorem, ale na pewno nie był idiotą. Większą część swojego złota schował gdzieś na pustyni…I nikt nie wie gdzie!…No, to może przesada, bo jest parę osób, które wiedzą  gdzie ono jest…
W czwartek wezwał nas do siebie biskup Martinelli i powiedział, że dzwonili z rządu i powiedzieli, że pułkownik Kadafii chce nam zorganizować Pasquette. To taki włoski zwyczaj wyjeżdżania na wieś lub nad morze w Poniedziałek Wielkanocny. Mowię nam bo w Trypolisie i okolicach (od pewnego czasu przebywałem w Libii) mieszkało i pracowało trzydzieści parę zakonnic z sześciu rożnych zakonów, to jest kongregacji i kilkunastu narodowości. Najliczniejsza grupa to były siostry od Matki Teresy. I większość to były hinduski, Ale by tez Hiszpanki, Włoszki, Francuzki, Polka, Filipinki, Maltanki, Pakistanki, cala gama. Wszystkie były pielęgniarkami. Wieki temu Kadafi zawarł cichy układ z Papieżem Pawłem VI a potem z Kardynałem Wyszyńskim, że wyślą do Libii zakonnice – pielęgniarki. Ci się zgodzili pod warunkiem, że na każde pięć – sześć sióstr poleci jeden ksiądz jako kapelan. Dobili umowy i tym sposobem w Libii wylądował desant kościelny. Wszyscy oficjalnie pracowali w Ministerstwie Zdrowia. Były dwie grupy. Jak i oficjalnie dwie diecezje – prowincje kościelne. Jedna w Trypolisie z biskupem Martinellim (Włochem urodzonym w Libii) druga, podobna ilościowo i jakościowo w Benghazi z biskupem maltańskim Magro na czele. Libia to wielki kraj i duże odległości, dlatego ci z Trypolisu bardzo rzadko się widywali z tymi z Benghazi. I oto pułkownik Kadafi chciał nam zorganizować spotkanie. Wpakować grupę z Trypolisu do swojego prywatnego samolotu i przewieźć wszystkich do Benghazi i tam w okolicy urządzić nam wszystkim rodzinne spotkanie. Miało to się odbyć w Poniedziałek Wielkanocny.
To co robimy? – pyta Daniel.
Było nas sześciu księży: Maghdy, franciszkanin z Egiptu, Allan, franciszkanin z Filipin, tak samo Amado, Salim Hindus, Daniel, ks. z Malty, ja Polaco, no i biskup Martinelli. Był jeszcze Celso, też Filipińczyk, ale wtedy akurat kończył kursy arabskiego w Kairze. Wszyscy byliśmy w mniej więcej tym samym wieku. Jeden Daniel był od nas jakieś dziesięć lat starszy, no i biskup, który był kolo siedemdziesiątki.
Z jednej strony jest to mile….chociaż z drugiej…. zaczął pomału biskup – będziemy wszyscy w jednym samolocie, jakby się coś stało…dobra, prześpijmy się z tym i jutro damy jakąś dyplomatyczną odpowiedż.
Następnego dnia po modlitwach południowych zebraliśmy się w bibliotece. Biskup miał newsa: no więc dzwonili i powiedzieli, że byłoby dla nas lepiej gdybyśmy jednak polecieli. Delikatnie mówiąc, nie mamy innego wyjścia. – coś to za bardzo kategoryczne – zaczął martwic się Daniel – będzie nas miał wszystkich na widelcu. No, nie – zacząłem – chyba nie myślicie, że… A co to dla nich – odpowiedział Amado, który siedział już w Libii kilkanaście lat. Wszyscy i tak nie polecimy – zaczął biskup – jeden musi zostać na wypadek gdyby innym coś się wydarzyło. Kościół musi mieć ciągłość. Słuchałem tego tak trochę półprzytomnie bo to pierwszy raz brałem odział w takim „przedsięwzięciu.” No to co – pyta Allan, Ekscelencja wyznaczy czy losujemy, czy jak? Ciągnęliśmy losy, wypadło na Daniela. Może i dobrze, bo był z nas najbardziej oblatany w sprawach prawnych i administracyjnych. Znal francuski, włoski, angielski i co najważniejsze, arabski. Poza tym miał znajomości i był dobrze poukładany z dyplomacją. Zawsze potem, kiedy byłem gdzieś w trasie, czy była jakaś sytuacja niepewna, czy w ogóle wyniknął jakiś problem tego czy innego rodzaju – dzwoniłem do Daniela!! Jeżeli byśmy w coś wdepnęli to on nas najszybciej z tego wyciągnie – pomyślałem wtedy uspokojony. W Niedzielę Wielkanocną biskup ogłosił, że jutro w poniedziałek wszyscy zbieramy się rano o szóstej, to znaczy wszyscy ojcowie i siostry, które muszą dojechać tu do Kościoła (właściwie to był klasztor, zbudowany jak szkocki zamek, otoczony wielkim murem z potężną żelazną bramą, co nam zresztą dwa lata później uratowało życie. Brakowało tylko fosy. Ale jak wieść głosiła, było podziemne przejście do portu, które pochodziło sprzed kilkuset lat, kiedy rządzili tu piraci!!! Do morza w linii prostej było jakieś sześćset, siedemset metrów, a może nawet i nie. Wyślą po nas autokar i zawiozą na lotnisko a stamtąd polecimy do Cyrenajki, gdzie spotkamy się z naszymi współbraćmi i siostrami. To nasze spotkanie uświetni swoja obecnością Seif, syn Pułkownika Kadafiego. A wiec o to chodziło!! Seif ,ulubiony syn dyktatora, który miał zostać jego następcą. Studia i formacja w Stanach i w Anglii. Od lat był przygotowany żeby zająć miejsce ojca. Tak, wszystkim by to pewnie wyszło na zdrowie.
Następnego dnia rano w kościele było pełno gwaru, cale nasze komando przygotowywało się do wyjazdu. Było dość kolorowo bo to siostry poubierały się w swoje habity, jedne miały białe, inne szare, te biało – niebieskie, inne w ogóle bez habitów, ale za to w granatowych welonach: jak na jarmarku! Ja się wbiłem w czarną koszulę z koloratką. Wyszedłem na dziedziniec, kiedy Martinelli się na mnie wydarł (był cholerykiem z zapędami dyktatorskim, poza tym święty człowiek) Agostino!! mannaggia porca miseria (bardzo nieładny włoski zwrot) – w co ty się wystroiłeś? Zakładaj habit!!I to już! – Mogę? – zapytałem na wpół ucieszony, na wpół zdziwiony. Spiorunował mnie wzrokiem. No to wróciłem do „garderoby” zmienić uniform. Schodzę na dół do ogrodu. Biskup mnie zobaczył, wytrzeszczył oczy i wystękał – w co ty się do … Biedny zapomniał, ze ja nie jestem franciszkaninem, tylko trynitarzem, że mój zakon powstał w czasach wypraw krzyżowych i był od wykupu niewolników. Mój habit nie jest brązowy jak franciszkański, tylko biały z wielkim krzyżem na piersi, takim jaki nosili Templariusze, tylko ich był czerwony a mój czerwono – niebieski!! Wiele razy, kiedy głosiłem rekolekcje w Polsce i ludzie widzieli mnie przed kościołem spacerującego to podchodzili i złośliwie pytali: a Ojciec to skąd? Spod Grunwaldu? – Nie?! aaa to może z Malborka?
Kiedyś w Szczecinie miałem rekolekcje i szedłem z plebanii do kościoła, kiedy spotkałem dwie dziewczynki..i jedna tak patrzy na mnie i mój habit i patrzy, w końcu mówi „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!!” – a druga puka ją w ramie i mówi: co ty?! To lekarz!!
Moj habit był bardzo oryginalny, a z tym wielkim krzyżem na piersiach mógł być bardzo „prowokacyjny”, szczególnie w kraju muzułmańskim, gdzie za wwiezienie różańca, krzyżyka, Biblii czy jakiś innych dewocjonaliów groziło więzienie!! Nie wiem czy ubrany w mój „uniform” byłbym w stanie przejść ulicą dwadzieścia metrów zanim by mnie ubili?!
Tak więc poszedłem jeszcze raz się przebrać. Jeszcze mnie tak „Stary” przegoni parę razy z tymi ciuchami, to mnie będą mogli zatrudnić na wybieg do Victoria Secret, chociaż z moimi gabarytami i urodą to już prędzej do Sumo Playa!!!
To był Poniedziałek Wielkanocny. Rano o szóstej podjechał autobus i zapakowali nas wszystkich do środka. Było nas koło czterdziestu osób, pięciu księży: Allan, Amado, Maghdi, Biskup i ja. Oraz około trzydziestu sióstr zakonnych. Ponadto było z nami paru „opiekunów”, którzy mieli dbać o nasze „bezpieczeństwo”. Już oni o nas „zadbają”, w razie potrzeby – pomyślałem lekko spanikowany. Lotnisko w Trypolisie, wbrew pozorom, wcale nie było takie małe. Od kiedy Kadafi otworzył swoje linie lotnicze -Afriqiyah, było dużo atrakcyjnych i tanich połączeń. Głownie z Afryką, ale też z Azją i z Europą. Przywieźli nas na lotnisko i później przeprowadzili przez terminal w rzędzie obstawionym przez libijski secret service. W krajach muzułmańskich rzadko się widzi zakonnice czy zakonnika ubranych w habit i spacerujących ulicą. Nas była czterdziestka. Widziałem ten szok w oczach tego tłumu na lotnisku, który nagle ni stad ni stamtąd zobaczył ta małą armię zakonnych, przeprowadzanych w kordonie przez terminal. Ludzie nie bardzo wiedzieli czy nas aresztowali, czy deportują? Atmosfera zrobiła się niepewna. A my szliśmy jak w „procesji” na pierwszego Maja!! Ja dreptałem trzymając za rękę siostrę Mary. Ikona Trypolisu, franciszkanka Maltanka, która spędziła pięćdziesiąt lat w tym mieście!! Taka libijska Matka Teresa!
Samolot był luksusowy!! Tylko business class! Chyba jakiś Boeing, ale poprzerabiany, inny kompletnie rozkład siedzeń, wszystko w skórach, załoga holenderska. Siedziałem rozwalony w głębokim fotelu, tyłem do kierunku lotu. Stewardesy zaczęły się krzątać z tacami. Naprzeciw mnie siedział Amado. Drinków to nam chyba tu nie podadzą – zagaił. Raczej nie – odparłem. Religia zabrania. Mają te swoje ograniczenia – a szkoda! Podali śniadanie i napoje. Popijałem kawę i tak patrzyłem na te siostry. Poubierane w swoje habity. Jedne w niebieskie, inne w białe, te od Matki Teresy w swoje hinduskie stroje, franciszkanki w szare fartuchy. Wszystkie szczebiotały i żartowały. Patrzyłem na te ich radosne i zmęczone twarze i ręce. Wszystkie jakieś takie drobne ale ruchliwe. I te ich oczy! Takie jakieś świetliste!! I dobre – jak dzieci pomyślałem. Ale to pozory, bo wcale nie były takie niewinne. Tajna broń Watykanu!!! Naprawdę to były bezwzględne bestie!! Bez miłosierdzia i skrupułów!!! Jeśli tylko nadarzała się okazja, żeby kogoś uratować dla Nieba – były jak walce!! Nie było takiej siły, która mogła by je zatrzymać!! W walce o dobro i miłość cala armia Kadafiego nie miała z nimi żadnych szans!! Z taką ekipą można pokonać każdego! Spartan było trzystu i powstrzymali potężne Imperium Perskie. Jezus zaczął tylko z dwunastoma… Dyktator to chyba wiedział. Na jego miejscu wysadziłbym ten samolot, żeby się pozbyć kłopotów. Ale widocznie nie o to mu chodziło. Chciał dotrzymać umowy.
Ciekawy jestem co robi teraz Daniel – odezwał się nagle Amado. A co ma robić – odparłem, to co normalnie, został sam na posiadłości to musi mieć oko na wszystko. No właśnie – zagadał mój przyjaciel – i na niego też teraz będą mieli oko. A co mu mogą zrobić? – pytam. Na wypadek „W” zniszczy dokumenty, kopie mają pewnie w Watykanie, bo sytuacja trochę nietypowa. Zreszta co my mamy za tajemnice?? Amado popatrzył na mnie tak, ze zacząłem się zastanawiać, Amado.. a mamy?? Widziałeś obraz w zakrystii? – zaczął tak ni w pięć ni w osiem. No jest tam ich kilkanaście – odpowiedziałem. – Ten z Jezusem ze związanymi rękoma w purpurowej tunice? – No widziałem, wisi przy wyjściu. – A widziałeś co on ma na piersi?? No ma…Boże, gdzie ja miałem oczy!? Ma namalowany szkaplerz (taki kwadratowy lub prostokątny kawałek białego płótna na tasiemkach tak, że można założyć go na szyję) a na nim krzyż trynitarski, taki jaki ja noszę na swoim habicie!! Ten szkaplerz z krzyżem był nadawany wszystkim wykupionym przez moich zakonnych współbraci z niewoli muzułmańskiej w czasach wypraw krzyżowych. Od Marrakeszu po Jerozolimę! Symbol wolności! Ile ten nasz kościół i klasztor może mieć lat – pytam Amado. Jakieś pięćset na pewno. Wtedy rządzili tu piraci berberyjscy. Tak, ale, tłumaczy mi, przedtem też tu byli obecni nasi……no i twoi. – Tak wiem o tym – znam historię własnego zakonu, no może nie tak do końca. W Afryce północnej: głownie w Marrakeszu, Algierze, Tunisie i Trypolisie, gdzie były największe centra handlu niewolnikami, działali głównie bracia hiszpańscy. Anglicy, Francuzi i Włosi udawali się raczej do Syrii i Ziemi Świętej. Wiedziałem o tym, ze wieki temu przetarty był szlak z Kordoby w Hiszpanii aż do Kairu. Ci moi współbracia byli dość często w Afryce Północnej obecni. Trochę tu tajemnic po czasach Krzyżowców poznali no i trochę tez zostawili. W historii ludzkości, jeśli się chciało (albo musiało) komuś coś bardzo ważnego w tajemnicy przekazać to nie pisało się listów ani nie zostawiało informacji – zrozumiałych dla każdego. Tylko robiło się to za pomocą symboli, zrozumiałych jedynie dla nielicznych. Tak robili Kabaliści, Templariusze, poczynając od starożytnych Egipcjan. Nawet Biblia zawiera takie tajemnicze historie. Jedną z nich jest Gwiazda Betlejemska i wizyta Magów, (a nie króli, ewangelia używa greckiego słowa Magoi), żeby było ciekawiej to: Magów ze Wschodu, prawdopodobnie z Babilonii, która była ojczyzną wszystkich tajemnych nauk. Jeszcze raz pomyślałem o tym obrazie, o którym wspomniał Amado i o symbolu Trynitarskiego Krzyża. Nasi tu byli pięćset lat temu i coś musieli tu bardzo ciekawego znaleźć (albo zostawić) – stąd ten znak. To nie znak! – pomyślałem – to przesłanie. Trzeba będzie to w  miarę możliwości zbadać. ..Taak, są rzeczy na świecie o których nie śniło się nawet filozofom, pomyślałem sentencjonalnie.
Amado, a gdzie my właściwie lecimy, wiesz? To znaczy, gdzie będziemy lądować – w Benghazi? – zapytałem przyjaciela. Nie, w Benghazi chyba nie – odpowiedział, lecimy prawdopodobnie do Beidy (Al-Beida). A gdzie to jest? Na wschód od Benghazi jakieś czterysta km. W samym środku Cyrenajki! Cyrenajka – coś mi chodziło po głowie. To było kiedyś Imperium Rzymskie, przedtem byli tam Fenicjanie. Po grecku to się nazywało chyba Kyrene – Cyrena. Coś mi gdzieś dzwoniło. Cyrene…Cyrene…gdzie ja to słyszałem..?
Idiota!! Kompletny idiota!!!….Stacja V – Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Panu Jezusowi. No rzeczywiście „bystry” jestem.
Szymon z Cyreny, Józef z Arymatei, Barabasz i tylu innych – „Ludzie spod Krzyża”. Historia i tradycja każdemu z nich napisała piękną i tajemniczą historię. Józef z Arymatei „zamieszany” w historie Graala, historia rzymskiego centuriona i Szaty Jezusa, Barabasz – ułaskawiony zamiast Jezusa i jego późniejsze powstanie przeciw Rzymianom, słynna historia Ben-hura i jego matki i siostry uzdrowionych przez krew Chrystusa. Było tego sporo.
A my tu sobie lecimy do Cyrenajki na „zaproszenie” pułkownika Kadafiego. Ciekawy jestem jak się to wszystko skończy? Bo robi się tu coraz bardziej ciasno i ciekawie!
A swoją drogą to mnie to już nic w Tym Trypolisie nic nie zaskoczy!! – pomyślałem i uśmiechnąłem się do samego siebie bo mi się przypomniała Marietta!!
Kiedy byłem w seminarium na pierwszym roku, przed Bożym Narodzeniem zostali wyświęceni alumni szóstego roku. Z paroma zdążyłem się już przez te parę miesięcy zapoznać. Jeden z nich, Heniu zaprosił mnie na swoje prymicje do rodzinnej parafii a potem na pierwszą Mszę św. w parafii, gdzie został oddelegowany. Było to małe, może sześciotysięczne miasteczko w naszej diecezji. Po nabożeństwie zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie w sali parafialnej. Wtedy ją zobaczyłem po raz pierwszy…Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata. Nie jestem zrobiony z patyka (Bogu dzięki)…Cóż może powiedzieć, chyba tylko zacytować to co śpiewa Perfekt w Autobiografii: „za jej, Poli Raksy, twarz każdy by się zabić dal”, chociaż bardziej chyba przypominała osiemnastoletnią Brigitte Bardot. Skłamał bym i zgrzeszył ciężko gdybym się nie przyznał , że zrobiła na mnie wrażenie jak nikt przedtem, no i chyba potem. Nie było między nami żadnej historii ala „Ptaki ciernistych krzewów”. Ja miałem swoja drogę, z której zawrócić nie chciałem, ale w tym momencie zrozumiałem jaką cenę trzeba będzie za to zapłacić. Poza tym żaden ze mnie kardynał de Bricassart (chociaż historia nie powiedziała jeszcze swojego ostatniego słowa – myślę o tej nominacji na kardynała). Przypomniał mi się mój przyjaciel Sima z Gwinei. Kiedyś, kiedy byliśmy razem w Lisieux u św. Tereski, w przypływie natchnienia i jakiejś wewnętrznej nostalgii powiedziałem mu: Sima wiesz, ja bym chciał swoje życie tak przeżyć żeby zostać świętym. Popatrzył na mnie jak na wariata i powiedział – ty uważaj żeby cię nie zrobili Papieżem!! Westchnąłem tylko cichutko a głośno powiedziałem – a właściwie dlaczego by nie? Nie byłoby pobożniej, ale byłoby weselej!!
Z Mariettą zostaliśmy przyjaciółmi. Widywaliśmy się od czasu do czasu. Później wyjechałem za granicę i wstąpiłem do zakonu. Tak naprawdę to zawinąłem się bez pożegnania. Trochę się balem czy znalazłbym na nie dość siły.
Byliśmy w kontakcie, czasami pisałem listy. Kiedy mieszkałem w Austrii dowiedziałem się o śmierci jej taty, później wyjechałem do Stanów, jeszcze chyba napisałem jakiś list. Ona podążyła swoją drogą, założyła rodzinę, potem się dowiedziałem, że się wyprowadziła do Skandynawii. I tak jak u nas wszystkich, raz było lepiej, raz gorzej, życie parło do przodu, lata mijały i tak jak to często jest, w końcu kontakt nam się urwał. Wiele lat później znalazłem się Las Palmas. To był chyba trzeci rok mojego pobytu. Mieszkałem w rezydencji dla księży w dzielnicy Escaleritas. Któregoś wieczoru leżę w łóżku pól żywy, wymęczony całodziennym pływaniem na Las Canteras (słynna plaza w Las Palmas) kiedy zadzwonił telefon. Augustyn? – znalem ten głos, poznałbym go nawet gdybym mieszkał na odległej planecie!! Tak mnie zaskoczyło, że dosłownie spadłem z wyra!!! – Marietta??!! – wystękałem – wreszcie cię znalazłam. Czy ty wiesz ile lat ja ciebie szukałam??
Trochę w życiu widziałem i ciężko jest mnie zaskoczyć, ale wtedy zbaraniałem!! I tak od słowa do słowa, kiedy minął pierwszy szok zaczęliśmy spokojnie rozmawiać i opowiadać swoje życiowe historie. Tak, założyła rodzinę, miała dwóch synów, mieszkała w Szwecji i prowadziła własny business. Zycie stabilne i spokojne. Nie chciała mi tylko powiedzieć jak na mnie tu trafiła, powiedziała natomiast inną rzecz, na którą wtedy nie zwróciłem uwagi, a która potem…Wiesz – mówiła – że nawet znalazłam kogoś kto się dokładnie nazywa tak jak ty i też był księdzem. Tak? – powiedziałem lekko zdziwiony bo nazwisko mam raczej popularne (Lewandowski) no ale imię to już raczej nie. I wiesz co? – ciągnęła – tez był zakonnikiem. Tak żałował, że to nie o niego chodzi. Wcale się nie dziwię – pomyślałem.
Tak to się z Mariettą odnaleźliśmy po latach – to znaczy ona mnie znalazła. Zaczęliśmy do siebie dzwonić i utrzymywać kontakt. Zaprosiła mnie do siebie, ale jakoś nie mogłem się wybrać do tej Szwecji bo zawsze coś wypadało. W końcu skończyłem swoją karierę na Kanarach i wróciłem na kontynent. Mieszkałem w Italii, ale jeździłem trochę to tu to tam. Az po paru latach wylądowałem w Trypolisie. Minęły może jakieś trzy tygodnie od mojego przyjazdu, kiedy woła mnie Daniel: słuchaj przyszła paczka z Polski, gazety. Patrzę, rzeczywiście popakowane w grubą folię i obwiązane taśmami, Gość Niedzielny i Niedziela. Na wierzchu nalepka z adresem i moje nazwisko: Lewandowski. Szybko się dowiedzieli, że tutaj jestem – pomyślałem. Mają dobry wywiad. Jedna rzecz tylko bardzo mi się nie spodobała: Gustaw. Jak ja nienawidzę jak tak do mnie mówią. Mam na imię Augustyn. Wiem, że to rzadkie imię i niektórzy je przekręcają. Ale jak słyszę Gustaw…tylko parę osób tak do mnie mówi, ale tych to mogę jeszcze ścierpieć bo to serdeczni przyjaciele, jednak z wielkim bólem. Tak naprawdę nikt nigdy nie mówił do mnie Augustyn, wszyscy cale życie mówili do mnie Gutek. Gutek Lewandowski a nie carramba Gustaw Lewandowski!!!
Szybko się dowiedzieli, ze jestem w Trypolisie – mowię do Daniela. Spojrzał na mnie zdziwiony – no capisco – nie rozumiem – przecież te paczki przychodzą od paru lat! Teraz ja się zdziwiłem – jak to od paru lat? Na moje nazwisko?? Nie na twoje, tylko na Gustavo!! Jakiego Gustavo??
Daniel odparł – si Gustavo – pracował tu parę lat – ale wszyscy Polacy nie mówili na niego Gustavo tylko – Gutek!!!
Daniel czy ty jaja sobie ze mnie robisz? Jakie jaja, przecież teraz mieszkasz w jego pokoju!!! Bylem tak zakręcony jak słoik, żeby był jakiś drugi Gutek Lewandowski i żebym mieszkał w tym samym odległym kraju, w tym samym klasztorze i na dodatek w tej samej celi? Jakiś żart czy reinkarnacja!? Nagle aż mnie poraziło bo sobie przypomniałem kiedy przed laty Marietta mnie znalazła na Kanarach, to mówiła wtedy, ze znalazła zakonnika co się nazywał tak samo, ale to nie byłem ja i że on bardzo żałował, że to nie chodzi o niego. Tak, tak, przecież mówiła, że go znalazła w Libii!! Ale ja na to nie zwróciłem uwagi bo wtedy mi by nie przyszło do głowy, że kiedyś pojadę do Trypolisu!!!
No wiecie co ?! Ja w takie przypadki to nie wierzę. Szybko go znalazłem w necie bo miał taki nick jak ja „guciolew” (Gucio Lewandowski). Był Bernardynem, pracował w Łęczycy i też się urodził w sześćdziesiątym czwartym. Rozmawialiśmy tylko raz, bo ja się czułem bardzo dziwnie i on chyba też – kiedy mówiliśmy do siebie nawzajem per Gutek.
Tak to sobie wspominałem siedząc w samolocie. Z tym obrazem to trzeba jednak będzie poszperać – coś mi mówiło. Tu nie ma przypadków! Bo przypadków w ogóle nie ma , są tylko znaki. Amado coś wspominał o Qadamesz, starożytne miasto – oaza jakieś siedemset, może osiemset km na południe od Trypolisu, na granicy z Algierią i praktycznie z Tunisem, bo tam jest tylko parę kilometrów do granicy. Od wieków jedno z najważniejszych ośrodków na szlaku karawan z Marrakeszu, Tangeru, czy nawet Granady do Aleksandrii. Znaczenie Qadameszu w Afryce Północnej w starożytności i średniowieczu dla „ruchu międzynarodowego” było takie jak dziś lotniska we Frankfurcie nad Menem w Europie.
Spotkanie w Bejdzie wszystkich zakonników i zakonnic udało sie nadzwyczajnie. Przygotowali nam namiot, gdzie odprawiliśmy Mszę św. Grilla z barana, naturalnie przyjechał Seif, syn Kadafiego, razem z nim telewizja. Porobiliśmy sobie zdjęcia i wieczorem wracaliśmy do Trypolisu. Bylem trochę zamyślony. To był Poniedziałek Wielkanocny, 13 Kwietnia, dzień moich urodzin. Rano dzwonili do mnie rodzice z życzeniami i się dowiedziałem, że w nocy w moim rodzinnym Kamieniu spalił się dom dla bezdomnych i zginęły dwadzieścia trzy osoby! Dzieci , starzy, dwie cale rodziny cztero i piecio osobowe. Tragedia!! No, to współczuje proboszczowi jak będzie ich chował na cmentarzu. Wtedy do głowy mi nie przyszło, że tak się wszystko ułoży i to ja ich będą chował.
Parę tygodni później namówiłem ojca Celso żebyśmy pojechali do tego Qadameszu, bo mi coś nie dawało spokoju. Raz już tam byliśmy z calym autokarem Filipińczyków , ale nas nie wpuścili ..mieli kaprys. Wyjechaliśmy rano z Trypolisu. Zaraz za miastem chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do Jimmiego Greatza, ambasadora Amerykańskiego, z którym dobrze się znaliśmy. Mowię mu, że nie dam rady się dziś spotkać, ani jutro bo jadę do Qadameszu. Zawsze jak gdzieś jechałem to do niego dzwoniłem. Zaraz potem zadzwoniłem do Vladimira, Ambasadora Rosyjskiego i mowię mu to samo. Celso się na mnie wściekł – po co ty do nich dzwonisz, przecież wiesz, że wszystko jest na podsłuchu! I o to właśnie chodzi – mowię. Jak to? Libijski secret service nie wie czy my czegoś nie wiemy i gdzie i po co jedziemy, więc pojadą za nami. Jankesi pojadą dwa kilometry za nimi, a trzy kilometry za Jankesami pojadą Ruscy, tak na wszelki wypadek. A jak się wszyscy spotkamy na stacji to będziemy udawać, że to przypadkiem. Dojeżdżaliśmy już do celu, kiedy zadzwonił telefon – biskup Martinelli. Agostino – wracaj natychmiast do Trypolisu. Nie udało nam się przedłużyć tobie wizy. Masz dwadzieścia godzin żeby wyjechać z Libii , bo jak nie to możesz tu zostać na dłużej! Długo dłużej. Z Libii trudniej było wyjechać niż do niej wjechać. Jedź prosto na lotnisko, tam będzie Daniel z biletem i twoim paszportem.
Celso – zawijamy się. No to ci się zaraz zdziwią co nas tak ostro zawróciło. Do tego Trypolisu było jakieś osiem, dziesięć godzin. Tak jak stałem, tzn. jak przyjechałem, tak się wpakowałem do samolotu. Daniel powiedział mi, że mam lecieć załatwić nową wizę i zaraz wracać. Nową wizę to mogłem tylko załatwić w Ambasadzie Libijskiej przy Stolicy Apostolskiej a bilet miałem do Amsterdamu i Berlina. Ale nie było czasu, więc kupili mi co było pod ręką, bylebym tylko mógł szybko wyjechać. I tak poleciałem do Amsterdamu, stamtąd do Berlina, no i do Szczecina. Kiedy dojechałem to miałem jeszcze piasek w zębach. Następnego dnia byłem w domu w Kamieniu. Mój proboszcz wyjechał na pielgrzymkę do Brzozdowiec na Ukrainę. I akurat w tym czasie wydali ciała tych pogorzelców. Wikarzy nie zawsze mogli, więc tak właśnie mnie trafiło, że pogrzebałem większość tych nieszczęśników.

Po paru tygodniach załatwiłem nową wizę i wróciłem do Libii. Proceder ten powtarzałem parę razy, dopóki nie wybuchła wojna. Kadafi został zabity, jego syn uwiąziony, złoto jest gdzieś ukryte na pustyni. Chociaż niekoniecznie na pustyni…Mnie bardziej intryguje ten czerwono – niebieski krzyż trynitarski. Ostatnio trafiłem na jeden w Bejrucie, a potem inny w Wilnie. Jeżeli naprawdę istnieje w Trypolisie tunel z Kościoła do portu to gdzie może być do niego wejście ? Chyba gdzieś w zakrystii…W każdym razie jestem pewien, że wiele rzeczy czeka ,żeby je odkryć… albo znaleźć. Świat jest pełen znaków, tylko my nie potrafimy, albo czasami nie chce nam się je dostrzec. Czasami ciężko nam w to uwierzyć, ale jakie może być nasze życie: ciekawe, spokojne, stateczne, czy dramatyczne i pełne przygód – zależy od nas i naszych decyzji!

Ktoś powiedział: są dwa rodzaje ludzi na świecie: astronomowie i astronauci. Astronomowie obserwują gwiazdy – astronauci chcą tam dolecieć!!

31 marca 2020

MISSION IMPOSSIBLE:
Jeśli nie możesz zrobić tego co trudne, spróbuj tego, co niemożliwe….
Chyba ciebie pokręciło do końca? Jak ty go chcesz wyciągnąć z Trypolisu? I to w środku wojny? – powiedział mój przyjaciel Zbychu. Mam plan. Ty i te twoje sakramenckie plany!! Rozumu nie masz.?? Niemożliwe!! I co ty tak nagle się przejmujesz tym ciapatym? – uratował mi życie – odpowiedziałem!! – No to inna broszka! Spoważniał natychmiast – Jak to chcemy zrobić?…Zrobimy to tak – mowie: Przerzucimy go z Libii do Togo, potem z Togo do tego obok tam na lewo..jak to się nazywa.. eeeee.. Ghana. A stamtąd do Kairu do Egiptu …no i potem do Warszawy. A w Warszawie złapie pociąg o szesnastej do Szczecina!!! – ty jesteś stuknięty!! usłyszałem.
To był Luty, któraś Niedziela. Miałem msze wieczorem z Erytrejczykami.
Kiedy skończyłem, przyszedłem do mojej celi, włączyłem kompa i zacząłem dyskusje na Skypie. Pamiętam rozmawiałem z mamą i ją uspakajałem, ze u mnie wszystko ok. nie ma tu żadnych rewolucji etc. Kiedy nagle wpadł Steven, nasz zakrystian, trzydziestoletni chłopak z Togo, jednym kopem zwalił mnie z krzesła, rzucił na podłogę . Wtedy zaczęli strzelać. Zaczęła się wojna!!
Do Libii przyleciałem dwa tygodnie przed Wielkanocą. To był inny świat. Jeden jedyny kościół – w Trypolisie, w którym odprawialiśmy Msze św. w ponad dziesięciu różnych językach z koreańskim i wietnamskim włącznie, nie mówiąc już o tagalog (Filipiny) czy mayalam (Indie)..Biskup Martinelli, Włoch urodzony w Libii. Allan filipiński franciszkanin. Amado tez filipiński zakonnik. Amado golił głowę na łyso i śpiewał wysokim tenorem. Pierwsze wrażenia, jakie wywarł na mnie, to takie, ze bardziej nadawałby się do szydełkowania niż do szwendania się po pustyni.(zgrzeszyłem ciężko tymi myślami) Trzy lata później narażając swoje życie uratował moje. Salim – hinduski franciszkanin, następny – Magdy był z Egiptu i wołał na mnie „Babuszka”. Celso, który wtedy był jeszcze w Kairze, gdzie kończył arabistykę, tez filipińczyk i Daniel, który był z Malty. Później dołączył do nas Sandro (Włoch) z Etiopii. No i ostatni Agostino PL.
To był inny świat a dla mnie zupełnie nowy, ale nie obcy. Pomału w tej mojej łepetynie zaczynało się przejaśniać, ze Kościół to nie jest to co ja do tej pory znalem – nie tylko to! To coś dużo więcej. Poznałem w Libii ludzi, którzy byli strasznie prześladowani za swoja wiarę, ale dalej byli gotowi oddać za nią życie! Kiedy z nimi się spotykałem, rozmawiałem czy modliłem, to wstyd mi było za samego siebie, ze mnie taka miernota.
Pamiętam jak kiedyś, chyba już ponad rok, po moim „desancie „ w Libii, któregoś pięknego dnia biskup Martinelli wysłał mnie do takiej malej miejscowości – oazy, Zilah, położonej dziewięćset kilometrów od Trypolisu abym odprawił tam Msze św dla grupki Filipińczyków, którzy pracowali w okolicy na polach naftowych. Jaki tu jest sens jechać tyle kilometrów żeby odprawić Msze św dla dwudziestu osób – pomyślałem. O.k. rozumiem dla dwustu …i sto, no maksimum dwieście kilometrów – ale nie dziewięćset!! To jest jak ze Szczecina do Przemyśla! I trzeba jeszcze wrócić! Ale z biskupem się nie dyskutuje. Zamroziłem plastikowe, pięciolitrowe baniaki z wodą i pojechałem. Na pustyni jak zwykle, waliło pod pięćdziesiąt Celsjusza. Ale ja wcale nie myślałem ciepło o biskupie. Nie jechałem nocą kiedy jest chłodniej bo się balem. W nocy było chłodniej, dużo chłodniej, nawet zimno. I to tak, ze wielbłądy właziły na drogę i się kładły na nagrzanym asfalcie cwaniaki. A wjechać na taką bestie to nie żart. Pewnie, ze miałem światła w samochodzie, ale ta monotonia jazdy przez pustynie przytępia trochę zmysły, zwłaszcza kiedy jedziesz sam. Po wielu godzinach w końcu dojechałem do tej wioski. Było tam około dwudziestu Filipińczyków. Staliśmy tak na tym placyku jak sierotki Marysie i nie bardzo wiedziałem co dalej. W pewnej chwili z największej budy wyleciał jakiś umundurowany gość , pewnie komendant – pomyślałem – bo to wszystko tam było zmilitaryzowane, i z gęba na nas. Moj arabski jest bardziej mój, niż arabski, na szczęście chłopaki trochę znali. Co wy tu robicie? – wrzeszczy. Stoimy – odpowiadam. A czemu stoicie? – bo chcemy się modlić – odpowiadam.(bo co miałem powiedzieć) Zrobił wielkie oczy – no to, no to czemu się nie modlicie? Jak mu wytłumaczę, ze chcemy odprawić Msze sw.? Wiec mowie krotko – bo nie mamy miejsca! Jeszcze raz popatrzył na mnie tym swoim zdumionym wytrzeszczem oczu i powiedział – na modlitwę zawsze musi być miejsce. Come on, chodźcie ze mną. Pierwszy i chyba ostatni raz i chyba jako jedyny ksiądz katolicki odprawiłem Msze sw. w muzułmańskim urzędzie!! Ale do końca życia będę pamiętał – na modlitwę zawsze musi być miejsce. Kiedy wracałem do Trypolisu to się bilem w piersi bo ciężko zgrzeszyłem. Kiedy się żegnałem z chłopakami , mieli łzy w oczach. To nie były jakieś płaczliwe bubki, to byli twardzi faceci, którzy miesiącami siedzieli na pustyni i ciężko harowali. Tak byli wzruszeni i szczęśliwi ,ze po takim długim czasie mogli być na Mszy sw. Ja wtedy zrozumiałem, ze warto przejechać nie dziewięćset ale dziewięć tysięcy kilometrów i nie dla dwudziestu – dla dwóch…dla jednego!!! – taką to ma wartość. Musiałem wyjechać na pustynie żeby to zrozumieć. Zwłaszcza, ze kiedy do nich jechałem to zatrzymał mnie wojskowy patrol, a ci to się na żartach w ogóle nie znają. Podszedł dowódca, wielki chłop, – wyłaź z wozu -/dobrze ze po angielsku/, stan tu, dokumenty!! – krotko i groźnie. Skąd jedziesz? – z Trypolisu. Dokąd? – do Zilah. Do kogo? – do swoich. Po co? – warknął.
Żeby się pomodlić. A kto ty jesteś? – tam jest napisane (w paszporcie w wizie miałem napisane po arabsku, ze jestem duchownym – Abuna /ojciec/) Popatrzył tak na mnie jakoś dziwnie i pomału podszedł jeszcze bliżej. Przyznam się byłem wystraszony jak nigdy dotąd. No tak, piachu tu dosyć, zaraz mi przyłoży i tu mnie zakopią. Mozg mi ze strachu stanął w poprzek, oczy rozjechały, serce mi się ścisnęło i nie tylko serce – zaraz zginę !! I po co ja się qrwa odchudzałem??? Pieprzony cholesterol!!! Bylem out. A on mnie wziął trochę na bok i mówi: Abuna, każdy twój krok z Trypolisu do Zilah jest błogosławiony przez Allaha bo ty jedziesz ludziom zawieść radość i nadzieje………
Niektórzy urodzili się by komponować muzykę, inni by rozszczepić atom. Ten muzułmanin na Saharze przypomniał mi po co ja się urodziłem. I będę to pamiętał do końca mojego życia.
Usłyszałem kiedyś, ze ludzi można podzielić na dwie kategorie: astronomów i astronautów. Astronomowie obserwują gwiazdy przez teleskopy i kontemplują ich piękno, astronauci – chcą tam polecieć. Dlatego postanowiłem zostać astronautą.
Któregoś dnia zaczepia mnie Amado – słuchaj mówi – mamy tu mały problem a właściwie nie taki mały. Widziałeś tą rodzinę co przychodzi tu codziennie? Oni są z Iraku. Uciekli parę lat temu z Bagdadu kiedy zaczęła się masakra chrześcijan. Po roku jakimś cudem dotarli tutaj. Było ich wszystkich siedmioro, ale parę lat temu Magdiemu udało się wywieść stad dwóch najstarszych braci a rok później twojemu rodakowi dwie starsze siostry…nawet nie pytałem jak, bo wolałem nie wiedzieć. Wszyscy czworo są od lat w razem w Norymberdze – a tu zostali rodzice z najmłodszą córką. Od lat próbują stąd się wydostać. Trzeba im jakoś pomoc. To co? – pytam – mam ich wziąć na materac? Nie wygłupiaj się – mówi – trzeba im pomóc załatwić wizę. Amado !! – a co ja – dobra wróżka jestem ? – krzyknąłem. Jak ty chcesz im wizę załatwić? To robota dla czarodzieja!
Zaczął cicho mówić – widzisz – oni już dostali exit vise ( wizę wyjazdowa, do Libii łatwiej było wjechać niż wyjechać ) ważną na miesiąc czasu i muszą w tym czasie wyjechać, bo inaczej będę nielegalnie i wtedy jak ich złapią to wsadzą do jakiegoś obozu na pustyni.
No a potem? – pytam. Wtedy nie ma już żadnego potem.. widzisz.. ciągnie dalej.. ja miałem nadzieje, ze mi tu taki jeden pomoże, ale nie dal rady, Aby dostać wizę schengenowską składa się podanie w konsulacie kraju do którego się jedzie , potem oni wpuszczają te dane w komputer i jeżeli nie są na czarnej liście i żaden z kraju unii nie ma nic przeciw to się tą wizę dostaje.
– a ile czasu trwa ten cały proces? – normalnie do dwóch tygodni – a ile czasu jeszcze oni maja – pytam dalej. Szesnaście dni – odpowiada cicho Amado. Ich córka Nora dzwoni codziennie z Norymbergi. Nie wiem co robić. Ja tez nie – pomyślałem.
Calą noc sobie wmawiałem, ze nic mnie to nie obchodzi. Cymbał Amado, po jaką cholerę się brał do tego? – bo chciał pomóc- szepcze mi do ucha jakiś głos. A co mnie to obchodzi? Co ja mogę?! – to taki z ciebie mendo błędny rycerz co to broni słabszych? – wrzasnął mi prosto do mózgu……
Następnego dnia rano wola mnie biskup i mówi – dziś jest święto narodowe Italii. Mamy zaproszenie do konsulatu. Pójdziesz ty, ja i Daniel.
Jako Vicariat Apostolski czyli przedstawiciele Watykanu, zawsze byliśmy zapraszani przez wszystkie ambasady (z Arabią Saudyjską włącznie) na wszystkie rauszty. Ja chodziłem głownie na europejskie i latynoamerykańskie i tez afrykańskie. Magdy na arabskie. Daniel na wszystkie, biskup na żadne. I dobrze, pomyślałem, bo muszę pogadać z konsulem niemieckim. Chciałem zacząć w soboty odprawiać msze sw. po niemiecku i prowadzić katechezę dla dzieci. Będzie okazja żeby poprosić konsula, żeby to swoimi kanałami ogłosił. Przebrałem się za księdza to znaczy w koloratkę i poszliśmy bo włoski konsulat znajdowali się dosłownie dwieście metrów od kościoła Daniel mi pokazał, który to niemiecki konsul i ze ma na imię Jens. Podszedłem, przedstawiłem się i powiedziałem po niemiecku, ze mam właśnie taki zamysł utworzyć duszpasterstwo niemieckojęzyczne i czy ewentualnie mógłby jakoś to upublicznić. Spojrzał na mnie jak na robaka i powiedział po angielsku(!), ze jego to nie interesuje bo ma inny światopogląd, ale ewentualnie może wywiesić jakieś ogłoszenie na tablicy w konsulacie. Był wysoki i chudy i chamowaty. Nie to nie – Gebelsie jeden – pomyślałem i poszedłem szukać baru. W Libii jak i całej reszcie krajów muzułmańskich obowiązuje prohibicja, ale nie na przyjęciach w ambasadach ( za wyjątkiem arabskich – dlatego tam chodził Magdy). Dlatego zawsze przed tymi barami były długie kolejki bo wielu chciało się napić. Ja akurat nie musiałem tam sterczeć i czekać pól godziny, bo bar i catering obsługiwali wszędzie Filipińczycy, którzy przychodzili na Mszę sw. po angielsku w piątek o dziesiątej, którą ja często celebrowałem. Zaraz tez jeden jak mnie zobaczył od razu się uaktywnił i przyleciał ze szklanką. Zimny i podwójny – proszę ojca i błysnął zębami. Rzeczywiście był zimny, aż go przytuliłem do policzka. No nareszcie jakiś pożytek z tego duszpasterstwa – pomyślałem.
Wtem prawie wlazłem na tego Niemca. Zaczęliśmy rozmawiać, tym razem po niemiecku. Pytam się skąd on jest, a ten mi odpowiada, ze z tej wschodniej części. Ale dokładniej – ciągnę – a nie będzie pan wiedział, niedaleko granicy z Polską. Ja tez – mowię, mieszkam niedaleko granicy. A miasto – pytam. Volgast. Volgast?! To niedaleko Świnoujścia, bo ja z Kamienia Pomorskiego! Z Kamienia?!! – wrzasnął – ja tam na regaty jeździłem.
Dwa tygodnie później w sobotę Jens przyprowadził swojego syna i córkę do kościoła, podszedł do mnie i powiedział: Gustav ja się wychowałem bez Boga, ale chciałbym żebyś moje dzieci nauczył modlić się po niemiecku.
No i nauczyłem.
Party zaczęło się kończyć a ja tu cały czas zbierałem siły żeby rozmówić się z naszym konsulem. W tym momencie nie było mianowanego ambasadora i całego zespołu więc Daneel pełnił wszystkie funkcje. Ale jak to zrobić, kłamać nie chciałem, prawdy za bardzo tez nie mogłem powiedzieć. Ale zawsze mogłem poteoretyzować. To był bardzo porządny człowiek i chciałem być z nim uczciwy. Zaczęliśmy o pogodzie, o sytuacji na świecie i innych pierdołach. W końcu przeszliśmy na emigrantów. A tak teoretycznie – pytam – jakbym chciał kogoś zaprosić do Polski to co bym musiał zrobić. A kogo? – pyta – Libijczyka? Nie … przeciągam, ale tak myślę o tych chrześcijańskich uchodźcach, jakby można było im pomoc. Po tym wszystkim co przeszli. Oczywiście zgodnie z prawem. – To nie takie proste proszę księdza. No, właśnie wiem, ale możliwe? – zagaduję z nadzieją.
Teoretycznie tak, potrzebne by było zaproszenie, później wnioski, potem trzeba by to było wszystko zweryfikować w systemie i może by dostali pozwolenie na wjazd do unii. Ale o to dziś naprawdę jest ciężko. No tak – westchnąłem….a to zaproszenie to jakie? I od kogo?
Oficjalne, potwierdzone – według norm. – Najlepiej by było od jakiejś instytucji ? – pytam. Tak. – Na przykład caritasu czy parafii? Właśnie..
A gdybym tak znalazł kogoś, kto by się tego…eee.. podjął i wystawił to zaproszenie? – jeżeli zgodnie z prawem, no to wtedy oczywiście moglibyśmy złożyć wnioski zgodnie z przepisami, nie widzę problemu.
Czułem się jak kretyn, przecież to inteligentny człowiek i widzi jak kręcę.
Calą noc myślałem kto mógłby mi pomoc. Rano spotkałem Samira (ojca )..wpatrzony we mnie jak w obraz – dzwoniła moja córka Nora – powiedział nieśmiało, chciała z tobą Abuna (ojcze arab.) porozmawiać. I co ja jej mogę powiedzieć – westchnąłem. Musiałem się przejść.
Zadzwoniłem w parę miejsc żeby delikatnie wysondować szanse, ale potem nawet nie próbowałem poruszać tematu. I nie masz się co dziwić – mówiłem sam do siebie. Ludzie traktują życie poważnie a ty sobie nawbijasz do tej głowy jakieś dyrdymały. Człowieku, ty się zastanów, bo się zachowujesz jakbyś spadł z księżyca i jeszcze masz pretensje do innych. Weź ty popatrz tak trochę na to co robisz.
Czułem, ze miałem racje. Co ja właściwie sobie wyobrażałem, ze jestem jakiś 007. Za dużo filmów!! Zaczęło mi być wstyd przed samym sobą. Kto zdrowo myślący ci pomoże? – musiałby być jakiś zdrowo szurnięty! Płakać mi się chciało. Co mnie w ogóle podkusiło żeby się czegoś podejmować. Stałem na ulicy niedaleko byłej katedry przerobionej na meczet. Nagle mnie olśniło!! To nie było jak piorun, było jak bomba A.
Ricardo!!!….
Kiedy byłem w liceum, delikatnie mówiąc, oddaliłem się troszkę od Kościoła i Pana Boga. Właściwie nie troszkę a sporo, prawdę mówiąc – trochę daleko. W rzeczywistości – diabelsko daleko. Nie wiem jakby się potoczyło moje życie, gdybym pewnego dnia, sam do dzisiaj nie wiem dlaczego, nie zdobył się na odwagę i poszedł, tez nie wiem po co, na lekcje religii do salki na plebanie. Poznałem wtedy „mojego” księdza katechetę – księdza Ryszarda. Delikatnie mówiąc był lekko ten teges ze względu na swoje nieprzeciętne pomysły. Jego przebojowym, za który niektórzy chcieli go wysłać do Tworek, było przebrać się za sanitariuszy i jechać do Iraku ratować chrześcijan!!!
….wlasnie!!!Ricardo!!! chwyciłem telefon, sprawdzam czy mam jego numer, ok mam jakiś polski….dzwonie…. odebrał: nooo cześć….tyle czasu, gdzie ty się teraz podziewasz – jestem w Trypolisie – odpowiadam. A co ty robisz w Libanie? – nie Libanie tylko Libii, no to co robisz w tej Libii?? Do tej chwili to jeszcze sam tak naprawdę nie wiedziałem – odpowiedziałem mu zaczynając wszystko w końcu ogarniać umysłem. Słuchaj Rysiu – ty pamiętasz jak parę lat temu chciałeś pomagać Irakijczykom?? – pewnie, ze pamiętam – odpowiedział. – To jest okazja!
Dwa dni później dzwoni do mnie konsul – przyszedł fax z zaproszeniem, wszystko w porządku, mogą przyjść i złożyć papiery i musi ksiądz przeczytać to pismo. – czemu? – pytam zdenerwowany – coś nie tak? Nie, wszystko ok, tylko, ze to unikat – skalę by wzruszył a co dopiero urzędników. Samir z zoną i córką pobiegli wypełniać formalności, wszystko sprawnie zostało załatwione , teraz pozostało tylko czekać. Odpowiedz powinna przyjść do dziewięciu dni powiedział mi Daneel. Exit visa była ważna jeszcze dziesięć. Nora dzwoniła codziennie. Irakijczycy codziennie byli u nas. Ja pojechałem na trzy dni odwiedzić polski campus w Garabuli, gdzie nasi budowali port.(ale o tym to innym razem bo tu trzeba parę rozdziałów i to tylko dla ludzi o mocnych nerwach))
Minęło pięć dni – nic. Następne dwa – dalej nic. W końcu nie wytrzymałem i dzwonie do Daneela. Cos nie tak – mówi – chyba są na czarnej liście, ale poczekajmy. Amado łaził jak cień, Samir z zoną (Azhar) i córka (Soha) wcale się nie odzywali. Ja zacząłem przesiadywać w kościele. Minęło dziewięć dni – nic. Sam nie wiedziałem co robić. Amado – mowie do niego- chodź, gdzieś ich wywieźmy albo co, bo jutro czwartek, jak nie dostaną tej cholernej wizy i jutro nie wyjadą to już nigdy nie wyjadą. Miałem nadzieję, ze Daneel zadzwoni popołudniu, ale nie…Nie spałem calą noc. Rano odprawiłem Msze sw. , nie bardzo wiedziałem co mowie.. godzina dziewiąta – nic , patrze na telefon, dziesiąta – dalej nic. No szkoda, cholera szkoda !!! dziesiąta trzydzieści dzwoni….Daneel – niech szybko przychodzą do konsulatu…dostali!! Jezu dzięki!!! Zdąrzą mam nadzieje, potem do biura podroży po bilety, mieli zarezerwowane do Warszawy przez Amsterdam, może się uda.
Nagle aż mnie zmroziło z gorąca. A w Warszawie idioto? Co oni zrobią w Warszawie? Przecież jak ich gdzieś zatrzymają to zaraz wszystko wyjdzie na jaw. Kto w to durniu uwierzy,ze oni z Bagdadu przez Trypolis przyjechali do Godkowa?! Jak ja mogłem o tym zapomnieć?! Dzwonię do mojego przyjaciela rodaka Ojca Piotra (który jest sam w sobie legendą)i mowie jak się sprawy mają. Podał mi numer, kazał tam zadzwonić, powołać się na niego i przedstawić sprawę. Patrzę numer warszawski, dzwonie, ktoś odbiera i słyszę: Szczęść Boże , siostra Maria – słucham. Zatkało mnie.. zacząłem stękać i coś mówić bez składu, w końcu oprzytomniałem żeby wszystko zrelacjonować. Siostra miała cierpliwość bo mnie wysłuchała i powiedziała – proszę się nie martwic, proszę ojca, wszystko będzie dobrze – Jezus się tym zajmie i się wyłączyła. Jezus się tym zajmie! – łatwo jej mówić pomyślałem. Zadzwonił Daneel i pyta czy oni mają kopie tego zaproszenia bo to trzeba będzie pokazać w Warszawie. Dzwonie do Samira i pytam. Jasne, ze nie mają!!! Dzwonie do Ricardo i mowię żeby na nasz fax w klasztorze przesłał kopie. Ok, słyszę. Czekam, czekam przy tym faxie i nic. Dzwonie – Rysiu – wysłałeś? – No tak. Akurat przechodził obok biura Magdy i powiedział, co ty Babuszka tak się pastwisz nad nad tym faxem, popsuł się trzy dni temu. No zaraz mnie… dzwonie…Samir gdzie jesteś …w biurze podroży… maja tam fax? …tak…dawaj numer. Dzwonie …Rysiu wyślij to pod ten numer. Jak ja dziś nie zwariuje, do Samira …i co przyszło coś…tak, ale nie da się tego czytać…ok to po polsku. Macie bilety ?? tak, Abuna już się nie zobaczymy, jedziemy prosto na lotnisko. Samir zadzwoń zaraz jak tylko przejdziecie na lotnisku wszystkie bramki ….. i niech Bog was błogosławi…shukran (dzięki) abuna…Aufwiedersehen in Nurnberg…dodałem szeptem
Wieczorem byłem zaproszony na grilla przez mojego przyjaciela Andrzeja. Bylo parę osób z branży, był tez Daneel. Patrzył tak na mnie z uśmiechem. Uciekałem od jego wzroku. Apetytu nie miałem. Samir nie zadzwonił, minęło parę godzin. Jeżeli nie mógł z lotniska w Trypolisie to z Amsterdamu na pewno by mógł. Znaczy,ze ich zawinęli. Zrobiło mi się niedobrze. I coś ty człowieku najlepszego zrobił? Ale się ludziom przysłużyłem! Boże co ja narobiłem ! Zadzwonił telefon, patrzę, warszawski numer, no tak jeszcze zakonnice, pewnie się niecierpliwią…ciężko westchnąłem i zrezygnowany odebrałem… tak, słucham… tu siostra Maria..paczka dotarła!
Dwa dni później wieczorem stałem na promenadzie nad morzem, wlasnie dzwoniła Nora , nie mogła mówić, tylko szlochała.
Zakonnice chciały swoim gościom pokazać Kraków, ale z roztrzepania, z tego są znane, pomyliły busy i przewoźników i zamiast ich wsadzić do busa na Kraków to wsadziły do tego na Wrocław. A jak się okazało tak naprawdę to ten bus jechał do Norymbergi. Z tymi kobietami to tak zawsze….
Cala rodzina spotkała się po dwunastu latach, długich latach.
Stałem nad morzem i patrzyłem w dal, tam parę tysięcy kilometrów prawie idealnie w linii prostej jest mój dom, moja plaza i mój Bałtyk.
Przypomniała mi się nasza salka katechetyczna. A jakbym tak wtedy nie poszedł na religie i nie poznał Ryszarda?….Nie myślałem, ze nasze słowa i to co robimy mogą po latach dać takie efekty.
Gdzie nasz Kamien, gdzie Bagdad, Trypolis a Norynberga, a wszyscy ci ludzie i wszystkie te zdarzenia jakie miały miejsce. Nie ma przypadków.
Jak to wszystko jest ze sobą powiązane.? Ależ precyzja !!
Uśmiechnąłem się do siebie. W końcu coś mi się udało..A tak swoją drogą jeśli się udało raz to dlaczego nie miałoby się udać i drugi..?!! Tylko to nie było tak do końca fair play. Przypomniało mi się łkanie Nory. Zrobiło mi się cieplej na sercu i pomyślałem – walić fair play!!
Ps. Następnym był Steven. Ten wariacki plan się rzeczywiście udał. Zaangażowanych w tą historie było wiele osób. Z wielkim trudem wyciągnęliśmy go z Libii nie wspominając już w jaki sposób załatwiliśmy mu shengenowska wizę. Udało się go dostarczyć do Togo a stamtąd do Ghany. Z Ghany miał bilet przez Kair do Warszawy. W Kairze został zatrzymany na lotnisku. Ale i z tym sobie poradziliśmy, także z lekkim opóźnieniem doleciał do Warszawy, ale zdążył nawet złapać pociąg do Szczecina! Nie wiem do dziś jakim cudem nam się to udało. W każdym razie wszystko było legalne….no może nie tak do końca. Ale z Bożą pomocą….
Często myślę nad tym co przed laty usłyszałem na pustyni: nieść radość i nadzieję. Tyle ludzi ich potrzebuje i na nie czeka. To moja, to nasza – misja. Nie jest to łatwe, czasami ciężkie, często trudne, bardzo trudne i zdawać by się mogło niemożliwe.
Dlatego tez czasami czujemy się opuszczeni, wyczerpani, czujemy ze stoimy pod murem, jesteśmy zagubieni i przekonani ze dalej nie damy po prostu rady, ze to niemożliwe…Nie ma rzeczy niemożliwych!! Nie ma!! I nie jesteśmy sami. Nigdy nie byliśmy, nie jesteśmy i nigdy nie będziemy sami. cdn

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *