Perypetie ze Świętymi…

Perypetie ze Świętymi…

Św. Mikołaj – reaktywacja feat. sw. Charbel

Myślę, ze wszystkiemu był winien Ryszard Lwie Serce, Król Anglii!! Bo gdyby wygrał pod Jaffą z Saladynem i zdobył Jerozolimę to ta historia potoczyła by się zupełnie inaczej.
Siedziałem w Cori w naszej bibliotece i z nudów przeglądałem niektóre książki, zwłaszcza te dotyczące historii mojego zakonu. Miałem jakiś taki nastrój. Kiedy wpadła mi w ręce księga wielka jak biblia pod tytułem „Polityka Papieża Innocentego III wobec Islamu” Książka jak książka, ale spojrzałem na podtytuł i wydawnictwo: Acta Secreta Vaticana!! Wiedziałem już , ze tej nocy nie pośpię. Innocenty III był Papieżem w czasach bardzo ciekawych, burzliwych i …tajemniczych. Szczególnie w czasie III wyprawy Krzyżowej. Mnie akurat interesowała szczególnie jedna rzecz i szukałem jakiegoś śladu czy dokumentów czy strzępu wiadomości na ten temat. Osiemset lat, to nie w kij dmuchaj, ale z czystej przekory i ciekawości byłem ciekawy czy znajdę albo przynajmniej trafie na ślad tego, czego szukam…Znalazłem na dziewięćdziesiątej czwartej stronie! To była bulla Papieska czyli oficjalny dokument Vaticanu, który wymieniał, ze my Trynitarze mieliśmy na terenie Ziemi Świętej cztery klasztory: w Jafie, Cezarei, Akce i …w Bejrucie! – Bingo!! – tego szukałem.
Miesiąc wcześniej..zawołał mnie Luca, mój przełożony w Cori i zasugerował żebym pojechał do Miasta (Rzymu) spotkać się z Generałem. Miał on tam jakieś spotkanie z Ważniakami w San Crisogono, naszym klasztorze na Trastevere. Jedz pokaz mu się – to się ucieszy. OK szefie – odpowiedziałem. Przyjmował tam jakiś gości z Libanu. Niechcący się wmieszałem w tą konferencje. Stary się ucieszył i kazał mi zostać na tym spotkaniu. Były tam same grube ryby. Referat wygłaszał jakiś libański duchowny – Maronita tzn katolik ale taki co się modli po aramejsku ( jerzykiem którym mówił Jezus). Przynudzał, jak i cala reszta co go słuchała. Cos o Duchu Świętym, o przeznaczeniu, ze tu jesteśmy razem itd. Pomyślałem ze pewnie potrzebują kasę na swoje projekty – jak zwykle. Nagle się podniecił i zaczął mówić po arabsku,(przedtem mówił po francusku) tłumaczyła Dola, nasza współpracownica. – Chciałbym Was i wasz zakon zaprosić do Libanu, żebyście wrócili z wasza poslaniem ( wykup niewolników) i odnowili – po ośmiuset latach to wasze dzieło na całym Bliskim Wschodzie!! No ładnie sięgnął – pomyślałem. General się odezwał, ze dziękuje i ze tak i w ogóle – ale jak to zwykle – brak personelu. Ten gość, trochę przygasł, widać było, ze to pasjonat i chce jak najlepiej. Nazywał się Abouna ( arab.Ojciec) Elie. Na moje nieszczęście. Co mnie wtedy podkusiło!! Nie znam arabskiego…no tak nie do końca. Jakieś zdanie sklecę. Zal mi się zrobiło tego libańskiego zakonnika i chcąc go pocieszyć powiedziałem po arabsku, ze jak Pan Bóg pozwoli to ja – Abouna Agostino – ewentualnie mógłbym, w miarę możliwości i za zgoda szefostwa pojechać do Libanu i ewentualnie spróbować swoich sil – inszallah! Elie mnie wyściskał i pól godziny później dowiedziałem się, ze jestem ochotnikiem na nową misję do Libanu!!
Po spotkaniu wziął mnie na bok Padre Murciego, Hiszpan, consigliere (doradca) Generała i mi mówi: słuchaj widzę to tak, żadnych wielkich projektów, pojedziesz na parę miesięcy, popatrzysz. Wrócisz, podzielisz się doświadczeniem, potem znowu pojedziesz, w międzyczasie pomału i spokojnie będziemy szukać ludzi i sposobów do tego projektu. Ok. Mowie – tez tak to widzę, ale przydałby się jakiś punkt zaczepienia. I właśnie ten punkt zaczepienia znalazłem w starym dokumencie, bulli papieskiej z 1214 roku, która wspominała, ze między innymi mieliśmy w Bejrucie Kościół, klasztor i szpital, pod wezwaniem – św. Mikołaja!
To było jakoś w połowie Listopada, za dwa tygodnie miałem jechać do Polski prowadzić rekolekcje adwentowe w Szczecinie w parafii św. Mikołaja!! Co za przypadek – pomyślałem!… To wcale nie był przypadek!!!
Parę miesięcy wcześniej zadzwonił do mnie Zeb (Pater Josef), z którym znamy się wiele lat i wiele krwi mu napsułem, bo to on tak naprawdę przyjął mnie lata temu, do naszego zakonu. Pochodził z opolskiego, jego mama ( wolałem na nią, Oma – babcia) była Polka a tata (Opa) był Niemcem. Dobrzy ludzie!! Parę lat po wojnie, kiedy było można wyjechać do Niemiec Oma zabrała małego Zeba i dobiła do Opy, który był w Bremen. Tak więc zadzwonił Zeb i poprosił, żebym przyjechał go zastąpić w jego parafii w Austrii po szóstym Stycznia -Trzech Królach, na parę tygodni bo chciał polecieć na urlop do Indii, odwiedzić nasze tamtejsze klasztory. Zeb mówi bardzo dobrze po polsku ale z takimi swoimi naleciałościami, ma tez trochę swoich własnych wynalazków lingwistycznych. Takim jednym z jego ulubionych „ zitalianizowanych” to było zawołanie: Karamaski, szpagecki, makaronski!!! to taki niby odpowiednik włoskiego, managia, porca,miseria!! No i tak już zostało. Wiec zadzwonił do mnie i mówi: ty – Karamski, przyfrunąłbyś do mnie na zastępstwo? – jasne, odpowiadam, w końcu parę tygodni zima w Austrii dobrze mi zrobi. Na tym stanęło. Pierwszego grudnia w sobotę pojechałem na Ciampino (lotnisko), żeby wsiąść w samolot do Berlina. Lot miałem rano o ósmej. Wieczorem już zaczynałem rekolekcje w Szczecinie. Trochę żałowałem, ze mam tylko jedne rekolekcje i to w dodatku w pierwszym tygodniu Adwentu. Skończę i później..co? Trudno. Szóstego grudnia w czwartek na zakończenie rekolekcji mam jeszcze głosić kazanie odpustowe no bo to przecież św. Mikołaja. Potem wsiądę w samolot i wrócę do Rzymu..no bo niby co mam robić?
Gdybym wtedy wiedział ile ja zrobię tysięcy kilometrów to bym się chyba dwa razy zastanowił czy wsiąść do tego samolotu.
Wylądowałem w Berlinie i szybko biegnę na stacje autobusów. I jak zwykle tylko zobaczyłem jak wyjeżdża z parkingu jeden na Szczecin. Czemu zawsze brakuje mi tych pięciu minut?! Ale tym razem miałem szczęście, bo na parkingu stal mały busik z tablicą Szczecin. Pytam się kierowniczki czy są jeszcze miejsca, tak są – proszę. Wsadziłem toboły na przyczepkę i pytam kiedy odjeżdżamy. Powinniśmy piec minut temu ale czekamy jeszcze na jednego klienta z Irlandii – odpowiedziała sympatyczna szefowa. No to ok. mowie i wchodzę do środka. Zapachniało mi zakrystią, to jest taki niepowtarzalny zapach, świec, starych ornatów i całego tego dynksu kościelnego! Musi tu siedzieć jakiś klecha – pomyślałem. Rozglądam się …było parę osób, jeden po lewej taki trochę podejrzany. Szpakowaty, krepy gęba wygolona… ale nie zauważyłem koloratki. Siadłem za nim. Bylem trochę zmęczony , bo wyjechałem rano o szóstej z Cori na Ciampino. Lotnisko.
Trochę przysypiałem, trochę obcinałem tego gościa z przodu. Może i to jest jakiś klecha co przyleciał z Anglii. Patrze czy ma koszule na koloratkę, ale nie mogłem się dopatrzyć i przysnąłem. Obudziłem się przed Prenzlau. Czy ja tego gościa gdzieś przypadkiem nie widziałem?? No gdzie..Dojechaliśmy do Szczecina. Wyszedłem z busa i czekam na moich. Moj kompan tez wysiadł i dzwonił do kogoś, usłyszałem tylko : Dorota to ja czekam. Spojrzałem na niego i widzę, ze w ręce trzyma telefon ale na palcu ma pierścień!! Az się rozbudziłem, musi być jakiś biskup!! Sp  ojrzał na mnie , potem na to co się gapie wziął telefon do lewej reki a prawa schował do kieszeni. No to już byłem pewny!! Ciekawe z kim on się tu… i w tym momencie przyjechali z hukiem moi przyjaciele i zaczęli mnie ściskać. Zobaczyłem tylko, ze gość wsiadł do samochodu z goleniowska rejestracja…A Bóg z nim, pomyślałem.
Dotarłem do parafii, rozpakowałem się i wieczorem siedząc przy kominie z proboszczem , moim serdecznym przyjacielem don Ricardo, zacząłem opowiadać o mojej podroży. Wiesz, mowie mu , chyba jechałem z jakimś księdzem i to chyba biskupem bo widziałem, ze ma pierścień. I mu opowiedziałem ta historie. A jak wyglądał – pyta Ricardo. Taki trochę podobny do ciebie i z wieku , fryzury i postury. I mówisz ,ze wsiadł do samochodu z goleniowska rejestracja? No, tak. Ty wiesz kto to był? – Niby skąd? – Kardynał Krajewski.
W Watykanie tak jak i wszędzie na świecie są rankingi najbardziej wpływowych osób. Według jednych Jego Eminencja Kardynał Krajewski, Jałmużnik Papieski znajduje się w pierwszej dziesiątce, według drugich , bardziej wiarygodnych, w pierwszej piątce !!
Gdzie ja miałem oczy??! – on ma w Goleniowie przyjaciela, Andrzeja, pewnie przyleciał na jego imieniny …i na swoje bo dziś jest Konrada! Mówi Ricardo – Zresztą zaraz to sprawdzimy.
Z ręka na sercu, jest wiele rzeczy w Kościele, które nie funkcjonują dobrze – fakt. Jest wiele rzeczy, które się ludziom nie podobają, mi zresztą tez – fakt. Jest wiele rzeczy, które możemy i powinniśmy zmienić – fakt. To jednak tylko ludzie. Ale ta machina jak trzeba to działa tak, ze inni mogą sobie tylko pomarzyć!!
Zadzwonię do Olka mojego przyjaciela z Lodzi, razem studiowaliśmy, on jest muy muy amigo Krajewskiego – powiedział Ricardo. Powiedz mu niech wstawi tam za mna jakieś dobre słowo – napomknąłem
Pol godziny później przybiega do mnie Ricardo i mówi – no tak Olek się do niego dodzwonił a ten zdziwiony, ze go znalazł. Kardynał Krajewski jest znany w Rzymie z tego, ze często wypuszcza się na miasto incognito i przesiaduje na ulicy z żulikami i dużo im pomaga i nikt nie wie kim on jest. Cale to towarzystwo bardzo go lubi i szanuje często nie mając pojęcia kto im pomaga. A tu nagle wybrał się do Goleniowa i jeszcze dobrze nie usiadł za stołem i już go wypatrzyli.
No i co powiedział – pytam. Jak usłyszał ta twoja historie to powiedział zirytowany, ze to musiał w tym busie być szpieg z Watykanu!!! – No to jeszcze słabo zna nasza planetę – odpowiedziałem. Welcome to Szczecin!!!
Nie spałem cala noc. No żeby być tak ciapowatym, jechać dwie godziny z Kardynałem i go nie rozpoznać. Dwa zdania i załatwiłbym wszystkie swoje sprawy albo więcej!! To samo mówił Ricardo – no ty to jesteś wybitny slimok!! No nie mogłem sobie tego darować. Co prawda to Jezus kieruje tym wszystkim ale czasami można by na niego jakoś wpłynąć. Ale ze mnie d..a!! I teraz co? Taką okazje zmarnować!! Ricardo tez mi nie żałował cierpkich slow. Widzisz – ćmoku – mogłeś sobie wiele spraw pozałatwiać! A teraz co? Właśnie – pomyślałem – można było jakoś Kardynała zagadać, wyrobić sobie jakiś układ, czy co. Wspomnieć o jakimś pomyśle, projekcie, czy ja wiem…pokazać się jakoś! A teraz poszło się wszystko…
Jechać w busie dwie godziny z jedna z najbardziej wpływowych osób w kościele i..nic! Ale debil! No, teraz to mogę chyba tylko zagadać ze św. Mikołajem!!
Wypowiedziałem to w zła godzinę!!! I on to chyba usłyszał??!! W św. Mikołaja przestałem wierzyć jak miałem osiem lat, parę tygodni temu zacząłem znowu!!
Rekolekcje zacząłem w Niedziele. Chyba to było po drugiej Mszy św., kiedy poszedłem na plebanie na kawę. Zaczął dzwonić mój telefon. Patrze jakiś taki dziwny kierunkowy – tak słucham – aaa witam Szczęść Boże! (po polsku ale jakoś tak dziwnie) – księżulkowi wielebnemu, a tu ksiądz Józef. (poznałem go parę miesięcy wcześniej na światowym kongresie Polonii w Warszawie) Ja by tak chciał zapytać,bo myśmy niedawno tak to rozmawiali, czy mógłby tez Ojciec przyjechać do nas do Butrymowic. Tu kolo Wilna, na rekolekcje? A kiedy – pytam.
A toż tak od dwudziestego do dwudziestego grudnia. No to może bym został u was na święta? – pytam. A toż z największą przyjemnością!!! Człowieku z nieba mi spadłeś! – bo sam nie wiedziałem już co ze sobą począć na te święta!!
Marzenie miałem takie żeby pojechać na święta gdzieś, gdzie by mnie naprawdę potrzebowali i do tego zawieźć im opłatki a już ideałem by było podróżować w Wigilie! Jest takich parę amerykańskich filmów – hitów, kiedy akcja dzieje się w Wigilie Bożego Narodzenia. Ja tez parę razy w moim życiu podróżowałem w Wigilie. To jest nie do podrobienia!!! Ale byłem tez szczęśliwy z tym Wilnem. Tak się tym podnieciłem, ze wygłosiłem płomienne kazanie na następnej Mszy św. A miałem mieć tych kazań sześc, na każdej Mszy św. Bo to była Niedziela. Szczęśliwy przyszedłem na plebanie na obiad, kiedy zadzwonił znowu telefon. Taki inny sygnał…aha whats ap! Słucham! – tu ja ksiądz Jurek. Jurek? Tak – spotkaliśmy się na kongresie w Warszawie, a przedtem rok temu w Wilnie! …Z Kazachstanu. Tak dzwonie, ja wiem, ze to głupio, ale pomyślałem, czy może ojciec by chciał i czy mógł przylecieć na święta do Kazachstanu, bo kiedyś mówił, ze by chciał, zaczął trochę stękać i się jąkać. Opowiadał mi później, ze obstawiał jeden do stu, ze nie przylecę. Cala ta historia była tak durnowata, ze sam w nią nie wierzył. Rok temu spotkaliśmy się przypadkowo w Wilnie, dałem mu wtedy swoja wizytówkę, która zgubił. Znalazł ja przypadkowo w jakieś książce, a ze parę miesięcy temu widzieliśmy się na kongresie Polonii, to pomyślał, ze zadzwoni. I zadzwonił!! No, wiesz – mowie, mam tu trochę już poukładane, ale oddzwonię do ciebie. Miałem zdrowo nakręcone we łbie. Następne kazanie było chaotyczne, bo cały czas myślałem o tym Kazachstanie. Tak naprawdę to wymyśliłem sobie jeszcze w Rzymie, ze polecę na święta do Libanu w związku z nowym projektem. Ale tyle razy się kontaktowałem z tym księdzem Abouna Elie i nic. Raz nawet się dodzwoniłem ale nie mogłem się dogadać. Przedtem mówił normalnie po angielsku a tu nagle – zero. A mój francuski jest bardziej mój niż francuski. Tak, ze w końcu machnąłem ręką i dlatego tak się ucieszyłem z tego zaproszenia do Wilna. A tu masz, ni stad ni z owad – Kazachstan!! Bylem zmęczony, wygłosiłem już piec kazań, zostało mi ostatnie. Siedziałem na plebani i piłem kawę. Nagle pik, pik, sms…nie mowie dobrze po francusku, ale dobrze czytam. „kochany ojcze czekamy na Ciebie na święta Bożego Narodzenia z utęsknieniem w Bejrucie. Abouna Elie”…!!
To ostatnie kazanie tej Niedzieli mówiłem jak przetracony.
Przed rekolekcjami wymyśliłem sobie, żeby poprosić moich przyjaciół, żeby każdego dnia po Mszy św. Wieczornej dali świadectwo. Rożnego typu, ale o swoich przeżyciach, bardzo zresztą rożnych. To byli naprawdę poważni ludzie. Jak mówi ksiądz to ludzie słuchają. Ale jak mówi o sobie osoba spoza branży – to ludzie wchłaniają!! Do dziś gratuluje sobie tego pomysłu i dziękuje moim przyjaciołom za ich wielkoduszność, bo zdało to egzamin w stu procentach!! Pomyślałem więc tej Niedzieli, ogłaszając, ze każdego dnia ktoś z moich przyjaciół będzie dawał świadectwo, ze ja dam ostatniego dnia rekolekcji w czwartek, dzień św. Mikołaja, w dzień odpustu, święta parafialnego!!
Miałem zdrowo namieszane w głowie. No przecież nie pojadę do Kazachstanu! A z drugiej strony – to dlaczegoż nie? Pieniądze, bilet, odległość nikogo tam nie znasz. Nawet jak zarobisz na bilet to przecież z pustymi rękoma tam nie pojedziesz. A do Bejrutu? No tu już by było łatwiej. Na pewno do Wilna! Ludzie już byli nawet przygotowani żeby zbierać dary, bo wcześniej już o tym wspominałem tylko do końca tak nie byłem pewny czy to wypali. Do dziś. Co robić? Następnego dnia dzwoni ks. Jurek ( młody chłopak ) z Kazachstanu, właściwie to pisze i prosi, ze gdybym się zdecydował przylecieć, to żebym mu przywiózł opłatki. To przesądziło sprawę!! Dzwonie i pytam, gdzie mam lecieć? Do Astany albo do Karagandy? Rekolekcje były nadzwyczaj udane, a to głownie dzięki moim przyjaciołom, którzy dawali świadectwa. W międzyczasie moi inni przyjaciele zaprosili mnie na opłatek do jednej z malych prywatnych klinik medycznych. Tam w przypływie szczerości podzieliłem się moimi planami, obawami i troskami. Na drugi dzień miałem już bilet do Astany. Z Wilna przez Moskwę! W Wigilie Bożego Narodzenia! Powrotny szóstego Stycznia, Trzech Króli, z Astany przez Moskwę, w Wigilie ich Bożego Narodzenia – do Warszawy. Czyli będę w Moskwie spędzał dwie Wigilie: ich (prawosławnych) i nasza!! No, już lepiej tego nie można było zaprojektować!! W dzień odpustu, to znaczy św. Mikołaja po kolacji przychodzi do mnie don Ricardo – proboszcz i mówi – słuchaj babka podarowała nam intencje – weźmiesz? Chętnie – wezmę do Kazachstanu. Miałem już bilet i trochę grosza żeby im tam zawieść! Cos za składnie to wszystko idzie – pomyślałem. Kiedy zaczyna się schody? No i zaczęły się! Jurek mi napisał, ze jakbym mógł to żebym mu coś przywiózł o św. Charbelu. Libański święty i tajemniczy mnich, ostatnio bardzo popularny w wielu krajach ze względu na ilość cudów, które ponoć maja miejsce za jego wstawiennictwem. Odpisałem mu żartem – może ci przywieźć jego relikwie? Odpisał ikonkami – byłoby cudownie. Żarty na bok! Skąd miałbym wziąć relikwie św. Charbela?! Nie wiem czy ktoś w Polsce je ma! Ale nie dawało mi to spokoju. Jakieś obrazki, breloczki, modlitwy, no to można by zdobyć, ale nie relikwie!! No może zdjęcie relikwii chociaż! Tak to by było wyjście! Dla spokojnosci sumienia przynajmniej popytam. Syszalem ,ze ponoć w Poznaniu Pallotyni maja jego relikwie. Przymierzałem się zadzwonić do mojego przyjaciela, którego zawsze traktowałem jak starszego brata, (on  mnie jak młodszego) chociaż nam się ostatnio, pewnie z mojej winy, trochę stosunki poluźniły. On był zawsze dobrze zorientowany. Przynajmniej będę miał pretekst, żeby zagadać. Pamiętam byłem wtedy na basenie w moim rodzinnym domu, gdzie przygotowywaliśmy nasz wyjazd na Litwę, i po wyjściu zebrałem się na odwagę i dzwonie: cześć! – no cześć, co tam? – słuchaj Zbychu, mam jechać do Kazachstanu na Święta, nie wiesz przypadkiem kto by tu w Polsce mógł mieć relikwie św. Charbela? – ja mam! Zamurowało mnie!! Nie, to za słabo powiedziane..
Pożyczysz mi je na trzy tygodnie, wystękałem. – Jasne! Przyjedz w Niedziele.
Parę dni później siedziałem w domu przy spakowanych walizach. Gapiłem się na relikwiarz, posrebrzany w kształcie Cedru Libańskiego (narodowy symbol Libanu),w środku były relikwie św. Charbela a na dole obrazek z jego podobizna i pytałem sam siebie – o co tutaj chodzi? Następnego dnia mieliśmy jechać do Wilna. Ja i moich dwóch młodych przyjaciół. Nasz furgonik był wypakowany po sufit rożnymi „darami”. Od jedzenia i ciuchów po książki i zabawki dla dzieci z sierocińca!
Ja miałem jakieś dziwne uczucia. Mieliśmy jechać na Litwę. Oni mieli wrócić a ja potem z Wilna do Moskwy i dalej do Astany. Cos mi w tym wszystkim nie grało. Niby wszystko ok. a jednak…
Wieki temu kiedy byłem jeszcze w seminarium, był tam taki kleryk z południa Polski, starszy ode mnie o trzy klasy. Miał takie swoje powiedzenie… nie używał słowa na k..(inni to zamieniali , zresztą mało estetycznie na kuźwa, kutwa etc) on zamiast tego kiedy chciał dodać mocnej ekspresji do swojej wypowiedzi to mówił „ w torbę”. Jak mnie kiedyś prefekt przyłapał na paleniu papierosów w ogrodzie to skwitował to tak: wpadłeś jak śliwka, w torbę, w kompot! Dlaczego mi to się wtedy przypomniało? Trochę się balem tej wyprawy a może nawet nie trochę.
I kiedy tak się wpatrywałem w ten relikwiarz, jakbym usłyszał lekko kpiący głos: no to co, w torbę… jedziemy?? – Jedziemy!! No i pojechaliśmy…
Miałem do załatwienia jeszcze jedna rzecz. Dzwonie do Bejrutu i mowie Eliemu: Abouna – słuchaj nie mogę przylecieć na Święta do was. Jadę do Wilna, później do Moskwy i do Karagandy z relikwiami św. Charbela! Chłop się tak wzruszył ze aż się rozpłakał i mówi: Ni ech dobry Bóg ma ciebie w swojej opiece a nasz sw. Charbel niech ciebie prowadzi. Dziś tak myślę, ze gdyby wtedy Abouna Elie wiedział jak mnie kolega Charbel, w torbę, poprowadzi, to by się ugryzł w język!!
Po tygodniu przygód na Litwie (o tym to innym razem) poleciałem z Wilna do Astany przez Moskwę. Zastanawiałem się czy te relikwie wsadzić do bagażu podręcznego czy zwykłego. Relikwiarz był zrobiony z metalu i miał taka formę ,ze jak go zobaczą na rentgenie to się włącza wszystkie czerwone światła na odprawie. Dlatego na lotnisku w Wilnie powiedziałem do mojego „towarzysza” podroży: dobra stary ty lecisz w zielonej torbie a mój komp ze mną w podręcznym. Widzimy się w Astanie, ciao! Leciałem Aerofłotem. W Moskwie miałem czekać parę godzin. To była Wigilia!!!Wbrew moim nadziejom i oczekiwaniom, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. A tak naprawdę to było nudno i jałowo. Chyba coś ci się pokręciło z tymi przygodami – powiedziałem do siebie. Za dużo filmów!! I za bujna wyobraźnia!! Tak naprawdę to się wynudziłem. Poszedłem do baru i zamówiłem guinnessa, jeszcze towarzysze z obsługi łachę robili, ze wzięli ode mnie euro. Przy tym tak mnie skroili jak banki – frajerów na franki!! Siedziałem przy barze gapiłem się w jakiś ekran gdzie grali w piłkę. Znowu Barca! – co oni qrwa maja na tej planecie z ta Barcelona!! Pamiętam parę lat temu w Trypolisie wieczorem poszedłem do sklepu kupić tuńczyka i jajka, a tam wszyscy w sklepie wpatrzeni w wiszący na ścianie ekran tv, jak w Mahometa – bo grała Barcelona!! Do du.. z takimi przygodami pomyślałem! A tak chciałem przeżyć coś ciekawego – powiedziałem do samego siebie smutnym głosem. Pomyślałem o moich ostatnich historiach i św. Mikołaju – niby ich „sprawcy” …i powiedziałem cicho do siebie – Nie…życie jednak jest realne i nie ma tu miejsca na żadne cudowności. Musiało mi się rzeczywiście coś pod sufitem poprzestawiać, ze uwierzyłem w te farmazony i wmówiłem sobie, ze w nasza codzienność i szarość czasami może się wplatać coś magicznego!!! Chyba usłyszał bo jakiś czas potem składałem na kolanach i bijąc się w piersi, ślub, ze nigdy więcej tego już nie powiem!!
W końcu doleciałem do Astany, ks. Jurek czekał tam na mnie z drugim księdzem Andriejem z Ukrainy, katolik od wschodniego obrządku. Jechaliśmy parę godzin samochodem w końcu dojechaliśmy na jakieś zadupie. Jurek cala drogę gadał o jakimś piecu który mu maja zamontować. O tym piecu to on już gadał parę miesięcy temu w Warszawie kiedy się spotkaliśmy. Poszedłem się przespać bo byłem zmęczony.
Było Boże Narodzenie na zewnątrz było minus czterdzieści siedem!! Dom był taki średni ale z piękna małą i bardzo zadbana kapliczka. Wyciągnąłem z torby relikwiarz i dałem go Jurkowi. Wziął go z namaszczeniem w ręce ucałował i postawił na ołtarzu. Jego wspólnota była naprawdę nieliczna. Siedziałem w tej kaplicy i zastanawiałem się co ja tutaj do cholery robię. Za te pieniądze to mógłbym polecieć na Seszele! A tu na jakiejś wsi zagubionej wśród tych stepów?! …
Kiedyś w Salamance jeden z moich profesorów tłumaczył mi pojęcie piękna i cudowności. Wiesz, jaki obraz jest naprawdę piękny? – ?? jak na niego spojrzysz pierwszy raz to masz wrażenie jakbyś go już kiedyś widział. To samo z muzyka. Utwór jest naprawdę cudowny, kiedy go słyszysz pierwszy raz a masz nieprzeparte wrażenie ,ze już go kiedyś słyszałeś. To jest dotyk nieba. I to się rozkłada na cala resztę. Na ludzi i …miejsca!! Kiedy siedziałem w tej malej biednej kaplicy, gdzieś na końcu świata i patrzyłem na tego biednego, prostego i szczerego księdza i cala jego wspólnotę to miałem nieodparte wrażenie, ze ja tu już kiedyś byłem! Nagle mnie oświeciła prosta i jasna jak słońce myśli – to nie oni mnie potrzebowali – tylko ja ich!!! Popatrzyłem na relikwiarz Charbela stojący na ołtarzu i głośno powiedziałem – to taki z ciebie cwaniak?! To nie ja ciebie tutaj przywiozłem – tylko ty mnie!! Ok.
Uno a zero dla ciebie!! To były kapitalne dwa tygodnie. Bylem w Karagandzie, poznałem biskupa wielu księży i wiele sióstr, z zupełnie innych nieznanych mi części świata. Jurek ma marzenie i właściwie wizje stworzyć u siebie sanktuarium Aniołów Stróży. To byłoby chyba pierwsze na świecie!!! Przegadaliśmy i przemodliliśmy wiele godzin. Tych doświadczeń nie da się opisać dwoma zdaniami. Ale czuje ze ta historia dopiero się zaczęła!! Gdzie nie jechaliśmy sw. Charbel jechał z nami. Zachowywał się przyzwoicie. Dwa tygodnie zleciały szybko i owocnie, czas było wracać. Pojechaliśmy do Astany, mieliśmy spać w kurii biskupiej bo rano o szóstej miałem samolot do Moskwy. Poznałem tam księdza który się nami zaopiekował na czas pobytu. W sumie młody, sympatyczny, bardzo kulturalny i elokwentny. Siedzieliśmy wieczorem i tak sobie rozmawialiśmy. Opowiadał o Kazachstanie , problemach, układach. Jak tez i o diecezji, biskupie, i całej reszcie. Katedra była naprawdę piękna jak i cala kuria. Zaczął mi opowiadać historie jej budowy i inne ciekawostki. W końcu mówi: mieliśmy nawet relikwie św. Charbela – ale niestety zostały skradzione. Tak? – mowie, no to akurat na mnie wrażenia nie zrobi. Nie? – pyta grzecznie – a dlaczego? Bo Charbela to ja mam w plecaku! Co masz w plecaku?? – pyta powoli – relikwie św. Charbela – odpowiadam. Chyba ciebie pop…!!! – Mnie??!! Od dziesięciu tysięcy kilometrów robię za jego tragarza!!
A skąd go masz?? – od św. Mikołaja – odpowiadam, wspominając cala ta historie. Spojrzał na mnie z troska i powiedział: zmieńmy na armeński, tzn. koniak. I po chwili z nadzieja i wahaniem: dasz dotknąć? – Zmień na armeński!!
Nie spałem dobrze, balem się, ze zaspie i coś mnie męczyło. Na lotnisko mieliśmy jechać o szóstej. Zerwałem się o piątej przygotować klamoty. Wziąłem do reki relikwiarz, patrze na niego i w końcu zdecydowałem: lecisz ze mną w podręcznym.
Jurek mnie odwiózł na piękne i nowoczesne lotnisko. Było mało ludzi czułem się jak v.i.p. Miałem trochę obaw ale przy odprawie zapytali tylko: co to? – Souvenir!
Był szósty Stycznia, Trzech Króli – w Rosji Wigilia Bożego Narodzenia! Moja druga w tym miesiącu – pomyślałem. Lot do Moskwy przespałem. Zaczęło się na przejściu bezpieczeństwa na tranzyt. Bajzel był – jak w starożytnym Rzymie. Urzędniczki, bo były głownie kobiety, brzydkie i niesympatyczne. Nie zdążyłem jeszcze zapiąć zegarka po sprawdzeniu, jak mnie jedna, co grzebała w moim plecaku zawinęła. Szto eta ? (fonet.) – Co to? – zapytała wyciągając relikwiarz. Souvenir – odpowiedziałem. Zapomniałem ,ze na dolnej części relikwiarza jest podobizna sw. Charbela. W dodatku podpisana. A on rzeczywiście wyglądał jak święty z rosyjskich ikon. Zaczęła się temu przyglądać i w końcu krzyknęła: swietyj Charbel!! Nu da – odpowiedziałem bo co miałem robić. Nie wiedzialem jak dlugo jeszcze ustoje bo nogi mialem jak z waty. Ty batiuszka? Swieszczennik? (ksiądz) – pyta. Tak! Poblagadaroj ty mienia – pobłogosław mnie – powiedziała – wkładając mi do reki relikwiarz. No, zaraz tu będzie kicha – pomyślałem – ale dotknąłem ja w głowę relikwiami i pobłogosławiłem. Nie powiem, żebym się czul normalnie, ale Bogu dzięki chaos był tam taki, bo malutki korytarzyk i setki ludzi, ze cala ta scena nie rzucała się chyba w oczy. Parę minut później błąkałem się po lotnisku szukając jakiegoś w miarę spokojnego miejsca. W końcu znalazłem gdzieś zaułek w miarę pusty. Bylem już wykończony a jeszcze miałem parę godzin czekania. A właściwie co ty taki wystraszony? Dlatego, ze kobieta chciała błogosławieństwo? Od tego w koncu jesteś!! Przypomniał mi się mój zmarły przyjaciel, franciszkanin ojciec Sylwester. Jak jechał samochodem i przejeżdżał przez jakąś wiochę to błogosławił na prawo i lewo. Daje bo nie moje, odpowiedział na moje zdziwione spojrzenie. I tobie tez radze. Taak, to był oryginał. Potem przypomniało mi się paru innych , którzy robili to samo. I Jurek! W Kazachstanie w swojej wsi Molodoznyje chodził po mieście z Najświętszym Sakramentem pod pazucha i błogosławił ludzi i miejsca! Takie nieszkodliwe dziwactwa pomyślałem.
Kiedy mnie wczoraj wiózł do Astany w pewnym momencie zapytał: A co ty ociec taki zatroskany? A – bo wiesz – ta podroż przez ta Rosję…tam nigdy nic nie wiadomo. A co ty się Ociec boisz? Przecież masz takie same kolory habitu jak rosyjska flaga! To było jak walniecie młotem!! Moj habit jest bardzo rozpoznawalny. Biały z czerwono niebieskim wielkim krzyżem na piersiach. Często jak jeździłem na rekolekcje i ludzie widzieli pierwszy raz takie wdzianko to czasami pytali z nuta złośliwości. Ojciec to z Grunwaldu czy Malborka. Starożytny Zakon Trójcy Świętej, stad trójkolorowy habit: biały, niebieski i czerwony. Dokładnie jak Rosyjska flaga!
Sa momenty, ze człowiekowi nagle stanie przed oczyma cale jego życie! Tak zobaczyłem moje z jego marnościami, grzechami, upadkami, marzeniami, tęsknotami, radościami.. i tymi częstymi pytaniami do samych siebie – co jest naszym przeznaczeniem? – nie wierze w przypadki – bo ich po prostu nie ma. Przecież dziś tu świętują Boże Narodzenie!! Dwa razy wkładałem rękę do plecaka i ja wyciągałem pusta. W końcu go wyciągnąłem. Stałem na terminalu D przy gate 26 . Trzymając mocno relikwie i robiąc nimi znak krzyża zacząłem mówić: Boże przez wstawiennictwo św. Charbela pobłogosław to miasto, ten cały kraj i ten naród.
Klapnąłem na ławkę, czułem się jakbym przerzucił tonę węgla. Podroże coś mi nie służą ostatnio!! Miałem jeszcze trochę czekania. W końcu ogłosili boarding. Czekałem przy wejściu i patrzyłem co to za towarzystwo leci do Warszawy. Od razu rzuciły mi się w oczy dwie kobiety. Bo rzeczywiście przyciągały wzrok i ubiorem i uroda. Jedna blondynka druga brunetka. Obydwie popijały coca cole czy co tam w środku miały. Zaczęliśmy wchodzić. Jak ja nie lubię tych przepychanek. Chociaż teraz kiedy wróciłem do w miarę normalnych rozmiarów jest lepiej. Miałem numer 13 E, nie dość ,ze trzynasty rząd to jeszcze na dodatek w środku. Nie, żebym był przesadny. I dobrze, bo doczołgałem się do mojego rzędu i kogo tam widzę?! Moje dwie modelki. Ani myślę się przesadzać – moje miejsce jest w środku!! 13 E!! „e”jak Ela!! – dodałem sobie animuszu. Rozsiadłem się wygodnie, blondynce wymsknęło się jakieś włoskie słowo. Ale urodę miała czysto rosyjska. Plecak z relikwiami wepchnąłem pod siedzenie przede mną. No nareszcie jakiś z ciebie pożytek pomyślałem pod adresem świętego. Podroż zapowiadała się interesująco. Dziesięć minut – nic. Dwadzieścia – dalej nic. Pol godziny – nic, siedzimy jak manekiny. Nie wiedziałem, ze jestem aż taki nieśmiały!! Zacząłem przysypiać, myślałem o ostatnich trzech tygodniach, podroży na Litwę później Kazachstan, dzisiejszy powrót. Ale do domu było jeszcze daleko. Zrobiło mi się nostalgicznie. Ostatnio oglądałem Pawlaka i Kargula (oglądam regularnie) i przypomniała mi się ta scena jak płynęli Batorym do Stanów, stali tacy smutni na pokładzie i Kargul patrząc na swój zegarek mówi: Mania pewnie podoiła… co mi z tym dojeniem nagle przyszło do głowy?? Popatrzyłem w lewo – brunetka przysypiała. W prawo…
Lubie i często kiedy lecę to coś pisze. Takie małe przemyślenia. Później po czasie zupełnie inaczej się je odbiera. Dlatego teraz tez wyciągnąłem kajet, żeby jakąś złotą myśl zapisać. Moja sąsiadka robiła akurat to samo. Musiał to być jakiś pamiętnik bo zauważyłem jakieś daty. Pisała po rosyjsku. My piszący!! Jest takie hiszpańskie przysłowie: Dios nos crea – Dios nos junta. Pan Bóg nas stwarza i Pan Bóg nas łączy.
Spojrzała na mnie swoimi pięknymi niebieskimi oczyma i zapytała po angielsku: whats your name? (jak masz na imię). Wychowałem się na filmach z Jamesem Bondem!! Leciałem Aeroflotem z Moskwy, wracałem z „niebezpiecznej misji” w Kazachstanie, w plecaku miałem „gorący” towar, kolo mnie siedziała piękna kobieta która pyta: Whats your name? – cale życie czekałem na ta chwile!! – pomału się odwróciłem w jej stronę, podniosłem lewa brew do góry, (jak Roger Moore) i odpowiedziałem: My name is Agostino……Padre Agostino! Miała na imię Nadia, no bo jakżeby inaczej…
Było kolo południa, zostało nam jeszcze trochę lotu. Rozmyślałem ile to już czasu opłynęło, kiedy opuściłem swój klasztor w Cori pod Rzymem. Spojrzałem pod nogi, gdzie leżał plecak z relikwiami. Boże!! czego ja w tym plecaku już nie miałem. Myślę ze św. Charbel się nie obrazi. Nie takie rzeczy przeżywał. Właściwie to niezły z nas duet pomyślałem. Za piec dni powinienem być w Austrii – przypomniało mi się. Nadia spala przytulona do mnie. Popatrzyłem na nią a potem jeszcze raz na plecak… Kocham ta robotę.
W Warszawie zawsze zatrzymuje się u mojego przyjaciela Andrzeja. Poznaliśmy się przed laty w Libii. Tak tez i tym razem. Przyjechał po mnie na lotnisko. Mieszka pod Warszawa po prawej stronie. Razem z zona Marysia, bo dzieci już dawno są u siebie. Moi serdeczni przyjaciele, którzy jako jedyni mówią do mnie per Gustaw. Marysia jest bardzo pobożna kobieta. Czasami nawet taka wojująca, ale ja się zawsze bardzo dobrze czuje w jej towarzystwie. A już szczególnie duchowo wpływa na mnie bardzo kojąco, bo jest wielka optymistka, dzięki wielkiemu zaufaniu do Opatrzności. Bardzo się tez ucieszyła na mój widok. Zaczęła opowiadać co się tam u niej dzieje bo zawsze jest zaangażowana w jakieś „zbrojne grupy modlitewne”. Ciągle powtarza, ze za księży trzeba się modlić i to dużo. (i ma święta racje).Wiesz – opowiada – nawet ostatnio zaczęłam – nowennę. (modlitwa przez dziewięć kolejnych dni) I również za ciebie. Taak? Milo się zdziwiłem – dziękuje ci bardzo. Ależ nie ma za co. A jaka to nowenna – pytam z ciekawości – bo jest ich tyle? Nie wiem czy słyszałeś – odpowiada – o sw. Charbelu? – jak to się mówi – przysiadłem, tak ostatnio nawet sporo. Tylko, ze – ciągnie dalej Marysia, przerwałam ja po pięciu dniach. A to czemu? Widzisz. Mowi się ,ze ten święty zdziałał ostatnio wiele cudów, chciałam żeby mi dal jakiś znak czy to co robię w moim życiu jest dobre, czy może ja się mylę, bo czasami sama mam wątpliwości a największe do własnej osoby. Eee, takie tam wątpliwości i troski, powiedz lepiej co u ciebie we Włoszech. Marysia ja nie przyleciałem z Włoch. Nieee, to skąd? Z Kazachstanu. Z Kazachstanu..??!! A co ty tam robiłeś? Zaraz ci pokaże co ja tam robiłem. Podszedłem do plecaka i wyciągam relikwiarz. Patrzy na niego wielkimi oczyma, szczególnie na podobiznę świętego, po czym mówi drżącym głosem: to chyba nie jest to o czym ja myślę? To jest właśnie to o czym ty myślisz!!
Dawno nie widziałem tyle radości. Podczas mojego krótkiego pobytu sw. Charbel obleciał (dosłownie) wiele domów i osób, wykorzystali go co do sekundy! Musiałem go jednak zabrać dalej do Szczecina. Wracałem do domu pociągiem. Plecak wsadziłem pod prawy bok. Jak usnę i jeszcze ktoś mi go zawinie to by dopiero było. Najniebezpieczniejsze są zawsze ostatnie metry. Przysnąłem i rzeczywiście przyśniło mi się, ze ktoś mi te relikwie ukradł. Chyba jeszcze trochę przez sen wystraszony zacząłem macać w plecaku. Ufff, są – jeszcze dostane przez ciebie zawalu!! prawie wrzasnąłem. Nagle mi się przypomniało ,ze nie jestem w przedziale sam. W Szamotułach dosiadł się jakiś starszy mało sympatycznie wyglądający gość. Do kogo pan mówi – zapytał mnie obcesowo. Nie wyglądał na geniusza. Do kolegi – odparłem bez zająknięcia. Do jakiego kolegi? Przecież nie ma pan telefonu? ( nie podobał mi się ten facet), Trzymałem rękę w plecaku – właśnie, ze mam – i wyciągnąłem relikwiarz, właściwie to nie telefon – tylko Isonic. A co on taki dziwny i czemu się tak świeci – bo z tytanu – odpowiadam. Nawet nie ma ekranu! – bo to piata generacja. To go chyba zrobili w Ameryce? – Nie – mowie w Watykanie! – Popatrz pan qrwa ci czarni to oni maja swoje tajemnice – stwierdził ze szczerością. A jak się go włącza? Na sygnał głosowy – odpowiadam. Jaki? – Ave Maria! Popatrzył na mnie jak na wariata coś podejrzewając. A skąd to pan właściwie ma, co? Dostałem od firmy – na przetestowanie. I co działa? – zapytał z kpina. Działa – odpowiedziałem głośno. Potem pomyślałem o Butrymancach kolo Wilna, gdzie głosiłem rekolekcje, Jurku i jego wspólnocie w Kazachstanie, Karagandzie, urzędniczce na lotnisku, Nadii, Marysi i wielu innych i cicho dodałem – działa – i to w torbę jak działa!
Gość wysiadł, chyba trochę obrażony w Dobiegniewie. W Dąbiu czekała na mnie moja serdeczna przyjaciółka Mycha, która miała mnie podrzucić do Kamienia. Było już ciemno, kiedy jechaliśmy. Umyśliłem sobie pewien plan. Pojutrze miałem ruszać do Austrii. Nie będę miał kiedy jechać do Szczecina zwrócić relikwie. Mycha – mowie – mam do ciebie prośbę. Ja nie będę miał kiedy – czy ty mogłabyś zwrócić te relikwie mojemu przyjacielowi. Ależ oczywiście!!! A czy mogłabym…oczy jej się tak świeciły, ze niepotrzebne były żadne słowa…jasne – odpowiedziałem, bo wiedziałem o co chciała spytać. Poklepałem plecak, który trzymałem na kolanach, no stary.. będziesz w dobrych rekach. Pewnie zrobicie dużo dobrego wielu ludziom. No i przynajmniej mnie już  niczym nie zaskoczysz!!
Miesiąc później z Johnnym, Mychy mężem a moim serdecznym przyjacielem siedzieliśmy w słynnym austriackim sanktuarium Mariazell. W środku Alp. Wszystko było tak zasypane śniegiem, ze to był cud, ze dojechaliśmy. Krajobraz na zewnątrz jak w ruskiej bajce. Zaraz miałem odprawiać Msze św. przed głównym ołtarzem. W potężnej bazylice byliśmy tylko my dwoje, dosłownie. Kto nam załatwił ta rezerwacje?? Od kogo ten prezent?
Miałem swoje podejrzenia co do jednego klienta. Chociaż poprzedniego dnia byliśmy w Ceskich Budziejowicach i tam przypadkowo (!) trafiliśmy przy rynku do jakiegoś kościoła. Wielki i piękny. To musiała być katedra bo na środku stal tron biskupi z herbem. Siedziałem i się modliłem przezywając jeszcze raz wydarzenia z ostatnich miesięcy. Boże, to dopiero upłynęły dwa miesiące. Od czego to się właściwie zaczęło? Od św. Mikołaja! No, tak… Przecież ja do tego Bejrutu muszę. Najpierw to spotkanie w Rzymie, później ta jazda z kardynałem, potem rekolekcje w Szczecinie. Jazda na Litwę, rekolekcje w Butrymancach, potem ten Kazachstan, Jurek ze swoim Sanktuarium Aniołów Stróży, powrót przez Moskwę, lotnisko Szeremietiewo, powrót do Warszawy i te ciągle afery z Charbelem!! do Austrii tez nie przyjechałem jak planowałem. Poza tym tyle osób w to zamieszanych. Ciągle coś!! Jakiś spisek??!!
A tak swoja droga – pomyślałem ciekawy jestem jak się nazywa ten kościół? Idę się przejść popatrzeć – zdecydowałem. Chodzę i tak sobie patrze to tu, to tam. Nagle przykul mi wzrok napis, nie znam czeskiego ale nie potrzebowałem żeby zrozumieć. „ Dziękujemy za wszelkie ofiary składane dla naszej katedry pod wezwaniem …. św. Mikołaja!!…o,nie.. … Johnny! – krzyknąłem – zawijamy się!!
Stalem przed glownym oltarzem w bazylice w sanktuarium Mariazell. W kosciele, w ktorym normalnie są tysiace ludzi jak u nas na Jasnej Gorze byłem tylko ja i Johnny, no i opat, który służył mi do Mszy św. Modliłem się i myślałem. Dlaczego od jakiegoś czasu tak mnie ciągnęło w to miejsce? Dlaczego? Jak to się stało, ze trafił do mnie Johnny, który w ogóle nie planował przyjazdu do Austrii. Przejechaliśmy jakimś cudem zasypane śniegiem góry, przyjechaliśmy do sanktuarium, które wyraźnie ktoś wynajął wyłącznie dla nas. Taka reżyserka! Po co? Myślałem o ostatnich tygodniach. Pomału mi się rozjaśniało. Stojąc przed tym ołtarzem z cudowna figurka Matki Boskiej nazywanym Ołtarzem łaski zaczynałem pomału rozumieć.

Można przejechać tysiące kilometrów i przeżyć wiele przygód ale człowiek, ale człowiek nigdy nie będzie szczęśliwy, dopóki nie odbędzie tej najważniejszej i najtrudniejszej podroży – w głąb własnego serca, bo tylko tam może znaleźć prawdziwy skarb i szczęście… Kiedy skończyłem Msze św. i szedłem do zakrystii przypomniały mi się słowa, które zawsze kończyły jedna z najbardziej ulubionych bajek mojego pokolenia: westchnął cicho nasz koziołek i znów poszedł biedaczysko, po szerokim szukać świecie……tego co – jest bardzo blisko.

ZEMSTA SWIĘTEGO JANUAREGO

Jeszcze żaden święty mnie tak nie wystawił jak ten!! Co prawda 19.IX.2020 w Sobotę dokładnie o godz. 10:02 w Katedrze Santa Maria Assunta w Neapolu kolejny raz wydarzył się Cud Świętego Januarego. Miracolo di San Gennaro! – Ale ja nie na ten cud czekałem!!!
Cuda!!! Kto dziś wierzy w cuda?? Zresztą nie wiem, nie poruszam tego tematu  w „towarzystwie”. Bo gdybym to zrobił zaczęli by się wszyscy pukać w czoło i patrzeć na mnie wymownie i ze współczuciem. Mam już wystarczająco dość tego, czego się muszę nasłuchać na temat moich związków ze Średniowieczem. Nie tylko moich osobistych, ale i mojej firmy!!! Cos w tym musi być. Wszyscy przecież wiedzą jak wtedy było. Ciemnota i zacofanie!! Nie to co dziś! Cieszymy się wszyscy,  ze żyjemy w naszych oświeconych czasach, no może tylko nie wszyscy cieszą się z miejsca, w którym żyją. Podobnie jak mawiał hrabia Rochefoucauld, wszyscy narzekają na swoją fortunę, ale nikt nie narzeka na swój rozum. I to jest strzał!! Ja nie spotkałem jeszcze kogoś kto by narzekał na swój rozum??!!
A propo Średniowiecza. Kiedyś leciałem z Rzymu do Berlina. Bylem w dobrym humorze bo się odprawiłem online i miałem miejsce przy oknie w czternastym rzędzie. Czternasty rząd wypada na środku i to jest przy wyjściu ewakuacyjnym – tam jest zawsze więcej miejsca. Można spokojnie wyciągnąć nogi i wygodnie usiąść. Zwłaszcza ktoś taki z moja waga i rozmiarami co potrzebuje dopinać dodatkowy pasek żeby się moc zapiąć w fotelu. Popycham klamoty i idę do przodu licząc…dziesięć jedenaście, dwanaście….czternaście. Co jest? Jakie czternaście? Jeszcze raz… to samo. Nie ma trzynastego rzędu?! Siedziałem w czternastym i nie przy, tylko przed – wyjściem awaryjnym. Zły bylem jak diabli..na dodatek kolo mnie siedzieli tez tacy „ponadwymiarowcy”. Ścisk był jak w Szczecinie w trojce w godzinach szczytu. Jeszcze nie wystartowaliśmy a ja już bylem taki wymięty i wnerwiony, ze miałem ochotę komuś przyłożyć…
Nawinęła się stewardesa. Przepraszam – pytam (nie bez złośliwości ) – a czemu tu nie ma trzynastego rzędu?? Trochę się zmieszała i zaczęła się trochę jąkać…no bo ten..tego..nie ma…bo ludzie są przesadni! Jacy ludzie?! – pytam. Noo, pasażerowie. Ja nie jestem!! – No tak..Pan to nie …ale ..no ..wielu jest! – w końcu wystękała. A kapitan? – spytałem. Co kapitan? – popatrzyła na mnie zdumiona. Nooo, czy kapitan tez jest przesadny??? – walnąłem. Bo jak tez jest, to może ja poprowadzę tą awionetkę, co?! Wiem – bylem złośliwy. Więcej ..dobrze wiedziałem dlaczego nie ma trzynastego rzędu. Tak jest w wielu liniach lotniczych. (W Alitalii np. nie ma siedemnastego rzędu). I nie tylko w samolotach. W Stanach w wielu hotelach nie ma trzynastego piętra. W wielu windach nie znajdziecie trzynastki…
Ja nie jestem przesadny, ale boje się latać, zawsze się balem. I kiedy już leciałem to się szczerze modliłem. To znaczy, zawsze się szczerze modlę, ale w samolocie to już podwójnie. Kiedy samolot był na pasie i zaczął startować to się przeżegnałem. Kiedy robiłem znak krzyża i bylem w połowie drogi miedzy czołem a piersią rzuciłem okiem na współpasażerkę z lewej strony i moja ręka zawisła na chwilę w powietrzu bo moja wielka sąsiadka przypomniała mi „dramatyczną” historię, którą często opowiadałem przy rożnych okazjach.
…Wiele lat temu leciałem z Mediolanu do Berlina i wtedy tez, jak zresztą zawsze, kiedy samolot był na pasie i startował, to ja i ze strachu i z pobożności i dla asekuracji…zrobiłem znak krzyża. A siedziała kolo mnie Niemka, taka XXXL, jeszcze większa ode mnie, taka prawdziwa Helga. Niepotrzebnie się przyznałem, ze znam niemiecki, bo zaczęła mnie ironicznie pytać po co ja to zrobiłem, tzn przeżegnałem się. Więc jej odpowiedziałem: po pierwsze jestem wierzący, po drugie jestem księdzem a po trzecie to nie wiem czy zauważyłaś, ze jesteśmy dziesięć kilometrów nad ziemią. Ona mi odpowiedziała drwiąco, ze pochodzi ze Wschodnich Niemiec to znaczy z byłego NRD. Tam nie było kościołów ani księży i ludzie jakoś sobie żyli. Pomyślałem właściwie czemu nie. Czy można żyć bez księży? Pewnie, ze tak, a po co i na co jest komu potrzebne to ich ględzenie. No a bez kościoła? A czemu nie. Ile ludzi nie chodzi do kościoła i tak ma potąd wszystkiego w życiu. Ale czy można żyć bez Boga…?! No..niektórzy próbują.
Z Mediolanu do Berlina leci się nad Alpami, bo innej drogi nie ma. I tam często są turbulencje. Ja o tym wiedziałem – Helga nie wiedziała. I się zaczęło…Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak człowiek się potrafi szybko nawrócić. I to z jakim krzykiem i dramatyzmem…. Zrób coś – wrzeszczała Helga. Niby co? – pytam. Jakąś modlitwę!! Nie wiem czy zdążę…to coś krótkiego – piszczala. Najkrótsze i najlepsze jest to: w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…..Kiedy wylądowaliśmy w Berlinie na Teglu,  Helga była już i wierząca i praktykująca….
Tym razem jednak nie było turbulencji. Kiedy wysiadaliśmy „moja” stewardesa stała przy drzwiach, ale się do mnie nie uśmiechnęła. Trochę mi było głupio, ze ją tak kpiąco potraktowałem. A czy to jej wina, ze na świecie jest tylu idiotów – pomyślałem. Ciao, grazie – rzuciłem w jej stronę. Ciao – odpowiedziała. I proszę uważać na siebie – dodała, lekko się tym razem uśmiechając i mrużąc oczy. Była ładna, nawet bardzo ładna. Spoko – odpowiedziałem – ja się urodziłem trzynastego!! – Nie jestem przesądny!!Nic mi się nie stanie – dodałem zuchwale na odchodnym. Powiedziałem to chyba w złą godzinę. Kiedy parę tygodni później wracałem do Rzymu, nie było turbulencji, było dużo gorzej. Miałem cichą nadzieje, ze spotkam „moją” stewardesę, ale jej nie było. (spotkałem za to kogo innego – bardzo miłego). Lot był z samego rana. Jechałem parę godzin w nocy ze Szczecina do Berlina, później koczowałem dwie godziny na lotnisku i cały czas w tej masce!! Chciałem w samolocie zamówić cos do picia bo bylem suchy jak wióry. Okazało się, ze płacić można tylko plastikiem, to znaczy kartą. A ja karty nie mam. Tak, tak, są tacy tez. W końcu jestem zakonnikiem i składałem śluby: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Najlepiej to mi wychodzi z tym ubóstwem, nawet się starać nie muszę. Chciałem wziąć stewardessy na litość – ale były twarde jak skala. Nie, nie można, takie nowe pandemiczne przepisy – amen. Jak na złość przypomniało mi się jak nas, mnie i mojego przyjaciela Celso, filipińskiego franciszkanina, zaskoczył w Ghat, mieście na południu Libii przy granicy z Algieria – Ghibli – gorący wiatr ze środka Sahary. (We Włoszech mówią na to Scirocco). Chyba w piekle nie jest tak gorąco jak tam było wtedy. Miałem teraz tego Gibhli w gardle. Pragnienie miałem takie, ze wypiłbym więcej niż wielbłąd. Oooo a ten to potrafi, sam widziałem. I przed oczami stanął mi jak żywy obraz, jak kiedyś w oazie w Hun stado tych spragnionych bestii dorwało się do wodopoju…ale żłopały! I jak wtedy naokoło pryskały?! … Az poczułem krople wody na czole!! Zaraz dostane tu jeszcze fatamorgany – pomyślałem zirytowany!! Nie lubię używać brzydkich wyrazów ale wtedy kląłem soczyście. Przeklinałem pandemię, Gibhli, maski, wielbłądy i linie lotnicze Ryanair włącznie!! I złe zrobiłem. Jest takie sycylijskie przysłowie, powiedział mi je kiedyś mój przyjaciel don Daniele…non sputare in cielo che in faccia ti torna…(dosłownie: nie pluj w niebo bo ci to wróci na twarz)
Długo nie trzeba było czekać. Kiedy wylądowaliśmy okazało się, ze posiali moje toboły. Moje i paru innych osób. Jakiś wesołek wziął nasze dane. Potem wypełnił i dal nam jakieś świstki mówiąc żeby się nie martwić bo bagaże na pewno dolecą następnym, wieczornym samolotem a kurierzy dostarczą je pod wskazane przez nas adresy. Kiedy to piszę minęły równo trzy miesiące a mojej walizy jak nie było tak nie ma!!!
Na początku się tym specjalnie nie przejąłem. Był piątek, miałem zostać w Rzymie do poniedziałku a potem jechać dalej. Więc czasu było dość. Sobota – nic. Niedziela – nic. W poniedziałek rano powiedziałem moim współbraciom z naszego klasztoru San Crisogono, w historycznej czesci Rzymu – Trastevere (Zatybrze), ze kiedy w końcu łaskawie dostarczą moje klamoty z lotniska, żeby przesłali mi je do Asyżu. Co miałem zrobić, wsiadłem w pociąg i pojechałem do Perugii tylko z bagażem „podręcznym”. Moi „wspólnicy” w klasztorze jakoś nie bardzo się przejęli moimi lamentami. Pocieszali mnie, ze na pewno w tym tygodniu się waliza znajdzie. I ze się o to pomodlą. No, bylem im wdzięczny, ale w kaplicy ogarnęło mnie zwątpienie bo się modlili jakoś tak mało przekonywująco. Dopiero jak im powiedziałem, ze miałem tam prawie trzy kilo kiełbasy z dzika i jelenia, którą dla nich wiozłem, to nabrali animuszu do modlitwy i nawet coś zaśpiewali. A tu mijały dni i nic. Wszyscy jak jeden mąż zaczęli mi radzić żebym się zwrócił z prośba do sw. Antoniego, bo on jest od rzeczy zagubionych. Ale ja miałem wątpliwości. Pamiętam jak wieki temu, po paru latach  pobytu w Ameryce wróciłem do Europy, do Berlina, gdzie otwieraliśmy nowa placówkę. Wziąłem najpotrzebniejsze rzeczy a resztę spakowałem do kufra i zostawiłem w naszym klasztorze w Baltimore, skąd mi go mieli moi współbracia wysłać do Europy. Ja przyleciałem we Wrześniu do Berlina, mój kufer w…Maju. Najpierw jak interweniowałem to ci moi zarzekali się, ze go wysłali i musiał gdzieś się zawieruszyć. Wiec zwróciłem się osobiście do św. Antoniego. Ten co prawda się nie zarzekał, ale nic nie robił. A ja, jak widziałem na ulicy samochód firmy przewozowej UPS to mi ciśnienie skakało do dwustu!! Po paru miesiącach sprawa miedzy Antonio i mną stanęła na ostrzu noża. Bylem akurat w Karstadt na południu Niemiec i w jednym z tamtejszych kościołów wlazłem na figurę św. Antoniego. Był wielki, miał ponad dwa metry. To ostatnia twoja szansa – powiedziałem i za ostatnią markę zapaliłem mu świece. Wkrótce miała być wymiana pieniędzy. Za euro nie będę ci kupował – nie wiadomo jak to będzie z tą walutą – dodałem niepewnie. Chyba tez się wystraszył bo kiedy wróciłem do Berlina po paru dniach podjechała pod dom brązowa furgonetka firmy UPS. Święty Antonio znalazł w końcu mój kufer!! Chociaż nie tak do końca, bo zostawiłem w Baltimore jeden duży… a doleciały trzy małe. Gdzieś im się rozsypał miedzy Manilia a Singapurem, kiedy latał po całej planecie.
Dlatego tym razem wolałem nie ryzykować. Zresztą czułem, ze w tym całym pandemicznym bajzlu na międzynarodowych lotniskach, a już szczególnie w Italii, to potrzeba będzie cudu żeby znaleźć moja torbę. Potrzebowałem specjalisty od cudów!! Znalem takiego jednego i w dodatku był Włochem. Włochem to jeszcze mało powiedziane. Był Neapolitańczykiem!!! Przynajmniej takie miał zameldowanie. Święty January!! San Gennaro – patron Neapolu. No to sprawa załatwiona.
….Ze św. Januarym znamy się od lat. Poznaliśmy się wiele wiele lat temu. Na Wigilii. Telewizja puściła wtedy film (był tylko jeden program, w Szczecińskim nie było nawet wtedy jeszcze dwójki!) „Skarb Świętego Januarego” wlosko-amerykanska komedie (włoski tytuł: Operazione San Gennaro) w której to amerykansko-wloski gang chce ukraść skarb, gromadzony przez wieki z przedmiotów podarowanych przez wdzięcznych ludzi św. Januaremu w katedrze w Neapolu, w podziękowaniu za doznane cuda. Musiało być ich sporo ( to znaczy cudów) bo mówią, ze jest to największy skarb na świecie. Jego wartość jest większa niż wartość wszystkich klejnotów brytyjskiej rodziny królewskiej czy skarbca rosyjskich carów. …Marzyłem po obejrzeniu tego filmu żeby wyjechać kiedyś do Neapolu i zobaczyć, nie tyle ten skarb – co cud! Od wieków, bardzo regularnie dziewiętnastego Września, w dzień męczeńskiej śmierci św. Januarego, (w czwartym wieku) jego zakrzepła krew, przetrzymywana w szklanej ampule, przemienia się z postaci stałej w płynną. Cud!! Ale Kościół jak to Kościół, nigdy się oficjalnie do tego nie ustosunkował. Ale ja się za to ustosunkowałem, kiedy dwadzieścia siedem lat temu spełniło się moje marzenie!! Bylem w końcu w Neapolu!! I miałem to szczecie być akurat w dniu św. Januarego w katedrze Santa Maria Asunta i na własne oczy widzieć ten cud!! To znaczy widziałem Kardynała przeciskającego się w kościele przez tłum i pokazującego wszystkim na prawo i lewo trzymaną w rękach szklaną ampulę, w której coś czerwonego lekko bulgotało… Ludzie oszaleli!! Jak na stadionie po strzeleniu bramki przez Maradone, który zresztą grał w FC Napoli.
Pamiętam jak rano tego dnia wyszedłem z naszego klasztoru aby dojść do katedry. Ubrany bylem w mój biały habit z czerwono-niebieskim krzyżem na piersiach. Zatrzymałem się kolo patrolu carabinierow bo chciałem zrobić sobie z nimi zdjęcie na pamiątkę przed powrotem do Austrii, gdzie wtedy mieszkałem. Oni ze mną tez chcieli bo takiego przebierańca jeszcze nie widzieli. Jak im powiedziałem kim jestem i dokąd idę to powiedzieli ze piechota nie zdążę. Kazali mi wsiadać na motor i jeden z nich powiózł mnie na sygnale. Jeżdżenie samochodem po Neapolu to hazard. Ale jeżdżenie po tym postrzelonym mieście motocyklem z szurniętym carabinierem to już jest próba samobójstwa. Nie wiem czy tego dnia, większy – to był cud świętego Januarego czy to – ze ja cały dojechałem do katedry…
Przypominając sobie to wszystko przeszło mi przez głowę czy to wypada teraz prosić San Gennaro (Sw. Januarego) o taki drobiazg jak zajęcie się moją zagubioną torbą. Ale po starej znajomości… czemu nie? Wypadalo by jednak jakoś do niego zagadać, to znaczy pomodlić się. Poszedłem do kaplicy i zacząłem trochę niepewnie:
Gennaro!! Znamy się tyle lat. Wiesz, ze ja zawsze bardzo Ciebie lubiłem!! I bardzo Ciebie cenię za to jak wszystkim pomagasz. Ludzie nie są tacy zli. Miedzy nami, to trochę mają namącone w głowach – ale serca mają dobre! Wiem, ze ostatnio przestali chodzić do kościoła ale im się specjalnie nie dziwię. W każdym razie jak ich trochę przyciśnie to wiedza gdzie szukać pomocy. Adresu jeszcze nie zapomnieli. A to najważniejsze! Zresztą Szef sam powiedział dwa tysiące lat temu: Jakby coś było trzeba to śmiało dawajcie do mnie. Niektórzy mają opory bo się wstydzą. Bo czasami im nie wyszło tak jak trzeba. A bo to zrobili to, a bo to zrobili tamto. Tłumaczę tym ciołkom, ze Szefa nie obchodzi to co zrobili tylko obchodzi go bardzo to, żeby nie byli smutni!! Niektórzy mi nie wierzą. Mowie im, ze ja tez nie wierzyłem. Ale jak już mi pomógł to każdemu pomoże!! Mam trochę za paznokciami i sam pamiętasz ile razy mnie musiałeś wyciągać z tarapatów, za co ci jestem wdzięczny. Właśnie a propo pomocy…Wiem, ze masz pełne ręce roboty w tym Neapolu, ale jakbyś znalazł chwilę to czy mógłbyś się rozejrzeć za moją walizą, którą Ryanair gdzieś posiał?! Obiecuję, ze nie będę się na nich złościł. No może poza tym wesołkiem na lotnisku Roma-Ciampino co mnie tak wystrugał na cretino bo nie wpisał numeru ewidencyjnego mojej walizy w certyfikat zaginięcia!! Wiem, wiem,  ze Maestro kazał wybaczać !! Nawet sam to powiedziałem ostatnio moim dwom „companierom” co nie mogą na siebie patrzeć i wspólnie wytrzymać ani jednej chwili bez kłótni: zamkną was w czyśćcu w jednej malej celi trzy na trzy metry z jednym kiblem i będą was trzymać razem z pięćset lat albo dłużej dopóki się nie pogodzicie. Inaczej was nie wpuszczą do Paradiso! Tam nie ma kłótni!! Wiec lepiej pogódźcie się już teraz tu na planecie. I wiesz co? Poskutkowało! To więc ja tez spróbuje i polecam się twojej pamięci.
Skończyłem przemowę zadowolony z siebie i pewny, ze San Gennaro zajmie się problemem. Przy obiedzie powiedziałem, ze w Sobotę dziewiętnastego jemy dziczyznę. A co bagaż doleciał? – spytał Aurelio. Nie, ale jest w drodze – odpowiedziałem pewnie. A jak to się stało? dopytywal. Mam swoje sposoby i znajomości – odpowiedziałem mało skromnie. Tylko popatrzył na mnie z podziwem.
Dzisiaj jest szósty Grudnia. Minęły trzy miesiące. Waliza nie doleciała!!
Dziś jest św. Mikołaja. Dwa lata temu byłem u mojego przyjaciela ks. Ricardo w Szczecinie głosić rekolekcje – w parafii św. Mikołaja. Jak mnie pytali żartem co bym chciał w prezencie od Mikołaja to odpowiadałem żartem, ze pojechać w jakąś daleką podróż. Zawsze lubiłem podróżować w Boże Narodzenie. Bo to magiczny czas. Planów jednak żadnych nie miałem. Dwa tygodnie później byłem w Wilnie parę dni, potem w Moskwie, a na święta w Karagandzie w Kazachstanie. Młody polski ksiądz -Jurek, który mnie zaprosił tak nagle powiedział mi, ze nie wierzył, ze ja przyjadę. A jak to w ogóle się stało – pytam. Bylem parę miesięcy temu w Wilnie u rodziców i u znajomego księdza – opowiada. Tam ojciec rok temu głosił rekolekcje. I wziąłem od niego parę książek i już tu parę dni temu w jednej z nich znalazłem ojca wizytówkę i tak sam nie wiem dlaczego zadzwoniłem a potem to sam nie wiem jak to wszystko…tak.., ze ojcu się udało .. i ze tu jest …i ze nie będę sam na Święta. Bo zawsze tu byłem sam i było tak smutno… Ja tez nie wiem jakim cudem się tutaj znalazłem – powiedziałem do Jurka. Ale się domyślam – pomyślałem- czyja to robota. Komuś bardzo zależy na tym żebyśmy nie byli smutni.
W tej zagubionej torbie, oprócz kiełbasy miałem tylko parę ciuchów i drobiazgu. Miałem tez książkę. Mity Greckie. Zadzwoniłem do mamy żeby mi zrobiła paczkę i wysłała parę drobiazgów, których potrzebowałem, a których nie można by tu kupić. Przy okazji żeby mi kupiła i wysłała Mity Greckie.. a jak już to parę innych książek z domu. Szczególnie chciałem jedną Cywilizacja Islamu bo było tam trochę o początkach i historii mojego Zakonu, który przed wiekami wykupywał chrześcijańskich niewolników z rąk Muzułmanów. Kupiłem tą książkę kiedyś w antykwariacie i tak przez lata leżała na polce. I pewnie by tam leżała następne lata gdyby mi nie zaprzepaścili bagażu i musiałem wszystko pomalutku z powrotem jakoś odzyskać. Kiedy przeglądałem tę książkę to wypadła z niej mała kartka a na niej moje pismo: „Nie ma przypadków. W zakrystii poznałem Giuseppe, przełożonego generalnego tych od Foucaulta” ..i jego email i numer telefonu. Patrzyłem zdumiony na tą kartkę…pewnie, ze nie ma przypadków. Już wiedziałem czemu San Gennaro nie odnalazł mojej torby. Manipulant!!! Temu gościowi z kartki kiedyś coś obiecałem. Teraz mi to przypomnieli!! Co to za kierunkowy jego telefonu..? Carramba!!! Parę dni później poszedłem do księgarni i mowię do sprzedawczyni: potrzebuje dużą mapę. – Italii? – spytała. Nie – świata odpowiadam. Oooo wybiera się pan w tych czasach w jakąś dłuższą podroż – pyta zdziwiona. Mam atrakcyjny kontrakt. To musi być duża firma – stwierdza. O tak spora. A czym się zajmujecie? Dostarczamy najpotrzebniejsze rzeczy – odpowiedziałem z uśmiechem mocno zdziwionej signorinie.
To właśnie w Neapolu u San Gennaro kiedyś usłyszałem:

Spotyka się Miłość z Przyjaźnią. I pyta Miłość Przyjaźni – po co ty jesteś potrzebna kiedy ja już jestem?? Odpowiada jej Przyjaźń: żeby nieść uśmiech tam, gdzie ty zostawiasz łzy…

Agostino Lewandowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *