Marta Przybyła

Marta Przybyła

Rozważania różańcowe Marty.

Dzisiaj tak bardzo nie chciało mi się odmawiać różańca… Cały czas głos mówił, a po co to robisz, przecież codziennie odmawiasz, jak raz nie odmówisz to się nic nie stanie ???ale jednak wzięłam różaniec do ręki i jak bardzo się cieszę… Martusiu, Twoje rozważania były cudowne, tak dały do myślenia… Bo wiesz ja też posługiwałam kiedyś w hospicjum… Kochałam to… Pamiętam moja ukochana babcie, taką malutką, że mieściła się w łóżeczku dla dziecka, nazywałam ją Jogobelka bo uwielbiała jogurt Jogobella… Kiedy mnie widziała zawsze się uśmiechała i mówiła, że jestem jej aniołem… Potem jednak moje życie potoczyło się tak, że już nie mogłam tam chodzić… A dziś pomyślałam, że muszę znów wrócić do hospicjum… Tam byłam szczęsliwa… Tak w takim miejscu byłam szczęśliwa bo jeden uśmiech mojej babci dawał mi więcej szczęścia niż każda materialna rzecz… Mieszkam teraz w Anglii, kiedy rok temu zmieniłam pracę, spotkałam starego Pana… Miał na imię Ben… Wszyscy się z niego śmiali i ze mnie też, że rozmawiam z takim „głupkiem” bo Ben był trochę umysłowo opóźniony… Mi to nie przeszkadzało… Wręcz byłam mu wdzięczna bo to on mi wszystko w nowej pracy pokazał, nauczył… Kiedy po wielu latach odchodził na emeryturę nikt nie pomyślał żeby mu coś dać w prezencie… Pomyślałam sobie, że zrobię mu chociaż ciasto na pożegnanie bo lubię piec… Jakież było zdziwienie wszystkich Anglików, ale usiedli z nim do stołu, zjedli kawałek ciasta i chyba się zawstydzili bo po pracy postanowili zabrać go do pubu i pożegnać… Gdybyście widzieli jaki Ben był szczęśliwy… A ja jeszcze bardziej… Czasem takie małe, nic nie znaczące dobro daje tyle szczęścia… Dziękuję za dzisiejszy różaniec… Myślę, że Maryja mi dziś powiedziała co mam zrobić w moim życiu i teraz wiem czemu Zły tak walczył żebym tego różańca nie odmówiła…
Zaneta Anna Juskowiak

 

ŚWIADECTWA  Z  ODDZIAŁU  HOSPICJUM

 

Pamiętam, kiedy odebrałam swój przydziałowy strój do zadań specjalnych, wzdrygłam się na ten kolor, jak na widok brukselki.
Bijąca po oczach wyrazistość, przywodziła mi na myśl roboty drogowe, ale w tym konkretnym przypadku grasująca po oddziale ekipa naprawiała samotność, pusty kubek, w którym skończyła się herbata, czy nieposłuszny widelec z kęsem obiadu, który nie chciał trafić do ust.
Naprawialiśmy puste dłonie, które tęskniły za obecnością i niepogłaskane głowy, uwalnialiśmy słowa, które wzbierały na języku, a tylko szukały sposobności, by czmychnąć za granicę warg.
Śmierci nie naprawialiśmy, to ona naprawiała nas. Porządkowała serca, odświeżała myśli…
W hospicjum trzeba przyjąć, że oczywistych efektów raczej nie będzie. W kontekście czysto ludzkim, lekarz odnosi sukces, gdy pacjent zdrowieje. W tym miejscu zwycięstwem jest okiełznanie cierpienia.
Kiedy zbliża się koniec Żółci nie panikują, nie wzywają pomocy, nie alarmują, by reanimować. Żółci są. Po prostu… Przeprowadzają na high level gdzie splądrowane nowotworem ciało już nie ciąży, gdzie żywi nie mają wstępu. Kiedy raz w miesiącu w malutkiej kaplicy trwaliśmy na modlitwie za tych, co przeszli kolejny etap rekrutacji do Nieba, liczyłam wymieniane imiona i uzupełniałam je twarzami z pamięci. Średnio trzydzieści, czterdzieści ostatnich oddechów wydarzało się pod tym dachem, na przestrzeni miesiąca.

Każdy Żółty zastanawiał się chyba nad ponownym spotkaniem. Tam. Czy znów usłyszy: „Moje żółte słoneczko” z racji tej narzucającej się oczom żółci, za którą nie przepadam, a za którą tak tęsknię…

kiedy słońce zachodziło
nad horyzontem łóżka
nikt w hospicjum
nie żałował
że nie miał
nowszego audi
młodszej żony
grubszego portfela
piękniejszego domu
więcej lajków na fejsie
mgr przed nazwiskiem
wielu żałowało
że miało w nosie
instrukcję obsługi
serca
i wciskało guziki
jak popadnie…

 

Czasem pytacie o wolontariat w hospicjum. Co zrobić, żeby zostać wolontariuszem? Najpierw zapytać Boga, czy to Jego wola. Jeśli będziesz pytać, a odpowiedź będzie twierdzącą, jestem pewna, że dostaniesz wyraźny znak. Jeśli niebo nie pobłogosławi, wyjdziesz stamtąd szybciej niż wszedłeś, bo bez łaski się nie da. Po prostu się nie da. Wiem, że sama z siebie nie mam żadnych predyspozycji, żeby tam być. Ja się kompletnie do tego nie nadaję. Sługa nieużyteczny. Sama z siebie nie mogłabym zrobić tam niczego, ale łaska we mnie może zrobić wszystko.
Najtrudniejsze w tym miejscu jest zaprogramowanie serca na tryb „nie przywiązuj się”. W kilkudniowych odstępach między wizytami często okazuje się, że wielu pacjentów już nie ma. Wyobraź sobie, że wchodzisz do Pani Irenki, przypominając sobie wasze ostatnie rozmowy. Przebierasz nogami do jej sali, w głowie planując o czym pogadacie, a tam nie ma Pani Irenki, jest Pani Krystyna. Na ustach masz uśmiech i nie możesz dać po sobie poznać, że przyszedłeś do kogoś, kto wcześniej zajmował to łóżko. W sercu „wieczny odpoczynek” a teraz jesteś 100% dla nowo poznanej osoby. Dobrze, kiedy łóżko nie jest puste, bo widok świeżo pościelonego, czekającego na kolejnego pacjenta jest dla mnie o wiele trudniejszy.
Najgorsza jest bezsilność. Pacjenta się nie reanimuje. Organizm jest tak wyniszczony chorobą, że przedłużanie agonii o kilka kolejnych godzin byłoby nieludzkie. Patrzysz jak dusza powoli przecieka przez ciało i wiesz, że nie ma cudownego plasterka, którym można załatać dziurę. Kap… Kap…. Kap…
Na korytarzu jedne z zamkniętych drzwi to cała wyłożona płytkami sala „pro morte”, gdzie przez dwie godziny od zgonu wg przepisów musi przebywać ciało. Nie jest opatrzona tabliczką. Wie personel i wolontariusze. Rodzinom odwiedzającym bliskich ta wiedza jest zdecydowanie niepotrzebna.
Śmierci są różne. Jedne bardzo spokojne, kiedy dusza wychodzi cichutko jakby na paluszkach wraz z ostatnim oddechem. Inne są bardzo trudne…
Wchodząc na oddział, oddanie Matce Bożej chciałam praktykować maksymalnie. Wcześniej miałam żółtą koszulkę, a teraz wymownie niebieską kamizelkę.
Maryjo, filtruj mnie przez siebie.
Oddaję Ci moje oczy. Boję się, że czując zapach odleżyn mimowolnie zmarszczę brwi. Boję się, że Pan Mateusz z deformującymi oblicze przerzutami nowotworu na twarz, pomyśli, że się go brzydzę. Ty patrz na pacjentów przeze mnie. Z taką czułością i wrażliwością jak tylko Ty potrafisz.
Maryjo, oddaję Ci moje usta. Najtrudniejsze pytania w życiu słyszałam w hospicjum. „Pani Marto, czy ja umieram? Pani Marto, czy to boli, kiedy przestaje się oddychać? Pani Marto nie widziałam syna kilka lat, czy zobaczę go jeszcze?” Maryjo, Ty mnie wpakowałaś w tą posługę, więc teraz mów do tych ludzi przeze mnie.
Maryjo oddaję Ci moje dłonie, żeby były czułe, żebyś to Ty głaskała ich po głowie, trzymała za rękę i czesała włosy Pani Wandzi.

Maryjo, oddaję Ci moje stopy, żeby nie uciekły z sali kiedy zobaczę kobietę młodszą ode mnie, przy łóżku której stoi mąż i kilkuletnie dzieci. Ty ich pocieszaj, pokrzepiaj, Ty ich zapewniaj, że mówimy tylko „Do zobaczenia…”

Wdech -wydech

Wolontariat w hospicjum uczy mnie wdzięczności za… wszystko. Za każdy drobiazg. Za słońce i za deszcz. Za zupę ogorkową i spacer nad rzeką. Nawet zmęczenie po pracy jest łaską, bo mogę prowadzić normalne życie. Tak, to łaska, nie oczywista oczywistość.
Dziękując, żyje się znacznie łatwiej, kiedy widzi się to co jest, zamiast szperać usilnie w tym czego nie ma.
Moim mentorem w tej kwestii stał się pewien mężczyzna.
Nad łóżkiem karteczka „Pan Wojtek”
W łożku wyczerpany wojownik, uzbrojony jedynie w wąsy z tlenem. Pozycja maksymalnie siedząca. Wojownik ma ok 60 lat. Gęste włosy w kolorze sól i pieprz, wąs pod kolor.
-Dzień dobry.
(Idiotyczne, nieadekwatne do sytuacji przywitanie, ale jak zacząć… Mamy tak bogaty język, a nie ma w nim odpowiednika przywitania określającego dzień średni, bywało lepiej…)
Patrzy na mnie. W tym spojrzeniu jest strach, zmęczenie i skupienie na walce. Charczący wdech-wydech. Każde kaszlnięcie maluje grymas na twarzy. Wdech, bulgoczący wydech. Czuję się totalnie bezsilna.. Chcę pomóc. Jak pomóc? Dotykam ramienia i pytam czy posiedzieć przy Nim. Zamyka oczy na kilka sekund-tak.
Piżamowy kamuflaż w granatowo-zieloną kratę, jest bez szans, w konfrontacji z moją dłonią. Czuję pod palcami nagi szkielet. Patrzę na okno. Już otwarte. Więcej świeżego powietrza do sali nie wpuszczę. Tak naprawdę chcę uciec, bo nie potrafię przyjąć własnej bezradności. Ręka wojownika spoczywa na karku. Spojrzenie na mnie i znów ręka na karku. Podkurczone palce w geście jakby drapania. Badawcze spojrzenie na mnie.
-Mam Pana podrapać po plecach?
Skinienie głowy.
Przez krótką chwilę przesuwam palcami po karku i plecach z minimalnym zaangażowaniem paznokci. Okryte cienkim materiałem, tak bardzo wyczuwalne kości odbierają moim ruchom pewność.
Wdech-wydech. Kaszel. Bulgoczący dźwięk wydobywający się z płuc i ten ogromny ból emanujący z twarzy, ściskają moje serce w imadle niemocy. Po krótkim ataku duszności Waleczne Serce ponownie pokazuje gestem na plecy.
Szur-szur. Szur-szur. Mężczyzna trwa w skupieniu. To dobrze, nie chcę, żeby widział jak bardzo spociły się moje oczy. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Charczenie jakby ustaje. Wdech-wydech. Zmarszczone czoło wygładza się.
Szur-szur. Szur-szur.
Miarowy, spokojny oddech pacjenta jest dziś moją małą-wielką radością. Nie robię nic i robię wszystko co w tej chwili mogę zrobić. Zwalniam, po chwili przestaję. Badawcze spojrzenie mobilizuje moje palce do dalszej pracy.
Powieki opadają. Wdech-wydech.
Ja tez zamykam oczy. Widzę naprężone ciało Zbawiciela na krzyżu. Wdech-wydech. Dziękuję Jezu, że mogę przy Tobie posiedzieć…
Wojownik zasypia. Wdech-wydech. Upewniam się, cofam dłoń z pleców. Wdech-wydech.
Cichutko wychodzę.
Nie wiem co czuję… Chwilową ulgę, że pacjent choć przez chwilę może odpocząć. Nieudolną próbę współodczuwania i nieracjonalną miłość do człowieka, którego poznałam jakieś kilkadziesiąt szurnięć po plecach temu. Człowieka, którego widziałam pierwszy i ostatni raz (w tym życiu).
Wychodzę z hospicjum. Paciorki różańca przemykają przez moje palce. „Dla Jego bolesnej męki…”
Wdech-wydech.
Wdech-wydech.
Oddech. Oczywisty. Naturalny. Jakby żaden nia miał być tym ostatnim.
Wciągam powietrze aż do granic bólu. Wciagam błękit nieba i eksplozje soczystej zieleni. Wciągam życie.

„Jem oczami…”

Hospicjum. Kolejny dzień mojej posługi wolontariuszki. Pani Alina siedzi na łóżku, zerkając na ekran telewizora z taką uwagą, że nawet nie zarejestrowała momentu, kiedy weszłam do sali. Przez płaskie, migoczące, rozkrzyczane na świat okno, mignął mi pstrąg, gałązka rozmarynu i pomidory koktajlowe. Wszystko spowite parą, unoszącą się nad solidnymi garnkami. Kobieta spojrzała na mnie, by rozciągnąć wargi w uśmiechu. Każdy pacjent w hospicjum jest charakterystyczny, a ja chcę się zagłębić w wyjątkowość każdego, jakby był studiowanym pod mikroskopem płatkiem śniegu. Pani Alina dobiega 60-tki, ma włosy do ramion w pięknym odcieniu rudości. Pierwsze kolorystyczne skojarzenie to pasące się latem na polach sarny, których jako dziecko wypatrywałam z okna pociągu. Oczy szare, niby niepozorne, ale jeśli przyjrzeć się bardziej, można dostrzec zielonkawe plamki, rozrzucone na tęczówce w porywie artystycznej abstrakcji. Moja wyobraźnia projektuje obraz pacjentki spoza murów hospicjum. Piżamy niczym szkolne mundurki, choć wcale nie takie same, nie zdradzają charakteru ich nosicieli. Widzę ją ubraną w brązowa spódnicę do kolan, kremową bluzkę z ozdobnym, delikatnym haftem i camelowe pantofle z paskiem wokół kostki na stabilnym obcasem. Uwagę przykuwa duża broszka z bursztynu z zatopioną ważką, która jakby sygnalizuje, niby dobrze znane, a wciąż zapominane hasło: „carpe diem”.
-Dzień dobry. Jak Pani dzień?
Kobieta sięga po zeszyt i długopis- podręczny zestaw obowiązkowy. Nieprzyjaciel, nazywany czasem przez pacjentów „gnojkiem” rozpanoszył się w krtani. Kobieta pisze tak wyraźnie, że nie muszę odwracać kartki, tylko swobodnie czytam do góry nogami.
„Jem oczami. Dawniej lubiłam eksperymentować w kuchni. Łączyć smaki” uśmiecha się i przelotnie zerka na ekran, gdzie brzuchaty kucharz miesza gęstą zupę niczym tajemną miksturę w kotle baby jagi.
-Od dawna je Pani oczami?- pytam patrząc na stojące na stoliku mleko przeznaczone do żywienia przez PEGa czyli gastronomię. Temat dobrze mi znany z pracy w DPSie gdzie karmię w ten sposób swoich małoletnich podopiecznych.
„Od pół roku”.
Przez myśl przebiegła mi poranna kawa i bułka z żółtym serem pochłonięta niemal w biegu. Zawstydziłam się, że niektórzy tęsknią za czymś tak prozaicznym, by poczuć smak, a ja nie zastanawiałam się nad tym, by uczynić z posiłku zmysłową przygodę.
Krótko po spotkaniu z Panią Aliną mój przyjaciel zaprosił mnie na własnoręcznie przyrządzone co nieco. Patrząc jak sprawnie kroi pieczarki moja myśl wróciła do sali na oddziale C, do jedzącej oczami pacjentki i tego jak śledziła akcję kulinarnego programu, niczym pełny napięcia western. Tymczasem pieczarki wraz ze szpinakiem wylądowały w piekarniku, szczelnie przytulone francuskim ciastem. Skupiłam się całą sobą. Pyszne… Pochwaliłam sprawcę uczty, ale może warto robić to częściej. Doceniać. Każdy posiłek i tego kto go przygotuje…

P.S. Jak Twoje śniadanie? W biegu? Spróbuj nadrobić obiadem. Rozsmakuj się. Jedz wzrokiem, węchem, smakiem. To też łaska. Jedna z wielu, które zatrważająco przeciekają przez palce…

Miejsce tylko dla Boga.

Na kursie dla wolontariuszy hospicjum omawialiśmy etapy przyjmowania własnej śmierci: Zaprzeczenie i izolacja. Gniew. Targowanie się o życie. Depresja. Pogodzenie się ze śmiercią. Wychwytuję pojedyncze etapy. Nie da się wcisnąć żywego człowieka w sztywne statystyki. Czasem pacjent zatrzymuje się na pierwszym etapie. Zdarza się przyspieszenie do ostatniej fazy, eliminujące po drodze wszystkie pozostałe. Kolejność jest ruchoma. Każdy człowiek jest inny, jak każda śmierć.
Zaprzeczenie to 70- letni Pan Staś, który jest zbyt słaby, by utrzymać kubek z herbatą, ale opowiada o swoim ogródku w czasie teraźniejszym. Zupełnie jakby nocą wyskakiwał przez okno, na ściśle tajną przepustkę, by zadbać o ten wypieszczony wieloletnią troską skrawek ziemi. Z pasją dziecka opowiada o obiecanych przez sąsiada sadzonkach pomidora, które w wyobraźni umieścił tuż przy pietruszce. Na podobnym etapie jest też Pani Magda, która mówi o kolejnych zdiagnozowanych przerzutach, ale też o milowych krokach jakie medycyna stawia w bombardowaniu komórek nowotworowych. Z trudem oddycha. Koncentrator tlenu rozpyla do nozdrzy życiodajny pierwiastek. Na poduszce chemioterapia rozsypuje jej krótkie kasztanowe włosy. Jakbym patrzyła na dmuchawiec, który za sprawą kolejnego podmuchu wiatru traci swoje nasiona. Nie wstaje z łóżka. Zaprzestano już jakiejkolwiek rehabilitacji. Przerzuty do kości. Mimo to zastanawia się, kiedy wróci do domu.
Gniew. Pan Tomek mówi szybko, podniesionym, nasączonym irytacją głosem: „Dlaczego mnie to spotyka?! Lekarze od początku leczenia źle mnie zdiagnozowali! Na pewno można było zastosować skuteczniejszą terapię! Jestem za młody. Mam tyle planów. Dlaczego inni się śmieją, kiedy ja cierpię. Dlaczego inni żyją kiedy ja umieram?” Ukradkiem zerkam ze współczuciem na jego żonę, która przychodzi codziennie. Dyskretnie wyciera nos, kiedy otrzymuje od męża kolejną reprymendę dotyczącą przyniesionego obiadu, z cyklu: nieodpowiednia wielkość kosteczek pokrojonej marchewki. A ona przychodzi dzień, w dzień, bez słowa skargi. Wierna jak pies…
Targowanie się wprowadza w życie Pani Kasia, która kłóci się i przekomarza z Panem Bogiem o jeszcze szczyptę piasku w klepsydrze życia. Synowa jest w ciąży. Piąty miesiąc. Jeszcze cztery miesiące i mogę umrzeć. Wcześniej targowała się do pierwszego trymestru, teraz do rozwiązania.
-Muszę zobaczyć wnuka. Przytulić.- Widzę jak się rozmarzyła. Chyba w wyobraźni całuje bose, niemowlęce, stópki…
Depresja to Pani Kinga, która odwraca twarz w stronę okna, kiedy wchodzę do sali. Za każdym razem. Wypróbowałam różnorakie punkty zaczepienia rozmowy. Bezskutecznie. Milczące towarzystwo, czy propozycja zaparzenia herbaty również napotykają gruby mur. Dawno nie widziałam tak smutnych oczu. Nie wiem, czy poza cichą modlitwą mogę zrobić dla niej cokolwiek.
Pogodzenie się ze śmiercią obrazuje Pani Weronika. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, siedziała na łóżku z zamkniętymi oczami i wielkimi słuchawkami na uszach. Podrygiwała w rytm muzyki, nucąc pod nosem. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i błyskawicznie zdjęła słuchawki. Wskazała stojące przy łóżku krzesło ruchem tak energicznym, jakby odganiała muchy.
-O! Siadaj skarbie. Siadaj. Jak ja lubię odwiedziny.
Jej oczy błyszczą. Gadamy, tzn. w 90 procentach to ja słucham jej uroczego słowotoku. Kiedy wyczerpała temat wnuków, zaczyna opowiadać o swojej chorobie. Nigdy o to nie pytam. Nie mogę i nie chcę, chyba że pacjent sam zainicjuje temat.
-Kocham żyć, ale co zrobić… Taka kolej rzeczy. Mam 85 lat. Swoje przeżyłam. Miałam dobre życie. Nie mówię, że łatwe, ale dobre. Pan doktor powiedział, że niedługo przestanę chodzić i będę coraz więcej spała. Wiem, że już niedługo zasnę tak na dobre.
Czego oczekuje od wolontariusza pacjent? Nie przejdzie poklepanie po ramieniu: „Będzie dobrze, wyzdrowieje Pani. Głowa do góry.” Nie mam absolutnie żadnego prawa zbywać pacjenta tanimi tekstami. Nie mam prawa dawać pustej nadziei i nie mam prawa jej odbierać. Moim zadaniem jest podążanie, trwanie pół kroczku za nim. Dostosowanie się, niczym kameleon do etapu, który obecnie przeżywa. Chyba lepiej po prostu wysłuchać, otrzeć łzy i chwycić za rękę niż próbować powiedzieć coś mądrego. Myślę, że wcale nie oczekują profesjonalnych odpowiedzi. Oczekują otwartego serca. Obecności. Zainteresowania. Nawet moja pojawiająca się czasem łza niczego nie psuje. Jestem człowiekiem, nie robotem. Nie znam odpowiedzi na trudne pytania. Wiedziałam, że się pojawią. Chciałoby się czasem w takim momencie wcisnąć pauzę, wziąć głęboki oddech, poprosić o inny zestaw pytań, lub telefon do przyjaciela. Nie da rady. Spojrzenie pacjenta bada, wyczekuje. Brak wiary w to co mówię dyskwalifikuje mnie do dalszej rozmowy. Będzie już tylko pogadanka, nie rozmowa. Będziemy pływać po powierzchni „ładnej pogody” i „niedosolonej zupy na obiad”. Siedzę przy łóżku. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Nie wiem co czują. Tylko nieudolnie współodczuwam. Kiedy skończę posługę, zdejmę identyfikator i żółtą koszulkę z napisem „wolontariusz”, zdezynfekuję ręce i wyjdę. Oni zostaną. Sami. Każdy człowiek jest sam. Całe życie. Od narodzin aż do śmierci. Nawet w gronie najbliższych osób. Nikt nie jest zdolny do takiego stopnia współodczuwania, by przeniknąć do serca drugiego na wskroś. Nawet rodzona matka, która przepowiadała w dzieciństwie grypę już dwa dni przed pojawieniem się pierwszych symptomów choroby. Ta, która znała rozterki nastoletniego, zakochanego serca, choć wargi nie pisnęły ani słówka. Kiedy sprawdzian z matematyki nie poszedł, też wiedziała, ale nawet ona jest lata świetlne od serca własnego dziecka. To miejsce dla Boga. Tylko On zna człowieka lepiej niż on sam siebie

STARA KOZA I KROMKA CHLEBA

Pani Alicja, pacjentka hospicjum.
Wielkie, brązowe, łagodne oczy.
Białe włosy zaczesane w staranny kok.
Mały nosek i śniada cera.
Była piekną kobietą.
Nadal jest, mimo prawie 90 lat.
Emanuje od niej nieopisana dostojność.
Kiedy zaczynamy rozmowę, zaskakuje mnie niesamowitą elokwencją i płynnością wypowiedzi.
-Uczyłam dzieci języka polskiego, kochałam swoją pracę.
Wszystko jasne.

To pacjent kieruje rozmową.
Zdecydowana mniejszość dryfuję po powierzchni: „poproszę herbatę” czy „można poprawić poduszkę”.
Większość chce zanurkować.
Na różne głębokości, ale jednak zanurkować…
Ich wzrok jest czujny.
Dozują treści i badają rozmówcę, czy można zejść głębiej.
Pani Alicja wyskakuje za burtę szpitalnego łóżka i zanurza się na głębokość dziecięcych lat.
-Wie Pani… Pochodzę z bardzo ubogiej rodziny. Było skromnie, ale kochaliśmy się naprawdę. Rodzice nauczyli mnie, że nigdy nie można mieć tak mało, by nie móc się podzielić.
Nawet jedną kromką chleba.
Sąsiedzi też byli jak rodzina.
Jeden za drugim skoczyłby w ogień. Pomagaliśmy sobie.
Mieliśmy kozę, Baśkę, która chodziła przy nodze jak pies. Kiedy domownicy wracali podskakiwała radośnie. Ta koza wykarmiła kilkoro niemowląt we wsi.
Często dla mnie i pięciorga rodzeństwa nie wystarczyło, bo ile ta biedna, stara koza mogła dać mleka.
Dla moich rodziców było oczywiste, że my nie potrzebujemy tak bardzo jak te niemowlęta.
To było ważne.
Drugi człowiek. Jedność.
Mimo głodu byliśmy szczęśliwi, mieliśmy siebie.
A dzisiaj… Jak można żyć w świecie gdzie, tak często, jeden nie widzi drugiego?
Tylko pieniądze…
Dlaczego ten świat tak bardzo się zmienił?

Trzymam Panią Alicję za rękę.
Chyba naiwnie liczę na transfuzje życiowej mądrości…
To ja chłonę od niej, nie ona ode mnie…

Wychodzę z hospicjum.
Patrzę na świat jak na film.
Stara koza i kromka chleba nie chcą wyjść z mojej głowy.
Patrzę na reklamowe bilbordy.
Promocja!
Obniżka na szczęście.
Mijam galerię handlową.
Przez obrotowe drzwi wysypują się ludzie, obładowani ometkowaną „radością”.
Często jak odrębne, jednoosobowe światy…
Oczami wyobraźni widzę tam Panią Alicję z kromką chleba, kozą na sznurku i sercem na dłoni.
Przez tłum hedonistów zdeptaną…

Najważniejsza z kobiet.

Przemykam przez oddział. Pamięć projektuje układ łóżek i twarzy pacjentów. Weryfikacja. Deficyt kilku dobrze znanych, a w zamian bogactwo kolejnych imion, historii i wyjątkowości oczu. W sercu „Wieczny odpoczynek…” w intencji Pani Zosi, a na ustach „Dzień dobry Pani Haniu” dla nowej lokatorki szpitalnego łóżka. W hospicjum uczę się otwarcia na zmiany, uczę się nie trzymać kurczowo… nikogo i niczego, tylko Boga. Tylko On jest niezmienną stałą.
Często mam zimne dłonie. Podczas posługi w hospicjum zawsze są ciepłe. Oddział A. Wchodzę do sali po prawej. Pan Klemens uśmiecha się najpierw oczami. Za błyskiem w oku idą rozciągające się w uśmiechu wargi. Siadam.
-Dzień dobry. Dziś wolne w pracy, więc przyjechałam do Pana.
– Specjalnie do mnie?- staruszek uroczo chichota.
-No oczywiście-zawadiacko puszczam do niego oko z komiczną powagą.
Wyciąga w moim kierunku rękę. Chłodna jak zwykle. Był zaskoczony kiedy pierwszy raz oplotłam jego szczupłe palce swoimi. Już się nie krępuje i po chwili podaję drugą dłoń, bym podzieliła się serdecznością, której tak potrzebuje. Dotyk. Ściśnięcie dłoni, przytulenie na powitanie. Czy tak nie lepiej, nie piękniej?
-Ale mi się fajna dziewucha trafiła- mimo cierpienia mężczyzna ma w sobie tyle pogody ducha.
– Z Pana tez fajny chłopak.
-No wiem. Pięćdziesiąt lat temu dziewczyny za mną szalały.
-Eeee tam. Pięćdziesiąt lat temu, ja nadal szaleje- lubię prowokować go do uśmiechu. Lubię to co nieometkowane w tym wycenionym świecie.
Mam wiadomość od Maryi. Prosiła przekazać, że bardzo Pana kocha.
Wody wezbrały pod jego powiekami w trybie natychmiastowym. Impuls przewodzący wzruszenie z serca do oczu ma prędkość światła.
-Ja też Ją bardzo kocham. Modlę się do niej codziennie. Żona wiedziała, że Maryja jest najważniejszą kobietą w moim życiu, ale nie była zazdrosna- uśmiechnął się przez łzy. Kwiaty zawsze przynosiłem po równo, żonie i pod figurkę. Mam nadzieję, że przyjdzie po mnie już niedługo.
Milczymy przez chwilę. Jest w nim okraszona oczekiwaniem zgoda, że to chyba już niebawem.
Spotkanie z kobietą jego życia…

Twarz Chrystusa.

Hospicjum. Kolejny czwartkowy dyżur. Kiedy wchodziłam do sali, często stał odwrócony tyłem. Pisał coś, albo uporczywie gmerał w szafie. Czasem zakrywał twarz dłonią, jakby próbował ukryć się przed całym światem. Osłonić przed ukamienowaniem spojrzeniami, ciekawością czy odrazą. Ogromne, pękające guzy rozłały się po całej jego twarzy. Zawsze proszę o łaskę bym nie widziała zmienionego chorobą ciała, bym nie czuła przykrego zapachu, który czasem roznosi się już u wejścia do sali. Nie, nie dlatego że się brzydzę, ale dlatego, by to nie przysloniło mi człowieka. By mój odruch wymiotny, czy mimowolnie zmarszczone brwi, nie skróciły naszej rozmowy.
Chciałam podejść już kilka razy. Chciałam porozmawiać, chwycić za rękę, ale nie wiedziałam, czy sobie tego życzy. Nie widziałam, żeby ktoś z wolontariuszy z Nim rozmawiał. Dziś Maryja zainicjowała rozmowę. Jej kobieca przebiegłość w pełnym miłości tego słowa znaczeniu, zachwyca mnie nieustannie. Pan Mateusz leżał, ale nie spał. Widząc nad łóżkiem obrazek potwierdzający przyjęcie przez pacjenta sakramentu namaszczenia chorych, poczułam przypływ odwagi. Wyjęłam z kieszeni kilka różańców.
-Dzień dobry Panie Mateuszu. Przesyłka od Maryi, proszę sobie wybrać.
Ukucnęłam przy łóżku, a mężczyzna spojrzał uważnie i delikatnie sięgnął po zielony. Ucałował krzyżyk, a przynajmniej uczyniony przez niego zniekształconymi wargami gest, ten wyraz czci i miłości oznaczał.
– Bardzo dobry wybór, ja też wybrałabym zielony.
Od tego zdania już jakoś poszło. Nie unikał mojego spojrzenia, słuchał uważnie, potakiwał głową, gestykulował z ekspresją. Resztę pisał i pokazywał odpowiedzi w zeszycie. Zniekształcona nowotworem twarz to twarz Chrystusa. Emanował niesamowitą łagodnością i pokorą i właśnie tym był piękny. Tak, piękny. Czy właśnie to miał na myśli Mesjasz mówiąc, że jarzmo jest słodkie, a brzemię lekkie? Nasza rozmowa- takie trochę kalambury. Patrzyłam na jedyną, nie zmienioną przez chorobę część twarzy- lewe oko. Szare jak gołąbek, wyraźnie lśniące i szczęśliwsze niż kilka minut temu. Rozmowa. Tylko i aż…

Umrzesz. Często o tym zapominasz… Tak, niby wiesz, ale jakbyś zapominał. Przykro mi, ale umrzesz. Może ze starości, dożywając stu lat, w całkiem dobrym zdrowiu, w obecności osób, które będą przy Tobie z autentycznej miłości, a nie z powodu zapisanego w testamencie mieszkania. Może zginiesz potrącony przez samochód. Może cegła spadnie znienacka na Twoją głowę. Może wtulisz wieczorem policzek w mięciutką poduszkę, a rano Twój policzek będzie zimny i nie zrealizujesz tych wszystkich planów, na kolejny oczywisty dzień, który przecież należał się Tobie jak psu buda. Może niebawem dowiesz się, że Twoje zadbane ciało jednak przegrywa walkę z chorobą. A to tylko ciało… Tylko opakowanie.
Czwartkowy dyżur w hospicjum.
Karmię Pana Cezarego, patrząc w Jego piękne, emanującą dobrocią oczy. Mam tendencje do zakochiwania się w oczach. Bez względu na płeć ich posiadacza. Rozmawiamy. Opowiadam o swojej pracy z dzieciakami z głęboką niepełnosprawnością. Pyta o wolontariat w hospicjum, od kiedy posługuję. Opowiadam o trzymiesięcznym kursie na wolontariusza, kolejnych etapach do uzyskania jaskrawożółtej koszulki z napisem „Wolontariusz. Hospicjum Palium.” Uśmiecha się przez łzy i po chwili mówi : „Znam te etapy. Kończyłem ten kurs”. Trochę mnie zatkało. Ja wolontariuszka siedzę przy łóżku pacjenta-wolontariusza. Można by pomyśleć, że Pan Bóg ma czasem czarne poczucie humoru. Przez chwilę wyobrażam sobie siebie na jego miejscu, otwierającą dziób na kolejną porcje nadzianego na widelec obiadu.
-Marta, pomożesz przy zgonie?
-Pomogę.
Ciało nie jest ciężkie. Przynajmniej nie dla mnie w tym momencie. Może adrenalina sprawia, że nie czuję ciężaru. Może to te 21 gramów ile ponoć waży dusza, robi taką różnicę. Może to pomoc z Nieba, które wie, że z moim rozklekotanym kręgosłupem, nie dam rady z prawie stukilogramowym ciałem Pani Hani. Rękawiczki. Metalowy wózek na ciało na kółkach, przyprowadzony z chłodni znów skrzypi. Worek na ciało, wyjęty z rozsuwanej szafy przy dyżurce, już czeka. Usuwamy cewnik, wenflon, zmiana pampersa na świeży. Pampers zostaje. Ciało nadal wyrzuca z siebie to i owo nawet po zgonie. Elastycznym bandażem podwiązuje się szczękę, żeby nie opadała, obciąża powieki, które czasem otwierają się uparcie. Owijam kobiecie różaniec wokół nadgarstka- został ostatni w mojej kieszeni. Wkładamy nagie ciało do worka, zamek błyskawiczny przesuwa się gładko. Zawozimy ciało do chłodni. W sercu słowotok „Dla Jego bolesnej męki…” To opakowanie. Puste. Dusza wyfrunęła niepostrzeżenie, a życie dopiero się zaczyna.
Umrzemy. Wszyscy. O ile nie będziemy za życia świadkami paruzji.
W związku z epidemią, zaobserwowałam zwiększenie liczebności w kolejkach do konfesjonału. I dobrze. Nawet lęk może być dobrym motywem, by wrócić do Boga. Dobrze się czasem przestraszyć… Przyjąć do wiadomości, że zamiast Boga postawiliśmy na piedestale różne Jego substytuty. Czasem myślimy że jesteśmy blisko Niego, że żyjemy dobrze, że wierzymy. Czasem potrzebujemy zaryć brodą w glebę przy drastycznym upadku i uświadomieniu sobie jak naprawdę wygląda nasze życie. Jak spowszedniało nam plucie Bogu w twarz. Z premedytacją. Jak pozwoliliśmy sobie na kompromisy ze złem i niepostrzeżenie weszliśmy w zgubny z nim dialog, wciąż łudząc się, że rozdajemy karty i kontrolujemy sytuacje.
A teraz zachwyć Cię obecnym dniem, to Twój zakichany obowiązek. To dobry dzień, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie widać.

Bilet

Pacjenci czasem wracają do mnie, po kilku miesiącach, po roku… Tak po prostu. Nie dają spokoju. Dreptają w myślach, w swoich przydużych szlafrokach, owinieci pastelowym materiałem jak naleśniki. Wracam na konkretny oddział, konkretną salę, lokalizuję bezbłędnie właściwe łóżko. Sytuacje, rozmowy, oczy jak linie papilarne. Może proszą o modlitwę. Dziś z nogi na nogę szura osiemdziesiecioletnia Pani Terenia.

-Mama była… Tata też. Mówili, że przyjdą niedługo, ale jeszcze nie teraz.
-Jak wyglądali Pani Tereniu?
-Byli młodzi, jasno ubrani. Mama miała ładne wlosy.
Pani Teresa znika w oczach, ale jej oczy błyszczą do końca. Są groteskowo okrągłe, wręcz przerysowane. Miodowe. Spokojne. Pogodzone. Wypatrujące. Sok jabłkowy w zielonym kartoniku z kreskówkową paszczą lwa. Trzy łyki. Zawsze bierze trzy. Przepisowo. Nie mniej i nie więcej. Włosy sztywne, krótkie- balejaż soli i pieprzu. Palce długie i smukłe. Każda dłoń tworzy osobną watahę pięciu osobników, polujących na moje. Atakują zza zbocza pofałdowanej kołdry. Namierzyły obecność i poświęcony czas. Dopadły moją rękę, ale ona pozwoliła się dopaść.
– Odświeżę Panią. Zaraz wracam.- „Odświeżenie” to nasz szyfr. Coś w stylu: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle” i wszystko jasne. Wiadomo, że nie chodzi o obmycie dłoni czy zroszonej potem twarzy. Ważne, by ze zmienionym pampersem nie wyrzucić godności człowieka.
Wizyta po kilku tygodniach demaskuje, że kolejne spotkanie z rodzicami niedługo. Skóra staje się szytwna, jakby woskowa, oddech płytszy. Zamiana ról w stadach. Moje palce wychodzą z inicjatywą. Nagle… Patrzy uważnie, jakby sondowala, czy naprawdę widzi, czy to efekt placebo, bo tak bardzo chce zobaczyć. Półuśmiech. Wodzi wzrokiem. Przyszli? To głupie, ale nie wiem czy wstać, miejsca ustąpić, zostać, wyjść? Zamyka oczy. Sięgam po miłosierne oblicze z obrazka, tuż przy imieniu nad łóżkiem. Wsuwam w jej jasną dłoń. Czasem to robię, jakby „Jezu ufam Tobie” było biletem na drugą stronę. Nie wiem czy pierwszą klasą. Nie wiem czy ulgowym. Coś zapłacić pewnie będzie trzeba. Byle do celu. To nie wydech jest ostatni. Ostatnia porcja tlenu potrzebna by wyjść na peron. Klatka piersiowa jak walizka. Ostatni wdech i zawartość serca. Wszystko jest. Nic więcej nie potrzeba. Odprowadzam ją na stację z szyldem „Wieczność” i poprawiam jej włosy.

Schizofrenia serca.

Nie myślcie, że ja tak ciągle kilka metrów nad ziemią, jak wypełniony helem balon, rodem z festynu. Nie, nie… Owszem jest czas ogromnego pocieszenia, kiedy myślę w swej straszliwej pysze, że stanęłabym w szranki z każdą pokusą jak Dawid z Goliatem. Ja, taki pyłek. I Chwała dobremu Bogu, że mi oczy na własną marność i niemoc otwiera. Wszystko jest łaską i żadna cnota, choć często myślę, że już oczywista, nie jest moją własnością. Są duchowe cukierki i zdające się nie mieć kresu pokłady miłości. Motyle w brzuchu.
Jest też biegun przeciwny. Jest schizofrenia serca… Nowy, niespełna trzyletni człowiek kontra stary bydlak. To on jeszcze jest? Jeszcze próbuje wypłynąć na powierzchnię? Oj, jest. Coraz rzadziej to bydlę wyłazi, ale nie wolno o nim zapominać. Emocje, których nie chce, myśli których się brzydzę i rozwiane słowa, których już nie pozbieram.
Jest noc, kiedy ciemno i chłodno. Ktoś wyłączył światło. Były halogeny, jasno jak na sali operacyjnej, a teraz malutka świeczka, której płomień dygocze jak ja (może też z zimna i strachu). W tym wątłym świetle wszystko wydaje się jeszcze groźniejsze. I chciałoby się wyć do Nieba: „Boże mój, czemuś mnie opuścił…”
I rozum wie, że On jest, tylko serce Go nie odczuwa i tak strasznie tęskni. I jak tu wspominać światło, jak pamiętać że znowu wzejdzie słońce? Jak, kiedy czuję, że umarłam. Żyję ale nie żyję. Noc żywych trupów. Niby idę, ale tak naprawdę się czołgam. Nieważne, byle się doczołgać. Ciało Chrystusa. Amen. Amen choćby nie wiem co. Kiedy wyrywa z adoracji, wbijam w ławkę paznokcie. Trwam, choćby nie wiem co. Dziesiątka różańca to wyczyn i bezkształtny słowotok. Gadam, choćby nie wiem co. Samotność. Nie do opisania. Chodziłabym po mieście z transparentem „Niech mnie ktoś przytuli”.
Uwielbiam Cię Jezu w tej ciemności. Dziękuję za każde doświadczenie. Szczególnie za to kiedy nie jest łatwo. Ktoś mówił, że będzie łatwo? Czytałam tylko, że będzie warto.
Czy doceniłabym w chłodny, deszczowy dzień grube, włochate skarpety i miękki koc. Kubek gorącej herbaty wokół którego oplotę zziębnięte palce?

Czasem trzeba zatęsknić. Tak całym sercem.

Syndrom Szymona z Cyreny

Czy wyobrażałam sobie siebie na miejscu pacjenta hospicjum..?
Wielokrotnie.
Moje myślenie o ofiarowaniu Stwórcy swego cierpienia, w pełnej nadęcia pysze, pęka jak balon, przy zwykłej migrenie. Próbuję oddawać nawet ból głowy. Staram się łączyć ten mikro krzyżyczek z Jego Krzyżem.
Efekt końcowy jest jednak blady jak prześwietlona klisza.
Pozycja osoby zmieniającej pacjentom pampersy, machającej rytmicznie widelcem talerz-usta, usta-talerz i trzymająca za rękę, jest pozycją przewagi i niesprawiedliwości. Nie lubię stać nad pacjentem, nawet siedząc na krześle jestem ciut wyżej, więc czasem kucam przy łóżku, opierając dłonie i brodę na podniesionych barierkach łóżkowego więzienia, by pacjent mógł spojrzeć na mnie „z góry”.
„Bądź wola Twoja”- ile świadomości zawierają te wypowiadane codziennie słowa, a ile mają w sobie bezmyślnego automatyzmu. „Bądź wola Twoja” to nic innego jak zrób ze mną co chcesz. Cokolwiek i kiedykolwiek chcesz, a ja będę powtarzać za Maryją „ Oto ja służebnica Pańska. Niech mi się stanie według słowa Twego”. Czy tak ufne mam serce? Czy raczej zdalnie sterowane, odruchem bezwarunkowym uciekiniera? Szybko cofana ręka w konfrontacji z wrzątkiem, czy w ułamku sekundy zamykana powieka, kiedy piasek wpadnie do oka. Czy stojąc nad przepaścią cierpienia, nie asekuruje się spadochronem, czy nie kamufluje liny od bungee, by jednak troszkę się zabezpieczyć, troszkę zwątpić we własne bezpieczeństwo? Tak tylko troszeczkę… Znasz to? Ja znam…
Na oddziale obserwuje czasem syndrom Szymona z Cyreny. Początkowy bunt przed współdźwiganiem krzyża misternie ewoluuje w zgodę na jego niesienie. Zgoda musi dojrzeć.
Krzyż. Choroba, samotność , niezrozumienie, odrzucenie…
A stacje drogi krzyżowej zdają się nie mieć końca.

Siłę daje pamięć, że po tajemnicach bolesnych są chwalebne…

Bierzmowanie, niespełna 3 lata temu.
Marta Maria… Faustyna.
Faustyna, bo miłosierdzie.
Nieskończone.
Dla mnie.
Mnie…
Tej, która pluła Bogu w twarz przez tyle lat. Jeszcze nie wiedziałam, że tyle Koronek do Miłosierdzia Bożego odmówię przy konających.
Miej miłosierdzie…
Jeszcze nawet nie myślałam o hospicjum.
Św Faustyno. Patronko moja.
Ucz, prowadź, wypraszaj łaski.
Módl się za nami.

„Nie mogę kochać duszy, którą plami grzech, ale kiedy żałuje, to nie ma granicy dla Mojej hojności, jaką mam ku niej. Miłosierdzie Moje ogarnia ją i usprawiedliwia. Miłosiedziem swoim ścigam grzeszników na wszystkich drogach ich i raduje się serce Moje, gdy oni wracają do Mnie. … Jeżeli uciekają przed miłosiernym sercem Moim, wpadną w sprawiedliwe ręce Moje. Powiedz grzesznikom, że zawsze czekam na nich, wsłuchuję się w tętno ich serca, kiedy uderzy dla Mnie. Napisz, że przemawiam do nich przez wyrzuty sumienia, przez niepowodzenie i cierpienia, przez burze i pioruny, przemawiam przez glos Kościoła, a jeżeli udaremnią wszystkie łaski Moje, poczynam się gniewać na nich, zostawiajac ich samym sobie i daję im czego pragną” (Dz 1728).

Wychodzę z hospicjum tylko częściowo. Serce i myśli zostały. Po okruchu w każdej sali. Idę na przystanek jak zombie. Nie ma mnie, ja tylko automatycznie przebieram nogami. Ustawiłam wewnętrzny GPS- „do domu proszę”. Jeszcze mnie nie zawiódł.
Pan Mateusz mówił, że się boi.
Gadamy. Dużo opowiada. Daję mu różaniec. Na koniec pytam, czy chce jeszcze coś powiedzieć, o czymś porozmawiać. Jego łzy spływają głębokimi bruzdami zmarszczek, niczym korytem rzeki, całkiem regularnie. Mówi że trudno mu się skupić. Zachęcam, by mówił: „Jezu Ufam Tobie”.
Powtarza w skupieniu. Słone wody wzbierają i występują na poduszkę.
Na innym oddziale odchodzi Pan Tomek z rozległym nowotworem twarzy. W ciągu kilku dni guzy rozlały się jeszcze bardziej. Siadam za parawanem, który oddziela jego łóżko, biorę go za rękę. To trudny widok. Pamiętam jego niesamowitą pokorę, kiedy jeszcze był przytomny. Zapach ropy dekoncentruje mnie tylko przez chwilę. Myślę, że siedzę przy świętym męczenniku. Wcale się nie zdziwię, jesli za kilka godzin unosić się bedzie nad nim woń fiołków. Koronka. Zza parawanu słyszę głos pacjenta, przy którym czuwa żona.
-Tak bardzo Cię kocham.
-Ja Ciebie też.
Oczywiście wymiękam słysząc te wyznania i kolejne „dla Jego bolesnej męki…” ledwo wypowiadam łamiącym się głosem.

W ostatniej sali starsza Pani Zosieńka od razu wyczuła, że mam gorszy dzień. Zadaje troskliwe pytania, niechcący uderzając w najbardziej drażliwe dziś struny. Hydraulika moich oczu i nosa nawala. Wyciągam chusteczkę. A ta zgarbiona kruszynka zaczyna mnie powierzać Maryi. Modlitwa wstawiennicza pacjentki nade mną. Pierwszy raz odwrotnie.

10 thoughts on “Marta Przybyła

  1. Święty Papież Jan Paweł II tak kochał różaniec i tak wyraźnie pisał o nim w swoim pięknym liście apostolskim „Rosarium Virginis Mariae” („Różaniec Dziewicy Maryi”). Pokazał w nim w jaki sposób jego miłość do Maryi i miłość do różańca pomogły mu wcielić cnoty, które ostatecznie doprowadziły go do nieba. Te same cnoty mogą nam pomóc również tam dotrzeć! Święty Jan Paweł, kierując się różańcem i swoim przykładem pobożności w prywatnej modlitwie i życiu osobistym, pomaga nam lepiej rozeznać i znaleźć odpowiedzi na niektóre z tych pytań. To bardzo ważne, abyśmy wzrastali w relacji z Jezusem i wiele razy ludzie nie mają pojęcia od czego zacząć. Ale jeśli zaczniemy od postawienia się u stóp Matki Boskiej to Ona z pewnością nam pomoże. Nie chce niczego więcej, jak przyprowadzić każdego z nas do swego Syna, a to jest piękno różańca.

  2. Droga Marto,

    Miałem dzisiaj szansę posłuchać Twego świadectwa w kościele w Bezrzeczu. Jeszcze raz bardzo, baaaardzo dziękuję. Musiałem się mocno kontrolować żeby nie szlochać jak bóbr ? Trafiło do mnie mocno. Niedługo zabieram się za czytanie i oby moja ścieżka choć w 1% szła w tym kierunku co Twoja.

    Bóg zapłać

    Tomek

  3. Dziękuję z całego serca, że mogłam Panią choć odrobinę poznać dzięki różańcowi na Teobańkologii. Pani słowa bardzo mi pomagają!

  4. Mam na imię Bartek. Piszę aby podziękować Pani za książkę, którą właśnie skończyłem czytać. Podarował mi ją tata, który kilkanaście lat temu się nawrócił. Proszę przyjąć tych kilka słów, obiecuję, że nie zajmę dużo czasu. W zasadzie jesteśmy rówieśnikami, bowiem ja w sierpniu kończę 38 lat. Również pochodzę z małego podpoznańskiego miasteczka, konkretnie z Buku, obecnie mieszkam z żoną i dwójką dzieci w Poznaniu. I także napisałem książkę, choć nie udało mi się jej dotychczas wydać;-) Jej tytuł to „Życie jak partia szachów” – opowiada o moim spojrzeniu na świat oczami szachisty (gram od dziecka), są tam także odniesienia do wiary.
    Być może będzie jeszcze okazja ku temu by podzielić się moją historią, po części podobną do Pani, choć zupełnie inną.
    Natomiast jestem zachwycony książką i Pani odwagą. Gratuluję! To jest wspaniałe świadectwo, takich ludzi brakuje. Pracuję wśród osób w większości nieprzychylnych katolikom, wiem, jak trudno jest przekonać ludzi do żywej wiary, jak trudno o mądre i prawdziwe świadectwa, czynione słowem i postawą. Ostatnio poleciłem „I dam wam serce nowe”, na razie bez odzewu ale uważam, że ziarno może kiedyś trafić na podatny grunt i wydać plon.
    Szacunek wobec Pani pracy w DPS i posługi w hospicjum! Czytając kolejne strony opowieści o trudnej codzienności doszło do mnie, że tak naprawdę niewiele robię dla innych.
    No i wisienka na torcie, czyli wiersze. Niesztampowe, płynące z serca, mądre, dla ludzi w każdym wieku, kondycji, statusie, grupie społecznej. Tak, krzyżykowy haft jest najpiękniejszy…
    Przekazuję książkę żonie, zrobiłem już reklamę:) Nie tylko ja, bowiem wczoraj podczas świątecznej mszy w kościele parafialnym w Rzgowie k/Łodzi podobnie uczynił ksiądz proboszcz powołując się na Pani pozycję (i nawet cytując jej fragment!) w kontekście bycia świadkiem żywej wiary jakim był Piotr.
    Jeszcze raz dziękuję za ubogacenie, za każde słowo i za to, że Bóg postawił na mojej drodze Panią, jestem przekonany, że nieprzypadkowo. Życzę wszystkiego dobrego, wielu łask, wytrwałości na tej obranej drodze.

    Serdecznie pozdrawiam i przepraszam, że mimo wszystko wyszło ciut dłużej niż planowałem (też niestety należę do tych niepokornych, którzy nie lubili limitu stron czy znaków).

  5. Aniołeczku! Pracowałam jako pielęgniarka w hospicjum. Życzę ciepła, spokoju i bezpieczeństwa i codziennego dobra, światła i pieczy przez 365 dni w roku św Mikołaja Cudotwórcy opiekuna panien, patrona niewinnych jałmużnika ubogich by Panią Marto ubogacał wewnętrznie i zewnętrznie w potrzebach duchowych, uczuciowych, zdrowotnych i doczesnych. Zapraszam na Św Górę Mikołaja w Gdyni Chyloni słynącej łaskami której jestem pątniczką. To urocze miejsce w lesie gdzie można odpocząć na ławeczkach :-)))) http://mgdynia.blogspot.com/p/swieta-gora-gora-mikoaja-w-gdyni.html
    Ściskam serdecznie dłoń –

  6. Jestem w szoku po wysłuchaniu Pani świadectwa, myślałam że rozumiem duzo,ale dziś wiem jak duzo muszę zrobić żeby zbliżyć się do Mateńki
    Dziękuję

  7. Na youtubie wysłuchałem konferencji p. Marty wygłoszonej w Niepokalanowie o swoim powrocie do Boga i służbie dla Niego. Oglądałem też film „Powołany”, w którym p. Marta była jedną z osób dzielących się swoją refleksją o nawróceniu. Ja również miałem nieco podobną historię swojej religijności, powrotu do Boga po 17 latach życia bez Niego. Też przerwałem swoją dobrze rozwijającą się karierę urzędniczo-prawniczą aby uniknąć konkretnych zagrożeń łchwilach samotności, utrapienia, o których mówiła Pani w Niepokalanowie, odkryłem wartość tekstów Ewangelii, których lektura i kontemplacja daje niezbędne siły oraz wsparcie aby przetrzymać kryzys i nie upaść a z reguły lektura powoduje duże wzmocnienie duchowe. Wybrałem pewien kanon rozdziałów ewangelicznych, ale każdy ma swoją drogę i swoje ulubione fragmenty. Tylko dla porównania przedstawię wybrane fragmenty:
    1) z Ewangelii św. Mateusza rozdziały 3, 4, 8, 9, 17, 25
    2) z Ewangelii św. Marka rozdziały 1, 5, 9
    3) z Ewangelii św. Łukasza rozdziały 3,4, 7, 8, 9, 13
    4) z Ewangelii św. Jana rozdziały 1, 2, 6, 14, 15, 16
    5) z Dziejów Apostolskich rozdziały 1, 2, 8, 9, 16, 19
    6) z Apokalipsy rozdziały 1, 2, 3
    To taki mały prezent dla p. Marty oraz czytelników bloga na Wielki Post 2023 r. z przesłaniem, że Pismo Święte jest naprawdę Słowem Żywym o wielkiej sile i mocy.

    Z wyrazami szacunku
    Paweł

  8. Witam dość ciekawie oglądało się pani świadectwo(ale bez taniej sensacji oraz osądzania pani)wierzę pani tym bardziej że moje życie było podobne. Tylko że u mnie były używki i rodzina alkoholowa, brak wzorca dla dziecka .Dlatego wyrosłem na egoistę, też bawiłem się w te wszystkie okultystyczne sprawy przepłaciłem to nerwicą i depresją. Nawracającą co jakiś czas ,te wszystkie paraliże senne nawiedzenia nocne też to przerabiałem,od jakiegoś roku lub dłużej chadzam do kościoła.Także moim głównym grzechem była pycha która składa się na inne grzechy które dały takie owoce jakie mam.
    Anonim

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *